DZIEŃ
OSIEMNASTY-OSTATNI 9 czerwiec 2016 (Teheran – Ateny - Warszawa)
Zapewne
udało się to, ponieważ kiedy ponownie otworzyłem oczy, za szybami
była noc, a nasz lot pojawił się na tablicy. Z trudem podniosłem
się z poczuciem jakbym został potracony przez tira. „Połamany”
i rozespany zabrałem się do przepakowywania rzeczy. Po odprawie,
uwolnieni od bagaży poszliśmy do sklepów, żeby pozbyć się
resztki irańskiej waluty. Ceny większości towarów były
wielokrotnie zawyżone w stosunku do ich wartości. Paczka herbaty,
za którą na bazarze w Teheranie zapłaciłem pięćdziesiąt
tysięcy, tutaj kosztowała sto osiemdziesiąt. Rozum wykłócał
się z rozsądkiem. Przepłacanie było irytujące, lecz zaniechanie
zakupów pozostawiłoby w naszych kieszeniach pieniądze, które
po za Iranem są tylko kolorowymi papierkami bez żadnej wartości. W
akcie desperacji kupiłem dwa słoiki orzechów w miodzie i
prażone pestki „czegoś”. W drodze do bramki, przez szyby
obserwowaliśmy „zaparkowany” Jumbo-Jet, choć wiedzieliśmy, że
nim z pewnością nie polecimy. Dla nas stał na drugim końcu
lotniska A-320 greckiego przewoźnika „Aegean”. Tak jak w tą
stronę mieliśmy miejsca „na skrzydle”, co dla mnie było bez
znaczenia, ale mój towarzysz czuł się zawiedziony. Start
przespałem. Przyjaciel obudził mnie na posiłek. Zwykle nie jadam o
tak późnej porze, lecz w samolocie jest to jedna z
nielicznych atrakcji. Tym razem dostaliśmy coś na kształt krokieta
z serem wraz z zestawem obowiązkowym ( mikro bułeczka, masło,
serek topiony) oraz sałatka z melona i cytrusów. Nauczony
doświadczeniem z poprzedniego lotu, bez cienia wahania zamówiłem
do jedzenia czerwone wino. Smakowało wyśmienicie. Kawa i
czekoladowy batonik dopełniły szczęścia i pozwoliły ponownie
pogrążyć się we śnie. Obudziłem się w sam raz, żeby przeżyć
dosyć ciekawe zjawisko. Za oknami pojawiły się pierwsze oznaki
świtu, ale samolot leciał na zachód, w podobnym tempie jak
obracała się Ziemia, więc poranek „zawiesił się”, jak stary
komputer. Trwał i trwał. W końcu jednak maszyna przegrała z
astronomią i nastał dzień. Lądowanie w Atenach przebiegło
standardowo. Przed nami było niemal dziewięć godzin czekania na
lot do Polski. Zbyt dużo na przeczekanie, a za mało na zwiedzanie
miasta. Braliśmy to pod uwagę, choćby tylko w bardzo ograniczonym
zakresie, lecz utrata pieniędzy i strajk transportu publicznego
ułatwiło nam decyzję o pozostaniu na lotnisku im. Elefteriosa
Wenizelosa. Zabijanie czasu zaczęliśmy od obejścia najbliższego
otoczenia portu. Był rześki poranek. Zawieszone nisko nad
horyzontem słońce pięknie wyłuskiwało każdy detal pejzażu.
Dolina, w której ulokowano lotnisko otaczają niskie góry,
a właściwie wzniesienia za którymi z jednej strony leży
Spata, z drugiej ...Neapoli. Za nim znajdują się porty Artemida i
Poria, lecz te są zbyt daleko, żeby można je było dostrzec. Do
centrum Aten jest ponad trzydzieści kilometrów i zapewne przy
sprawnie działającej komunikacji publicznej dotarcie tam nie
przedstawiałoby żadnego problemu. Niestety, tego dnia wszystko
zamarło w bezruchu. Wróciliśmy do hali odlotów,
przespacerowaliśmy się w obu kierunkach po czym „zalegliśmy”
gdzieś pośrodku, tuż przy kawiarence internetowej. Kiedy zwolniło
się jedno ze stanowisk zasiadłem przed monitorem. „Rozgryzienie”
obsługi nietypowego terminala zajęło mi trochę czasu, ale miałem
go aż nad to. Kiedy już wiedziałem jak sobie z nim radzić,
zabrałem się do nadrabiania zaległości w poczcie. Dzięki temu
zajęciu mniej boleśnie odczuwałem to swoiste internowanie. Kiedy
wreszcie na tablicy odlotów pojawiła się Warszawa,
postanowiliśmy „odbębnić” kontrolę i zmienić otoczenie.
Wcześniej, łażąc po lotnisku, w automacie „załatwiliśmy”
sobie karty pokładowe więc kiedy ślamazarnie przesuwająca się
kolejka dotarła do „rentgena”, nie spodziewałem się żadnych
niespodzianek. Wybierałem swoje rzeczy z kuwety, kiedy para
pracowników ochrony poprosiła mnie o wyjęcie zawartości
plecaczka. Bez żadnych emocji spełniłem prośbę. Oboje skupili
się na słoiczkach z orzechami. Długo przyglądali się zawartości,
czytali lub usiłowali przeczytać napisy na opakowaniu. Miałem
wrażenie, że to zainteresowanie ma raczej prywatny, a nie służbowy
charakter. Niestety, i w tym także się myliłem. Umundurowana
Greczynka najpierw zadała mi kilka standardowych pytań typu „skąd”,
„dokąd”, „po co” a na koniec oświadczyła mi, że słoiczki
nie mogą zostać wniesione na pokład. Nie pomogło pokazywanie
rachunku ze sklepu wolnocłowego. Zadecydował o tym płynny miód.
Wprawdzie miałem wątpliwości, czy jest go więcej aniżeli
dopuszczają przepisy, jako że jedynie wypełniał wolną przestrzeń
między upchanymi orzechami, lecz wiedziałem, iż kłótnia
nie wyjdzie mi na dobre. Zapytałem, co w tej sytuacji powinienem
zrobić. Pani uprzejmie odpowiedziała, że jeśli mam dość czasu,
to mogę „przepuścić” je przez odprawę bagażową i w ten
sposób umieścić w samolocie. Czasu zaiste jeszcze wówczas
mieliśmy sporo, więc wycofaliśmy się do hali odlotów i
ustawiliśmy się w kolejce. Odczekaliśmy swoje i położyłem worek
na taśmie a paszport i bilet na blacie. Panienka w mundurku linii
lotniczych obejrzała dokumenty i zapytała dokąd chcę lecieć.
Czułem, że najprostsza odpowiedź wywoła zamieszanie i tak też
się stało. Długo tłumaczyłem dlaczego, mimo posiadania karty
pokładowej i ważnych biletów, zawracam jej głowę. Kiedy
udało się przebrnąć ten etap pani zapytała co jest wewnątrz
worka, który zamierzałem odprawić. Zgodnie z prawdą
odpowiedziałem, że miód. Pominąłem orzechy bo to nie one
przywiodły mnie w to miejsce. Na ładnej buzi pojawił się wyraz
zdziwienia. Powtórzyła pytanie a ja najlepiej jak tylko
potrafiłem powiedziałem „Honey”. „Sorry, I have to call my
superior” - odparła i podniosła słuchawkę telefonu. Powiedziała
coś konfidencjonalnym tonem przysłaniając mikrofon dłonią a
następnie uśmiechnęła się nieszczerze, nerwowo rozglądając się
na boki. Po minucie podszedł do nas brodaty mężczyzna z
identyfikatorem, zamienił kilka słów z dziewczyną po czym
zwrócił się do mnie: „Przepraszam pana, co jest wewnątrz
worka?” „Miód”, odpowiedziałem równie grzecznie.
Kiedy to artykułowałem uzmysłowiłem sobie prawdopodobny powód
konsternacji, więc szybko dodałem: „...z orzechami”. W słoiku.
Właściwie dwa słoiki z orzechami i miodem” Szeroki uśmiech
zagościł na twarzy Greka. Panienka, do której jeszcze chyba
nie dotarł sens tej informacji spojrzała zdziwiona na nas obu.
Wówczas on powiedział do niej coś po grecku wywołując
ujawnienie szeregu foremnych zębów za purpurą jej ust. W
moim niezgrabnym angielskim słowo „honey (miód)”
zabrzmiało jak „money (pieniądze)” a takie „wyznanie”
musiało zdziwić i zaniepokoić pracownicę lotniska. Wydawało się,
że wreszcie problem został rozwiązany. Panienka wydrukowała
odpowiedni pasek papieru i podniosła worek w poszukiwaniu miejsca do
umocowania oznakowania. Wówczas zapewne stwierdziła, że jest
to zbyt liche zabezpieczenie szkła. Oświadczyła mi, że nie może
zagwarantować, że odzyskam słoiki w dobrym stanie i zasugerowała
wycofanie jednego z naszych bagaży z samolotu i dopakowanie
problematycznej zawartości worka. Naiwnie sądząc, że cała ta
operacja zostanie przeprowadzona w tym właśnie miejscu, przystałem
na taki scenariusz. Wówczas pani udzieliła mi następującej
instrukcji: „Pójdziecie panowie w prawo, do końca
terminala. Tam są oszklone drzwi, za którymi jest winda.
Zjedziecie nią na dół, wejdziecie przez podobne, szklane
drzwi, do hali bagażowej, pokażecie kwit obsłudze a oni dostarczą
torbę, do której będziecie mogli włożyć słoiki. Uprzedzę
ich telefonicznie”. Za późno było, żeby się wycofać,
więc powtarzając w myślach instrukcję poszliśmy na konie
terminala. Istotnie, były tam drzwi a za nimi winda. Wcisnąłem
najniższy przycisk i po chwili stanąłem przed kolejnymi drzwiami.
Zadowolony z siebie pociągnąłem je do siebie. Drzwi były
zamknięte od wewnątrz, ale szarpnięcie uruchomiło system
alarmowy. Wokół wszystko zadrżało od wyjących syren.
Właściwie nawet się nie przejąłem. Nie miałem pojęcia jak
brzmi po grecku zdanie:„ Szukamy tylko hali bagażowej” ale
założyłem, że panowie w kominiarkach i z długą bronią znają
angielski. Czekając, aż ktoś się zjawi kleciłem w pamięci
przydatne zwroty typu: „Mam prawo zatelefonować do polskiej
ambasady”, „Proszę powiadomić moją rodzinę” czy „Muszę
do toalety”. Czas płynął, alarm wył a my nadal tkwiliśmy w
samotności przed zamkniętymi drzwiami. Po kilku minutach wróciliśmy
do windy i podjechaliśmy nią o piętro wyżej. Tu także były
szklane drzwi. Alarm nadal hałasował, więc bez oporu pociągnąłem
je do siebie. Te ustąpiły i zobaczyliśmy sporą halę z wieloma
nieruchomymi taśmami do rozwożenia bagaży a pod jedną ze ścian
małe biurko i siedzącą za nim kobietę. Podeszliśmy do niej i po
przedstawieniu się zapytałem czy ktoś telefonował w sprawie
bagażu. Odpowiedziała, że nie i musiałem zacząć wszystko od
początku. Pominąłem oczywiście kilka nieistotnych fragmentów
historii słoików, choćby ten z alarmem. Pani wysłuchała
mnie, a co ważniejsze, chyba zrozumiała, bo kiedy skończyłem
poprosiła o kwit. Zatelefonowała gdzieś, po czym powiedziała, że
mamy pójść pod taśmę numer sześć i poczekać. Tak też
zrobiliśmy. Zacząłem się zastanawiać, czy aby na pewno wszystko
właściwie zrozumiałem, kiedy mechanizm zazgrzytał i taśma
ruszyła. Gumowe segmenty, jak łuski gigantycznej anakondy wiły się
i znikały w otworze wywożąc i wwożąc zapach smaru. Kiedy
straciłem już nadzieję, że cokolwiek materialnego na niej
wyjedzie, zasłonki otworu podniosły się i z dziury wyjechał worek
przyjaciela,, a taśma zamarła w bezruchu. Szybko dopakowaliśmy
słoiki dodatkowo owijając je kocem, po czym wróciłem do
pani za biurkiem, żeby zameldować gotowość do wciągnięcia worka
w głąb maszynerii. Niestety, w odpowiedzi usłyszałem, że nie ma
takiej możliwości. Musimy zabrać swój bagaż i ponownie go
odprawić. Nogi mi się ugięły. Całą procedurę mamy przechodzić
od początku? Tak jak rano marzyłem, żeby czas przyspieszył, tak
teraz siłą woli usiłowałem go spowolnić. Zabraliśmy torbę i
pobiegliśmy do windy. Na górze, również biegnąc,
dotarliśmy do punktu odpraw, gdzie ustawiła się spora kolejka.
Kiedy wszystkie osoby przed nami zostały odprawione, byliśmy na
trzecim stanowisku od dziewczyny, z którą rozpoczęliśmy ten
cały cyrk. Nowa osoba oznaczała konieczność tłumaczenia
wszystkiego od początku. Usiłowałem to nawet zrobić, ale
dziewczyna za blatem nic z tego nie rozumiała. Poprosiłem, żeby
zapytała koleżanki ale i to było dla niej za trudne, więc
wepchnęliśmy się do kolejki obok. Dziewczyna na nasz widok
uśmiechnęła się szeroko, zważyła torbę, przykleiła pasek
papieru, dodała inny z ostrzeżeniem o szkle i ...oddała nam ją,
polecając dostarczyć ją do punktu bagażowego w lewym końcu
terminala. Do odlotu samolotu pozostało zaledwie trzydzieści minut
a my, po raz nie wiedzieć który, pędziliśmy po terminalu
szukając wskazanego miejsca. Istotnie, w ciemnym rogu stał w
bezruchu miniaturowy taśmociąg. Obok niego, równie
bezczynnie, stał pracownik. Na szczęście wiedział, o co chodzi
lub zupełnie go to nie obchodziło, bo bez pytania umieścił torbę
na taśmie i wcisnął czerwony guzik. Mechanizm ruszył zabierając
resztki dobytku przyjaciela i moje słoiki w nieznane. Kolega jakby
nie dowierzając procedurą wskazał palcem oddalający się bagaż i
głosem nie znoszącym sprzeciwu zaordynował: „To Warsaw! TO
WARSAW!!!”, powtórzył głośniej. Kiedy ponownie biegliśmy
w stronę punktu odpraw, pytał z niepokojem: „Myślisz, że trafi
(torba) do naszego samolotu?” „Jasne, już oni wiedzą co robią”
odpowiedziałem, choć wcale nie byłem tego taki pewien. Zwalniając
tylko tam, gdzie było to konieczne dotarliśmy pod bramki. Właśnie
wpuszczano pasażerów na pokład. Tym razem trafiły się nam
miejsca w ogonie więc kiedy nadeszła pora karmienia wszyscy już
grzebali plastikowymi sztućcami w aluminiowych pojemniczkach zanim
wózek z naszymi porcjami dotarł do celu. Podobnie jak na
poprzednich odcinkach trasy, jedzenie było smaczne, a kolejna
butelka wina znakomicie poprawiła nam humory. Przy okazji
odkryliśmy, że z winem jest podobnie jak z papierem toaletowym –
niby od początku wiadomo, że się skończy, ale kiedy to nastąpi
jesteśmy zaskoczeni. Przyjaciel postanowił przedłużyć tą drobną
chwilę przyjemności i zapytał stewardesę, czy może przynieść
nam więcej wina. Dziewczyna odparła, że nie, czym bardzo go
zmartwiła. Całą ta sytuacja wydała mi się doskonałą okazją do
żartu, więc powiedziałem: „Źle się do tego zabrałeś, popatrz
jak to się robi.” Kiedy pojawiła się kolejna stewardesa,
powiedziałem jej, że wino, którym nas uraczyły greckie
linie lotnicze jest wyjątkowe, ale było go zbyt mało, żeby w
pełni docenić jego walory i chętnie byśmy kontynuowali badania,
jeśli zechce nam dostarczyć przedmiot naszego zainteresowania.
Dziewczyna uśmiechnęła się i po chwili podała nam dwie butelki
trunku. W doskonałych humorach wylądowaliśmy w Warszawie.
Przedłużające się oczekiwanie na bagaże, na powrót
obudziło obawę, czy przyleciały razem z nami. Obaj wpatrywaliśmy
się w otwór, z którego miały wyjechać. W końcu
taśma ruszyła i jako pierwsza wyjechała torba mojego towarzysza
podróży. Obaj odetchnęliśmy z ulgą. Każdy trochę z
innego powodu.
Obaj
mieliśmy umówiony transport do domów przez Bla-Bla
Car. Najpierw pojawił się samochód przyjaciela. Czterdzieści
minut później mój. Trochę czułem się nieswojo po
kilkudziesięciu godzinach podróży w luksusowym modelu Audi,
ale kierowca okazał się wyjątkowo sympatycznym i komunikatywnym
człowiekiem. Zanim dosiadł się do nas drugi pasażer nawiązała
się rozmowa, która trwała aż do samego końca trasy.
Kończyliśmy ją stojąc już przed furtką domu.
„Omnes
viae Romam ducunt”6 - mawiali nasi przodkowie. W moim
przypadku, wszystkie drogi prowadzą nie do Rzymu, a do domu.
 |
TRASA PODRÓŻY |
Przypisy
1Szahid
(arab.
شَهيد,
šahīd, świadek, męczennik) − termin wywodzący się z
Koranu,
oznaczający osobę, która oddaje swoje życie w sprawie
wiary, za co ma obiecaną nagrodę wieczną, czyli życie w raju
(Dżannah).
2Apadana
– paradna sala audiencyjna w królewskich pałacach
achemenidzkich
w Iranie; najlepiej znana jest apadana zbudowana przez Kserksesa
I
w Persepolis;
była to kwadratowa sala o boku 62,5 m,
z licznymi kolumnami, przykryta drewnianym stropem; z trzech stron
otaczał ją portyk
o podwójnej kolumnadzie.
3Badgiry
– „łapacze wiatru” specyficzna konstrukcja mająca za zadanie
przechwycenie i transport świeżego powietrza do wewnątrz budynku
4Hudżra
– słuchacz szkoły koranicznej, mieszkaniec medresy
5Jebra,
yabrak - maleńkie, ciemnozielone zawiniątka w kształcie wałeczków.
Mini gołąbki faszerowane ryżem, mięsem, ryżem z warzywami, ryżem
z mięsem. Liść kapusty zastąpiony liściem winorośli. Pyszna
przekąska na ciepło i na zimno. Konieczny dodatek soku z cytryny
lub limonki nadający jebra charakteru.
6„Omnes
viae Romam ducunt”
Łacińskie przysłowie
„Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”