DZIEŃ SZESNASTY 7 czerwiec 2016 (Teheran, Polour)
Przed ustalonym czasem, zachowując się jak najciszej, przystąpiliśmy do pakowania. Naser wstał kilka minut później i wszedł do pokoju, gdzie spała żona z dzieckiem. Po chwili wyszli we troje. Najbardziej zaskakujący był strój gospodyni. Na wskroś europejska, nieco dziecinna w charakterze pidżama, w której wyglądała jak każda rozespana dwudziestoparolatka. Nie przejmując się obyczajowymi nakazami szybko przygotowała i podała śniadanie. My ograniczyliśmy się do wypicia herbaty i przegryzienia jej jakimś sporym ciastkiem. Dokończyliśmy pakowania i stanęliśmy przy drzwiach, gotowi do wyjścia. Po serii podziękowań, pożegnaliśmy gościnny dom i wyszliśmy na ulicę. Naser poprowadził nas do agencji transportowej. Ustalił z kierowcą cel i opłatę. Zaproponował, że zapłaci za przejazd, lecz odmówiliśmy dziękując za wszystko, co dla nas zrobił i machając na pożegnanie odjechaliśmy. Kierowca niemal do samego końca sprawiał wrażenie doskonale zorientowanego w topografii miasta. Kiedy wydawało się, że prawie jesteśmy na miejscu zaczął pytać o drogę. Najpierw podwiózł nas pod ambasadę Włoch. Po kolejnej weryfikacji zatrzymał się pod wysokim, żółtym murem z metalowymi drzwiami i wizerunkiem orła na blaszanej tabliczce. Byliśmy w Ojczyźnie. No może nie całkiem, lecz i tak nieco wzruszeni podeszliśmy do zielonej budki z irańskim policjantem. Tenże na nasz widok wskazał dzwonek domofonu. Jeśli kiedykolwiek wyobrażałem sobie polską ambasadę w jakimś egzotycznym zakątku świata, to byłby to ładny, nieco staroświecki budynek. Może willa w stylu kolonialny, lub nawet pałacyk z zadbanym parkiem i masztem, na którym łopocze Biało-Czerwona. W rzeczywistości staliśmy przed masywnymi, metalowymi drzwiami, w jednolicie piaskowym murze, który na wysokości trzech metrów wieńczyły zasieki z drutu kolczastego. Po drugim dzwonku w drzwiach pojawił się żołnierz w lekkim mundurze bez dystynkcji. Zapytaliśmy o konsula na co on z uśmiechem powiedział, że musimy obejść płot, ponieważ konsulat jest po przeciwnej stronie. Wymieniliśmy jeszcze kilka żartobliwych w charakterze zdań i poszliśmy we wskazanym kierunku. Mur i zasieki otaczają cały kwartał. Po przeciwnej stronie identyczna budka, drzwi. Bark jedynie godła. Na chodniku i ławce ustawionej pod murem kilkoro Irańczyków oczekujących na wejście. Chwilę postaliśmy razem z nimi, lecz kompletny bezruch zmusił nas do działania. Nacisnąłem guzik domofonu. Bez reakcji. Zrobiłem do jeszcze raz, przytrzymując trochę dłużej. Drzwi uchyliły się z lekkim zgrzytem i w powstałej szparze pojawił się żołnierz w podobnym mundurze jak ten z ambasady. Uzupełnieniem polowego munduru była para chirurgicznych rękawiczek na dłoniach. Powiedziałem: „Dzień Dobry! My do Pana Konsula”. „Konsula nie ma” odparł wojskowy i zamknął drzwi. Wprawdzie nie spodziewałem się orkiestry, kwiatów czy czerwonego dywanu, ale w swej nieskończonej naiwności łudziłem się, że wypowiedziane po polsku „Dzień Dobry” wywoła choćby uśmiech życzliwości i sprawi, że zostaniemy przynajmniej wysłuchani. Zgromadzeni Irańczycy dyskretnie popatrywali w naszą stronę przez co czułem się podwójnie zignorowany. Nacisnąłem guzik ponownie i kiedy tylko uchyliły się drzwi, uprzedzając reakcję wojskowego powiedziałem „Czy zawsze ma Pan zwyczaj zatrzaskiwać drzwi zanim usłyszy Pan o co chodzi?” Ponurak w gumowych rękawiczkach bardzo niechętnie, ale zatrzymał się w wyczekującej pozie. Wykorzystałem to i możliwie szybko, acz wyraźnie powiedziałem: „Jesteśmy umówieni telefonicznie z konsulem. To, że jeszcze go nie ma, nie zmienia faktu, że jesteśmy obywatelami kraju, który Pan także reprezentuje. Ambasada czy konsulat, to także część naszej ojczyzny, więc dlaczego jesteśmy traktowani jak imigranci wyczekujący na azyl?” Efekt tego nieco patetycznego wywodu był mizerny. Nieco łagodniejszym tonem BOR`owiec powiedział: „Przykro mi, takie mamy procedury, musicie panowie poczekać”. „Dobrze, ale wewnątrz, a nie na ulicy” odparłem. „Proszę poczekać” powtórzył żołnierz i ponownie zamknął drzwi. Po chwili jednak otworzył je i powiedział: „Zapraszam, ale musicie panowie wchodzić pojedynczo”. Przyjaciel zatem został na zewnątrz, a ja wszedłem za mur. Prostopadła do niego ściana z jednej strony i schody do budynku tworzą tam rodzaj betonowej studni o powierzchni trzech, może czterech metrów kwadratowych. Mundurowy polecił mi zdjąć plecak, wyjąć wszystko z kieszeni po czym przeskanował mnie elektronicznym lizakiem. Powiedział, że plecak musi tu zostać i wprowadził mnie do biura konsula. Chwilę później wszedł mój przyjaciel. Kiedy komentowaliśmy obcesowy sposób traktowania uświadomiłem sobie, iż w małej kieszeni, w nogawce spodni, mam scyzoryk, który zapomniałem wyjąć, a którego ani elektroniczny czujnik ani też przeszukujący mnie żołnierz nie wykryli. Miałem wątpliwą satysfakcję z tego „zwycięstwa”. Prawda jest jednak taka, że te zaostrzone procedury i ich skwapliwe przestrzeganie nie gwarantują bezpieczeństwa, ponieważ gdybym istotnie miał złe zamiary, to mógłbym wbić ostrze w gardło każdemu, kto znalazłby się w zasięgu ręki. Kilkanaście minut później w drzwiach pojawił się wysoki, szczupły, ubrany w niebieski garnitur mężczyzna. W przeciwieństwie do swojej ochrony, był uśmiechnięty, wyluzowany. Wyciągnął w naszym kierunku dłoń i przedstawił się: „Jacek Danilczuk. W czym mogę panom pomóc?” Powiedziałem, że przyjechaliśmy w związku z kradzieżą plecaka sygnalizowaną poprzedniego dnia telefonicznie, a także przypomniałem Panu Konsulowi naszą korespondencję w sprawie wizy. Był nie tylko zorientowany w sprawie, lecz nawet czekał na nas do późna, ponieważ część wysłanych z autobusu SMS-ów do niego nie dotarła. Zrobiło nam się głupio, ponieważ założyliśmy, że jak większość państwowych urzędników o wyznaczonej porze, po prostu zamknął drzwi i poszedł do domu. Przeprosiliśmy za przetrzymanie go w pracy, ale odparł, że i tak by został, bo miał sporo papierów do załatwienia, więc nie ma o czym mówić. Zaproponował nam kawę. Usiadł na biurku i zaczął wypytywać o podróż, nasze spostrzeżenia. Gratulował nieszablonowego podejścia do turystyki. Chętnie odpowiadał na nasze pytania, dzielił się doświadczeniami, radził jak unikać zbędnych kosztów. Rozmawiało się z nim, jak z dawno niewidzianym, dobrym znajomym, a nie urzędnikiem państwowym. Kiedy nieśmiało zapytałem, czy nie zajmujemy mu zbyt wiele czasu, przyznał, że kolejka za drzwiami rośnie, ale cieszy go to spotkanie i chętnie rozmawia. Dzięki takiemu podejściu, atmosfera była iście kumplowska, czas jednak było przejść do powodu naszej wizyty. Przyjaciel zapytał, czy może liczyć na przetłumaczenie policyjnego protokołu i konsularne poświadczenie. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że oczywiście tak. Wprawdzie to trochę potrwa, więc najlepiej by było, żebyśmy pofatygowali się następnego dnia po odbiór. Propozycja była do przyjęcia. Mieliśmy jeszcze trochę czasu. Wprawdzie nasze plany zdobycia Damavand, z powodu kradzieży, musiały ulec gruntownej zmianie, ale chcieliśmy przynajmniej zobaczyć górę z bliska. Zapytaliśmy jak najtaniej dojechać w jej pobliże, na co Pan Konsul powiedział, że jego asystentka dowie się i coś doradzi. Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, kiedy weszła zjawiskowej urody Iranka. Zostaliśmy sobie przedstawieni, po czym panienka rozpisała nam na kartce dosyć skomplikowany, ale czytelny plan. Wizyta dobiegła końca. Podniesieni na duchu, opuściliśmy konsulat. Początkowo chcieliśmy dotrzeć do stacji Mirdamat (najbliższa stacja metra) na piechotę, lecz po przedzieraniu się przez zatłoczone chodniki skorzystaliśmy z taksówki. Wysiedliśmy na Gheytarich i ponownie podjechaliśmy taksówką na plac Nobonyod. Zgodnie z informacjami ślicznej asystentki, stały tam zielone vany, kursujące na pozamiejskich trasach wokół Teheranu. Odnalezienie właściwego nie przedstawiało żadnej trudności. Upewniliśmy się u kierowcy czy aby na pewno dowiezie nas do Rudehen, podkreślając że interesuje nas Damavand i rozsiedliśmy się w ciasnym wnętrzu. Nie przypuszczaliśmy wówczas, że ten nadmiar przezorności stanie się przyczyną kolejnej „wpadki”. Po skompletowaniu pasażerów van wyjechał z miasta i pomknął drogą, którą przyjechaliśmy poprzedniego wieczora. Pokonanie niespełna siedemdziesięciu kilometrów zajęło około godziny. Zanim wygramoliliśmy się z naszymi klamotami, kierowca zdążył znaleźć i przyprowadzić taksówkarza, który za pięćdziesiąty tysięcy riali gotowy był nas zawieźć do (pod) a może w okolice Damavand. Z dzisiejszej perspektywy wiem, że ta pozornie drobna różnica, kompletnie niezauważalna, kiedy prowadzi się rozmowę w „języku machanym”, może dzieci. Kradzież plecaka i części wyposażenia wspinaczkowego przekreśliła szanse na zdmieć zasadnicze znaczenie. Wsiadając do samochodu cieszyliśmy się jakobycie szczytu, ale to już przeboleliśmy. Podekscytowani perspektywą spotkania z „Wielką Górą” wypatrywaliśmy ośnieżonego szczytu. W miarę jazdy, wzrastał nasz niepokój. Pięciotysięcznik powinien być widoczny z wielu kilometrów a wokół drogi, którą jechaliśmy wznosiły się jedynie jakieś „mizeroty”. Po przejechaniu dziesięciu, może dwunastu kilometrów zapytałem kierowcę: „Damavand?”. „Ore, Damavand nazdikie” (Tak, Damavand blisko), odparł. Czułem „przez skórę”, że coś jest nie tak, lecz jeszcze nie wiedziałem co. Kilka kilometrów dalej pojawiły się przedmieścia jakiegoś miasta i kierowca zjechał na pobocze. Z zadowoloną miną powiedział „Damavand”. GDZIE? Do jasnej cholery! Taksówkarz dłonią wskazał na bliżej nieokreślone miejsce przed nami. Tego było za wiele. Mieszając języki (co i tak było bez znaczenia), usiłowaliśmy dociec, w czym tkwi błąd. Mieliśmy podjechać w pobliże najwyższej góry Iranu, a nie do jakiejś mieściny, z której nawet nie widać jej cienia. Atmosfera gęstniała. Chcąc przełamać impas, poleciłem kierowcy otworzyć bagażnik i wyjąwszy z niego mapę, z pewnością co do swoich racji, wskazałem mu interesujące nas miejsce. W międzyczasie otoczyło nas grono ciekawskich. W większości taksówkarze, bo jak się okazało zatrzymaliśmy się na lokalnym postoju taksówek. Zrobiło się straszne zamieszanie. Kilka osób na raz komentowało zdarzenie, kilka innych dopytywało się lub tłumaczyło pytającym o co chodzi jeszcze inni udzielali rad, a to nam a to kierowcy. Wszystko w Farsi, więc będąc w epicentrum tego chaosu, najmniej rozumieliśmy z tego, co się wokół nas działo. Jak niemal zawsze, tak i teraz znalazł się wśród nieustannie dochodzących gapiów młody człowiek ze znajomością angielskiego. Na naszą prośbę wcielił się w rolę negocjatora i tłumacza. Z trudem uciszył wszechobecny gwar, wysłuchał, co mamy do powiedzenia, a następnie powtórzył to zebranym. Zanim wybrzmiało ostatnie zdanie, ponownie podniosła się wrzawa. Z wprawą przewodniczącego trybunału, student uciszał jednych i udzielał głosu innym, zaczynając od kierowcy. Kiedy uznał, że poznał wystarczająco przedmiot sporu przedzierzgnął, się w tłumacza i zrelacjonował nam krótką historię tego nieporozumienia. Taksówkarzowi, który przywiózł nas do Rudehen, usłyszawszy nasze dopytywania o Damavand, zapewne nawet przez myśl nie przeszło, iż interesuje nas góra o tej nazwie a jedynie miejscowość. Organizując nam dalszy transport, przekazał błędną informację drugiemu kierowcy i tak oto znaleźliśmy się „w” a nie „obok”, „przy” czy „na” Damavand. Szczegół, lecz jak zwykło się mawiać, właśnie w nim tkwi diabeł. Nasze pytanie, co w tej sytuacji powinniśmy zrobić, na powrót wywołało trudny do opisania chaos. Nie pamiętam jak, ale i tym razem nasz pomocnik zapanował nad nim i przedstawił kilka opcji: możemy kontynuować jazdę taksówką, za dopłatą czterystu tysięcy riali, możemy wrócić do Rudehen za pięćdziesiąt tysięcy i tam poszukać autobusu, który przejeżdża stosunkowo niedaleko pieszej trasy na szczyt ewentualnie zapłacić kierowcy umówioną stawkę, zabrać rzeczy i tkwić „w” Damavand, aż nam wymyślimy coś innego. Trzeba się było na coś zdecydować, tym bardziej, że kierowca się niecierpliwił a i „nasz” tłumacz gdzieś się śpieszył. Podjęliśmy jeszcze jedną, dość desperacką próbę częściowego wybrnięcia z kłopotu przekonując, iż skoro nie z naszej winy trafiliśmy nie tam, gdzie chcieliśmy, to taksówkarz powinien nas odstawić nieodpłatnie tam, skąd nas zabrał. Gromki rechot licznie zebranych przedstawicieli tej profesji był wystarczająco czytelną odpowiedzią. Mimo to zapytałem, co ich tak rozbawiło i usłyszałem, że być może takie są zwyczaje w Europie. W Iranie błędnie czy nie, zrealizowana usługa musi zostać opłacona. Tym razem szybko ustaliłem z przyjacielem, iż wracamy. Kiedy na ponownie pakowaliśmy się do pojazdu, okazało się że kierowca znalazł klientkę. Zanim zajęła przedni fotel, wiedziała już o nas wystarczająco dużo, żeby zaproponować pomoc w znalezieniu dalszego transportu. Żegnając się z nami, nasz młody przyjaciel wręczył nam butelkę wody i mocno ściskając dłonie życzył więcej szczęścia. Przy płaceniu moje nadzieje, na zmniejszenie kwoty ze względu na współpasażerkę zostały szybko rozwiane szturchnięciem palucha w banknot. Ponownie staliśmy tam, gdzie ponad godzinę wcześniej, ubożsi o sto tysięcy riali, ale i bogatsi o bezcenne doświadczenie. Jak przerośnięte pisklęta za matką, tak i my, taszcząc na grzbietach nasze bagaże, pomaszerowaliśmy za naszą nową przewodniczką. Po kilkuset metrach, gestem poleciła nam czekać, a sama zrobiła zaczęła wypytywać o coś przechodniów. O cokolwiek pytała, sądząc po jej i indagowanych osób minach, nasza przyszłość wyglądała marnie. Dwukrotnie zatrzymała jadące autobusy, ale i to nie przyniosło spodziewanego efektu. Było mi jej żal. Wyglądało na to, że chcąc nam pomóc wpakowała się w problem. Poznałem już na tyle mentalność Irańczyków, żeby wiedzieć, iż rezygnacja nie wchodziła w rachubę. Jedynie my, moglibyśmy ją zwolnić z obietnicy, a i to nie było takie pewne. Kiedy zastanawiałem się jak to zrobić, zatrzymał się prywatny samochód i po chwili rozmowy z naszą opiekunką zostaliśmy zaproszeni do środka, gdzie siedziała trzyosobowa rodzina: Starsze małżeństwo i dorosły młodzian. Żadna z tych osób nie mówiła po angielsku, więc mogliśmy mieć tylko nadzieję, że za dwieście tysięcy, jakie pokazała nam „opiekunka” zostaniemy obaj dowiezieni gdzieś, skąd zobaczymy Damavand. W wymuszonym brakiem znajomości języka milczeniu jechaliśmy górskimi serpentynami na północ. Po jakimś czasie, najpierw tylko przez moment, później na co raz dłużej, przy pokonywaniu kolejnych zakrętów, widzieliśmy majestatyczne i groźne zarazem, ośnieżone stoki wulkanu. Starszy pan kierujący pojazdem gwałtownie zjechał na pobocze, przy grupie sklepików i jakiś barów, dając nam do zrozumienia, że jesteśmy na miejscu. Zapłaciliśmy ustaloną kwotę i unikając rozjechania przez pędzące samochody przeszliśmy na drugą stronę drogi, gdzie przy tandetnej rzeźbie piechura odchodziła w kierunku gór, wąska droga. Dociążony plecak ciążył mi niemiłosiernie, ale i tak ze współczuciem myślałem o przyjacielu, który cały dobytek niósł w nieforemnej torbie po plecaku. Na krótkich odcinkach w mieście nie było to tak uciążliwe, lecz w górach... Wąskie ścieżki z osypującym się gruntem pod nogami bywają niebezpieczne nawet wówczas, kiedy ma się obie ręce wolne i równo rozłożony ciężar. Na razie maszerowaliśmy po kiepskiej jakości asfalcie, który jednak trzeba będzie porzucić i wejść na szlak a wówczas wszystko może się wydarzyć. Z za zakrętu wyłonił się urokliwy, kamienny most. W cieniu samotnie rosnącego drzewa, tuż nad brzegiem rzeki odpoczywała grupa pasterzy, a ich liczne stado rozłożyło się nad wodą. Jedynie nierozkulbaczone osły stały gotowe do wymarszu. Zrobiliśmy kilka zdjęć z przeciwległego brzegu i z mostu, strasznie mnie jednak korciło, żeby zejść nad wodę. Wypadało jednak zapytać, choćby tylko po to, żeby nie straszyć zwierząt. Na dodatek przy stadzie kręciło się kilka psów a te, mimo pogardliwego do nich stosunku muzułman, gorliwie pracowały na „swoją miskę”. Jeszcze z drogi choć możliwie jak najbliżej pasterzy pomachałem w ich stronę i wymownie (jak sądzę) wskazałem na aparat a następnie na nich. Na reakcję nie musiałem długo czekać. Jeden z mężczyzn zachęcająco skinął głową. Zbiegłem w dół wzniecając tumany kurzu. Chciałem to zrobić mniej gwałtownie, lecz żwir i kamienie zmusiły mnie do biegu. Wbrew obawom żadna z kóz czy owiec nie zwróciła na mnie uwagi. Psy podniosły głowy i wyszczerzyły kły, lecz albo nie wydałem się wystarczająco groźny, a może czekały na reakcję swoich panów? Tak, czy inaczej nie ruszyły się z miejsca. Pod drzewem siedziało kilku mężczyzn w różnym wieku. Dwóch drzemało, trzech rozmawiało, polegując jak rzymscy patrycjusze. Najmłodszy, jak mogłem się domyślać, nalewał herbatę i podawał innym coś do jedzenia. Zrobiłem kilka ujęć, podziękowałem siląc się na Farsi i już miałem wrócić na drogę, kiedy jeden z pasterzy wyciągnął w moją stronę szklaneczkę z parującą herbatą i gestem zaprosił mnie na koc, na którym leżał. Przysiadłem obok i wziąłem naczynko. Napar był mocny i aromatyczny. Piłem drobnymi łykami starając się nie poparzyć. Mężczyzna rozdzielający jedzenie wskazał zachęcająco na placek i leżące obok mięso. Byłem trochę zdziwiony, nie tym, że jestem częstowany, do tego już przywykliśmy, lecz tym, że wszyscy, bez skrępowania posilali się, mimo trwającego Ramadanu. Podziękowałem, kręcąc przecząco głową. W przeciwieństwie do większości napotkanych Irańczyków, ci nie garnęli się do „rozmowy”. Panowała senna atmosfera sjesty i najwyraźniej nie byłem wystarczająco dobrym powodem, żeby ją zakłócać. Dopiłem herbatę, ponownie podziękowałem i niezatrzymywany wgramoliłem się na skarpę. Tuż za mostem natknęliśmy się na wydeptany placyk, z którego wiodła wąska ścieżka. Początkowo towarzyszyła rzece lecz po kilkuset metrach oddaliła się od niej biegnąc stromym zboczem w kierunku skał. Marsz stawał się co raz bardziej uciążliwy. Żwir usypywał się spod nóg a drobne kamyczki wpadały do butów i raniły stopy. Gdzieniegdzie ręce same wyciągały się w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia, lecz znajdowały zaledwie kępy ostrych roślin, których korzenie same z trudem utrzymywały się w gruncie. Kiedy dalszy marsz stał się zbyt niebezpieczny, zeszliśmy po kamiennych stopniach utworzonych przez warstwy skały nad brzeg rzeki. Tam także biegła ścieżka raz po raz zbliżając sie i oddalając od wartko płynącej wody. W jednym z licznych zakoli, pod gęstym baldachimem konarów biwakowała liczna grupa osób. Ze sporego gara, ustawionego nad ogniskiem wydobywały się kłęby pary, w kocu rozwieszonym między drzewami spało niemowlę. Kilkoro dzieci w wieku przedszkolnym bawiło się ze sobą a dorośli siedząc po trzy, pięć osób rozmawiali lub drzemali. Minęliśmy ich szerokim łukiem, żeby nie przeszkadzać i stanęliśmy nad brzegiem. Chcąc utrzymać kierunek należało przeprawić się na drugą stronę. Woda miała trzydzieści, może pięćdziesiąt centymetrów głębokości, lecz płynęła bardzo szybko, a dno pokrywały spore kamienie. Zdjęliśmy buty i zabezpieczyliśmy dokumenty i telefony ale nawet na oko wiadomo było, że może to skończyć się kąpielą. Przyjaciel postanowił zrobić rekonesans. Zostawił torbę na brzegu i wszedł do wody. Jego twarz, jak na człowieka przywykłego do chłodu, przybrała dziwny wyraz. Mięśnie napięły się w wyraźnym grymasie. Nie uszedłszy nawet dwóch metrów zatrzymał się a następnie, bez słowa zawrócił. Dopiero stojąc na trawie powiedział: „...jest lodowata. Nie wiem czy ma więcej aniżeli dwa, trzy stopnie. Nie przejdziemy tędy.” Kawałek dalej ściany kanionu opadały stromo wprost do rzeki. Wyglądało na to, że musimy zawrócić na most i poszukać innej drogi. Mijając ponownie biwakujących ludzi, pomyślałem że może oni wiedzą jak dostać się na szlak. Podeszliśmy bliżej i zapytałem czy ktoś z nich mówi po angielsku. Kilka osób pokiwało przecząco głowami. Skoro nie można słowami... pozostaje pantomima. „Przedstawienie” zainteresowało pozostałych i już po chwili, jak niegdysiejsza trupa teatralna, wystawiliśmy tragikomedię „O dwóch takich, co chcieli w góry, lecz nie wiedzieli jak” dla kilkunastoosobowej widowni. Zamiast braw dostaliśmy po misce zawartości kotła. My dorzuciliśmy do posiłku chleb, z lekka przenoszony, ale nadal jadalny. Pałaszując gorące danie składające się z makaronu, soczewicy, zawiesistego sosu i jogurtu wysłuchiwaliśmy przestróg na temat gór, rzeki i wielu innych zjawisk, które mogą nam grozić. Po wypełnieniu żołądków ogarnęło nas tak głębokie rozleniwienie i senność, że należało natychmiast albo wyruszyć w dalszą drogę, lub rozbić namiot. Było zbyt wcześnie na to drugie, więc walcząc ze sobą pożegnaliśmy gościnnych Irańczyków i poszliśmy w kierunku mostu. Kiedy mieliśmy już go w zasięgu wzroku, zauważyliśmy, iż z pobliskiego zbocza suną ku nam tumany pyłu. Pierwsza myśl – lawina kamieni. Zatrzymaliśmy się czekając na rozwój wypadków. Pierwsze kamienie pędząc w dół zbocza minęły ścieżkę na której staliśmy i zniknęły spadając do rzeki. Chmura pyłu zbliżała się także choć nie tak gwałtownie, jak można by się było spodziewać. Co ciekawsze, dało się z niej słyszeć tupot i pobekiwania. Po chwili wyłoniły się rogi, głowy i grzbiety biegnącego stad kóz. Jak na zawołanie, od strony mostu nadciągnęło jeszcze liczniejsze stado owiec, prowadzone przez pasterzy, których fotografowałem nad rzeką. Niewielka przestrzeń wypełniła ciżba zwierząt, która jak morskie fale ogarnęła i pochłonęła czekające na możliwość przejazdu samochody. Jakikolwiek ruch był niemożliwy. Sporadycznie, co jakiś czas, któraś z kóz usiłowała przedostać się na zewnątrz tego rogatego jeziora, wyskakując na grzbiety innych, jak delfin nad taflę morza, lecz podobnie jak on, znikała pod powierzchnią. Każdy, nawet najdrobniejszy kawałek gruntu zajmowały racice a wszystkie razem, bardzo wolno, acz konsekwentnie przepychały wszystko, co stało na ich drodze w stronę rzecznej skarpy. Miałem wrażenie, że za moment taki los spotka najpierw stojące samochody, potem irytujące stoickim spokojem osły, a na końcu i nas. Byłem na tyle blisko zbocza, żeby chwytając się rękoma skał i badyli wydostać się ponad tą topiel i ryzykując zsunięcie się w otchłań brudnej wełny. Mój towarzysz podróży wybrał inny, choć równie skuteczny sposób. Z bezpiecznych miejsc obserwowaliśmy, jak nam się wówczas wydawało, patową sytuację zwierząt i ludzi. Kiedy wszystko zamarło, odezwały się przejmujące gwizdy i nawoływania. Psy obiegły brzegi stada i jak za sprawą jakiegoś magicznego zaklęcia pobekujące jezioro zamieniło się w dwie, płynące w przeciwnych kierunkach, rzeki. Kozia „popłynęła” w stronę mostu, owcza, pociągając ze sobą osły, konie i psy, wbrew prawom fizyki, w stronę gór. Kilkanaście minut później po całym zamieszaniu pozostały „bobki” na zmierzwionym racicami żwirze i opadający kurz. My przeszliśmy most i zaczęliśmy wspinaczkę po osypującym się zboczu. Raz po raz zmuszony byłem wytrząsać z butów kamyczki a co znacznie bardziej uciążliwe, wyrywać ostre kawałki zasuszonych roślin. Mokrzy i zdyszani dotarliśmy do kamienistej drogi biegnącej granią w kierunku pojedynczych zabudowań. Mój przyjaciel, przerzucając z ramienia na ramię wór z dobytkiem doszedłszy do kamiennych murków stwierdził, że ma dosyć. Mnie nadal korciła góra, z której spodziewałem się zobaczyć w całej okazałości Damavand. Ustaliliśmy zatem, że wyjdę na nią sam, zostawiając plecak pod opieką przyjaciela. W pobliżu zabudowań natknąłem się na staruszka, który ostrzegł mnie przed psami, sugerując obejście domów. Tak też zrobiłem unikając konfrontacji z czworonogami. Zbocze, którym podchodziłem było stosunkowo łagodne i gdyby nie masa różnych kolczastych roślin, można by było uznać marsz pod górę za swoisty spacer. Momentami, żeby przyspieszyć osiągnięcie wierzchołka nawet podbiegałem. Pozbawiony dwudziestokilowego balastu czułem się nadzwyczajnie lekko. Kilkukrotnie wyjmowałem aparat, żeby sfotografować maki, jakieś porosty czy przypominające miniaturowe chińskie lampiony kwiatki. Porwisty, zimny wiatr uświadomił mi, że jestem na grani. Spojrzałem przed siebie i zamarłem. Niemal na wyciągnięcie ręki piętrzył się przede mną ośnieżony stożek wulkanu. Lodowe języki sięgały niemal do połowy widocznej części a nad białym szczytem szalała śnieżna zamieć. Wpatrywałem się z zachwytem. Przesuwające się chmury raz po raz ocieniały lub pozwalały słońcu rozświetlić zachodnią stronę Damavand`u, której nieskazitelna biel wraz z ciemnymi plamami skał wyglądała jak koronacyjny płaszcz z gronostai, na ramionach sędziwego monarchy. Często słyszałem o majestacie gór ale dopiero tutaj poczułem dosłowność tego określenia. Nie wiem jak długo wpatrywałem się ten obraz, chłonąc całym sobą każdy jego fragment. Przejmujący chłód a może coś innego przypomniało mi, że czas wracać. Z żalem odwróciłem się wbrew dworskiej etykiecie (wszak powinienem wycofać się w pokłonie) i przeskakując z głazu na głaz, dotarłem do miejsca, gdzie zostawiłem przyjaciela. Nie zastałem tam ani jego, ani też naszych rzeczy. Rozglądając się bezradnie zauważyłem w oddali coś, co mogło być jego workiem. Istotnie, na niedokończonym fundamencie jakiejś budowli stał czarny worek. Poniżej, na trawie leżał mój plecak a strażnik naszego dobytku, łapiąc na twarz promienie chylącego się ku zachodowi słońca, leżał nieopodal. Przecinając pastwiska i przełażąc przez niewysokie murki wytyczające ich granice dotarliśmy do wioski. Trzeba było coś zjeść i znaleźć miejsce na nocleg (nie koniecznie w tej kolejności). Po raz drugi tego dnia przecięliśmy ruchliwą szosę i schodząc stromą skarpą dotarliśmy nad rwącą rzekę. Nie zważając na temperaturę wody włożyliśmy do niej nogi. W pierwszych sekundach wydawało się jakby to był wrzątek. Po chwili nie czuliśmy już nic. Kiedy wydobyliśmy odrętwiałe kończyny były purpurowe, aż do miejsca gdzie sięgała woda. Wyglądaliśmy tak, jakbyśmy nałożyli czerwone podkolanówki. Kiedy odzyskaliśmy czucie, zjedliśmy kawałek chleba popijając go czymś, co w zamyśle miało być jogurtem, a okazało się odpowiednikiem naszej żentycy. Tak pokrzepieni przeszliśmy po betonowym moście na drugi brzeg i wspinając się na porośnięte zielskiem wzgórze, rozglądaliśmy się za miejscem pod namiot. Na wyścigi z niknącymi promieniami światła ustawiliśmy nasz mini hotelik i drżąc z zimna mimo nałożonych na siebie wszystkich ubrań dojedliśmy resztkę chleba. Mieliśmy już zaszyć się w namiocie, kiedy dostrzegliśmy idące w naszą stronę dwie postaci. Po chwili rozpoznaliśmy w nich mężczyzn, którzy łowili ryby nad rzeką. Zapytaliśmy o połów na co jeden z nich pokazał nam trzy maleńkie pstrągi i natychmiast zaoferował jednego nam. Z trudem przekonaliśmy go, że tak hojny dar, nie może być przez nas przyjęty. Szczękając z zimna zębami pożegnaliśmy naszych gości i zaszyliśmy się w namiocie owijając się wszystkim, co było pod ręką. Noc zapowiadała się chłodna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz