DZIEŃ SIEDEMNASTY 8 czerwiec 2016 (Polour – Teheran)
O świcie postanowiliśmy nie czekać, aż cień góry odsłoni nasze schronienie i dopuści ciepło słonecznych promieni. Zebraliśmy rzeczy tak szybko, jak tylko było to możliwe i zeszliśmy do wioski. Tam również rozpoczęto przygotowania do kolejnego dnia. Sklepikarze wystawiali towary, właściciele przydrożnych grilli myli i porządkowali blaty i ruszty. Nabrawszy wrzątku z wystawionego już termosu zalaliśmy niezawodne kaszki i rozkoszowaliśmy się ciepłem rozchodzącym się z wolna po ciele. Planowaliśmy wsiąść do jakiegoś autobusu jadącego na południe, ale mój towarzysz podróży wypełniał nudę oczekiwania „łapiąc” samochody. Uzupełniałem notatki, kiedy usłyszałem jak mnie woła. Spojrzałem w jego kierunku i zobaczyłem jak gwałtownie macha stojąc przy jakimś pojeździe. Kiedy podbiegłem oświadczył, że kierowca zawiezie nas do Teheranu za dwieście tysięcy riali. Cena była na tyle korzystna, że wzbudziła moją nieufność. Poprosiłem, żeby się upewnił pokazując właścicielowi banknot. Początkowo tamten przytaknął, lecz po krótkiej wymianie zdań ze swoim kolegą wskazał na mnie i na banknot, następnie na przyjaciela i powtórnie na banknot. Bez słowa otworzyłem drzwi zamierzając wysiąść. Wówczas kierowca przytrzymał mnie za ramię i pokazał, że zgadza się na pierwotną wersję ceny. Czułem, że na tym się nie skończy, lecz nie miałem dostatecznych argumentów, żeby zrezygnować z oferty. Wyruszyliśmy w drogę. Po kilkunastu kilometrach, kiedy obaj panowie obgadywali coś między sobą, kierowca ponownie odwrócił się do nas i pokazując banknot oraz nas obu powiedział „Rudehen. Teheran...” i ponownie machnął portfelem. Miałem dosyć. Powiedziałem do przyjaciela: „Wysiadamy” i już miałem zażądać zatrzymania pojazdu, gdy mój towarzysz odpowiedział: „Daj spokój, pogadajmy z nim. Może zmieni zdanie”. Obaj wiedzieliśmy, że to nic nie da. Kiedy wjechaliśmy do Rudehen stanowczo powiedziałem: „Rób jak uważasz, ale ja wysiadam. Stąd mamy transport, a tym cwaniakom może przyjść do głowy kolejne podwojenie taryfy.” Wysiedliśmy w centrum. Znalezienie uliczki, gdzie parkowały vany, zajęło nam kilka minut. Żeby dotrzeć do konsulatu wystarczyło „odwrócić” schemat dojazdu z poprzedniego dnia, ale kiedy wysiedliśmy na placu Nobonyad i rozglądaliśmy się za taksówką, żeby dojechać do stacji Gheytarieh zauważyliśmy niepozorną tabliczkę z napisem „Metro”. Zaskoczeni odkryciem dotarliśmy do stacji Tajrish, skąd dojechaliśmy do Mirdamad. Jeszcze w podziemiach przyjaciel odczuł potrzebę „odwiedzenia” łazienki. W stołecznym metrze takiego przybytku nie udało nam się zlokalizować, więc kierując się do wyjścia rozglądaliśmy się wkoło. Skupieni na tym w pierwszej chwili nie zwróciliśmy uwagi na damski głos za naszymi plecami, ale za drugim razem dotarło do nas, że to my jesteśmy adresatami zdania: „May I help you?”. Tuż za nami, na schodach stała drobna dziewczyna. Spod chustki wymykały się kręcone, jasne włosy. Pomoc jak najbardziej wydawała nam się przydatna, lecz jak powiedzieć Irance, że szukamy męskiej toalety? Zastanawiając się nad wybrnięciem z tego dylematu bąkałem coś niezrozumiale nawet dla samego siebie. Nie zrażona tym dziewczyna dociekała: „What are you looking for? Any particular place, the address? I`ll help you.” Trochę zakłopotany odparłem: „...no tak, adres też, ale najpierw ...miejsce. Szukamy..., no wiesz, ... tej, tam...no dobra. Szukamy toalety”. Dziewczę przyjęło to traumatyczne wyznanie jakbym powiedział „sklepu”, czy czegoś równie „neutralnego” obyczajowo. Wyprzedzając nas rzuciła przez ramię: „OK, follow me!”. Z trudem dotrzymywaliśmy jej kroku. Po kilkuset metrach wprowadziła nas do dużego budynku, podeszła do ochroniarza, zapytała o coś i skierowała się do wskazanych przez niego drzwi. Za nimi było kilka stopni w dół, spocznik i następne drzwi. Pokazała je mówiąc: „Tam.” Kolega zbiegł w dół, a my zostaliśmy na skąpo oświetlonej, pustej klatce schodowej. Ponownie poczułem się zakłopotany. Nawet w Polsce, podobną sytuacje uznałbym za niezręczną, a tutaj sterczenie z młodą, niezamężną kobietą, sam na sam przed męskim „kiblem”, zakrawało na prowokowanie losu. Kolega jakoś nie bardzo się śpieszył, a dziewczyna wypytywała czy podoba nam się w Iranie. Chciałem odpowiedzieć coś uprzejmie nijakiego, ale jakieś licho mnie podkusiło i powiedziałem: „Tak, Iran jest niesamowitym i bardzo pięknym krajem. Macie wspaniałe zabytki, ale najbardziej podobają mi się Iranki”. Kończąc zdanie zakładałem kilka możliwych reakcji, od zawstydzenia po kpinę, a usłyszałem kokieteryjne: „...a co najbardziej podoba ci się w nas?”. Skoro podjęła grę...
żal byłoby ją przerwać. Popatrzyłem na nią i powiedziałem: „Macie niezwykle piękne oczy”. Uśmiechnęła się ciepło, spojrzała na mnie spod rzęs i zapytała: „Tak? To znaczy jakie?” „Duże, ciemne, bardzo wyraziste. Dokładnie takie, jak Twoje” odparłem. W tym momencie z toalety wyszedł mój przyjaciel, a dziewczyna zapytała: „ Dokąd się wybieracie?” „Mamy spotkanie z konsulem w polskiej ambasadzie” powiedziałem i pokazałem jej adres w przewodniku. Wyszliśmy z budynku. Na postoju taksówek, zanim zdążyliśmy zaoponować uzgodniła kierunek i cenę z jednym z kierowców. Głupio nam było się przyznać, że z oszczędności chcieliśmy pójść piechotą. Kiedy dziękowaliśmy jej za pomoc zapytała czy możemy sobie zrobić „selfi”. Naturalnie wykorzystaliśmy okazję i „uwieczniliśmy” się z nią także przy pomocy naszego sprzętu. Kierowca, wbrew ustaleniom, chciał „skroić” nas o pięćdziesiąt tysięcy drożej. Zaprotestowaliśmy jednogłośnie płacąc sto pięćdziesiąt tysięcy. Pod konsulatem, tak jak poprzednio stała grupka interesantów. Procedura wejścia przez drzwi w murze wyglądała podobnie jak poprzednio, lecz bez ostentacji. Mimo, iż wewnątrz „ogonek” był także spory, zostaliśmy przyjęci niemal natychmiast i równie uprzejmie. Konsul, z autentycznym zainteresowaniem wypytywał o nasz wypad w góry. Doradzał jak nie dać się naciągnąć taksówkarzom. Żartował na temat swojej asystentki, kiedy szczerze pochwaliliśmy jej wdzięk i urodę. Mimo różnicy wieku, pozycji rozmawiało nam się z nim bardzo dobrze. Chętnie przeciągalibyśmy to spotkanie lecz świadomość, że zabieramy czas innym interesantom nie pozwoliła nam nadużywać uprzejmości. Przyjaciel otrzymał obiecane tłumaczenie a na dodatek, miss Page udzieliła nam kolejnej rady, jak część drogi na lotnisko przejechać metrem, zaoszczędzając prawie połowę kwoty. Opuszczaliśmy polski konsulat w przekonaniu, że choć wygląda jak więzienie, to pracuje w nim życzliwy, sympatyczny i kompetentny człowiek a nie zadufany urzędas. Tym razem drogę do metra przemierzyliśmy na piechotę. Mieliśmy sporo czasu, który postanowiliśmy wykorzystać odwiedzając stare miasto. Z planu wynikło, że jadąc w kierunku lotniska wystarczy wysiąść na stacji Khayam, żeby znaleźć się w pobliżu bazaru. W wagonie usiłowałem upewnić się co do słuszności wyboru stacji pytając jednego ze współpasażerów. Kiedy zapytany usiłował zrozumieć o co pytam, do rozmowy wtrącił się inny mężczyzna. Mówił bardzo dobrze po angielsku, co było zrozumiałe, bo jak sam powiedział uczy innych tego języka. Mnie zaś ta informacja zmusiła do przeproszenia za kaleczenie mowy Albionu. Zapewne tylko z wrodzonej uprzejmości rozmówca zaprzeczył, twierdząc iż dobrze sobie radzę choć z wyraźnym niemieckim akcentem. Byłem zaskoczony tą konkluzją. Niemiecki akcent? Nie znam tego języka a moi nauczyciele angielskiego pochodzili wprawdzie z różnych krajów, lecz żaden ze strefy niemieckojęzycznej. Trudno mi było jednak polemizować z tą opinią, więc przyjąłem ją „z dobrodziejstwem inwentarza”. Wysiedliśmy we wskazanym miejscu. Jeszcze na schodach stacji metra, mój przyjaciel odczuł taką potrzebę uzupełnienia płynów, że zaczął się przedzierać przez tłum z determinacją i energią o jaką go nie podejrzewałem. Ledwo dotrzymując mu kroku usiłowałem perswadować, ale bezskutecznie. W myśl zasady: „Jeśli nie możesz pokonać, to się przyłącz” zmieniłem taktykę próbując nadać jakiś kierunek tym chaotycznym poszukiwaniom sklepu z wodą. Jak na złość ta część bazaru oferowała wszystko, za wyjątkiem napojów. W końcu, w maleńkim kiosku, kupiliśmy poszukiwany towar. Zdyszany obserwowałem jak z każdym łykiem spływa napięcie i nerwowość. Kiedy przyjaciel odstawił niemal pustą butelkę był innym człowiekiem. Dopiero teraz rozejrzeliśmy się w koło. Podczas ostatnich kilkunastu dni przeszliśmy wiele bazarów. Teherański, choć rozległy był najbrzydszym z nich wszystkich. Masa towaru i ludzi, lecz gdzieś się zapodział duch tego miejsca, niepowtarzalny klimat. Zabrakło magii wypartej przez h a n d e l. W nagabywaniu sprzedawców nie było finezji, humoru, polotu. Nigdzie też widoków zachęcających do wyjęcia aparatu. Nieciekawe witryny, których szeregi składały się na równie nieciekawe uliczki, a te z kolei na całe kwartały. Snuliśmy się po nich co raz bardziej zniechęceni. Gdzieś na obrzeżach natknęliśmy się na parę objuczoną profesjonalnym sprzętem fotograficznym. Jakieś blendy, ekrany, obiektywy. Wszystko to skutecznie zakotwiczyło ich w jednym miejscu, utrudniając spory ruch pieszych. Właśnie ich mijaliśmy, kiedy dziewczyna zaczepiła mnie pytając czy może zrobić zdjęcie. Byłem pewien, że chodzi o selfie, do których już przywykliśmy, więc potaknąłem. Okazało się, że byłem w błędzie. W ruch poszły oba aparaty. Migawki trzaskały z szybkością karabinu maszynowego. Czułem się idiotycznie w roli „gwiazdy”. Przyjaciel nie mógł powstrzymać śmiechu, co jeszcze bardziej mnie zdeprymowało. Kiedy wreszcie się uwolniłem od fotografów, zażartował, że zawojuję media społecznościowe lub zostanę spopularyzowany na plakatach promujących Iran za granicą. W Rosji, dodałem z przekąsem. Mieliśmy już dosyć. Stare miasto było chyba największym rozczarowaniem wyjazdu. Z trudem znaleźliśmy ławkę przy fontannie, której woda niesiona porywami wiatru oblewała nas niezależnie od miejsca siedzenia. Nadal mieliśmy masę czasu, lecz siedzenie akurat w tym miejscu nie miało sensu. Pojechaliśmy metrem na ostatnią stację i poszliśmy szukać taksówki. Nie było to trudne, choć podawane ceny wcale nie zachęcały do skorzystania z oferty. Usiedliśmy na ławeczce i czekając nie wiadomo na co pogrążyliśmy się w marazmie. Słońce grzało nas w plecy, czas leniwie płynął. Za płotem, na wysokim maszcie, powiewała spora czarna flaga. Domyślałem się, że i ona jest związana z rocznicą śmierci Chomeiniego, choć skojarzenia z ISIS same cisnęły się do głowy. Trochę pisałem, a przyjaciel „łazikował” w po okolicy. Wracając z kolejnego „obchodu”, poinformował mnie, że znalazł kierowcę, który zawiezie nas na lotnisko za dwieście siedemdziesiąt tysięcy riali. Obniżka w stosunku do poprzednich ofert nie była wielka, lecz nic nie wskazywało, że znajdą się inni a zaczęliśmy już wrastać w pejzaż i potrzebowaliśmy zmiany otoczenia. Wielopasmowa szosa prowadząca do portu lotniczego biegnie przez niemal całkowicie pustynną dolinę, ale na jej końcowym odcinku stoi ogromny meczet. Jadąc samochodem, przez dłuższą chwilę ma się wrażenie, że za moment wjedzie się na jego dziedziniec. Terminal wyglądał na wyludniony. W ogromnej hali wiało nudą. Kilkoro podróżnych zajmowało metalowe siedziska. Po błyszczących posadzkach, w ślimaczym tempie, przesuwała się maszyna sprzątająca. Zajęliśmy miejsca w ustronnym kącie hali i mościliśmy się na nich tak, ażeby móc jakoś zasnąć.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz