DZIEŃ PIĘTNASTY 6 czerwiec 2016 (Babolsar)
Nie
wiem czy za sprawą miękkiej trawy pod namiotem, czy kąpieli w
morzu, spałem jak nigdy wcześniej bez budzenia się, przewracania.
Dochodziła szósta, więc odczekałem na jakieś oznaki, że i
mój towarzysz się obudził i zaproponowałem, żebyśmy się
zaczęli zbierać zanim wróci jego wieczorny adwersarz. Witek
odparł, że tamten już tu był przed samym świtem, pokręcił się
przy tropiku i sobie poszedł. Zdziwiło mnie, że przy zwykle
czujnym śnie zupełnie umknęło to mojej uwadze, lecz skoro
skończyło się jedynie „na węszeniu”, to nie ma się czym
martwić. Nadal jednak uważałem, że powinniśmy się spakować i
iść. Przyjaciel zgodził się z tym i rozpiął zamek moskitiery ze
swojej strony. Zanim dotarł do mnie sens wykrzykniętego w tym samym
momencie zdania: „K...a! Nie ma mojego plecaka” podskórnie
poczułem, że stało się coś złego. Odruchowo spojrzałem w swoją
lewą stronę, lecz za siateczką moskitiery panował ten sam
bałagan, jaki zostawiłem tam wieczorem. Znowu, przez głowę
przeleciała mi myśl granicząca z nadzieją, że to tylko żart
przyjaciela, lecz widok jego trzęsących się ze zdenerwowania rąk
dowodził, iż tak nie jest. Nerwowo dopinając buty wygrzebaliśmy
się z namiotu i chaotycznie przetrząsnęliśmy najbliższe
sąsiedztwo. Niczego nie było. Zniknęło też pranie ze sznurka,
lecz kiedy o tym wspomniałem, przyjaciel powiedział, że
poprzedniego wieczora zdjął wszystko i powiesił pod tropikiem,
gdzie istotnie leżało. Byliśmy całkowicie zdezorientowani. Stało
się dla nas oczywiste, że ktoś ukradł plecak, ale i tak trudno
było to zaakceptować. Przyszła mi do głowy myśl, że może ów
domniemany właściciel zabrał go, żebyśmy mu nie „zwiali” i
mógł wydusić z nas jakieś pieniądze. Gdyby jednak tak
było, to teraz powinien się pojawić i podjąć negocjacje. Nic
takiego nie nastąpiło. Przyjaciel jak w malignie powtarzał: „Jaki
ja jestem głupi, Boże, jaki ja jestem głupi”. Nie wiedziałem co
zrobić tym bardziej, że mogło się to odnosić pośrednio do mnie.
Wieczorem zapytałem czy zostawiamy plecaki, jak dotychczas wewnątrz,
czy skoro mamy opłacony i bezpieczny nocleg, nie możemy ich
wystawić na zewnątrz. Decyzja była wspólna, ale propozycja
moja, więc i odpowiedzialność za jej konsekwencje także. Kiedy
powiedziałem to głośno, przyjaciel spojrzał na mnie nieobecnym
wzrokiem i odparł: „Co mówisz? Nie, nie o to chodzi. Ja
tego złodzieja widziałem i nic nie zrobiłem!” Osłupiałem. „Jak
to widziałeś? Jakim cudem? We śnie?” Wyjaśnienie było
logiczne, choć w obecnej sytuacji brzmiało istotnie zaskakująco.
Okazało się, że Witka obudził jakiś ruch przy tropiku. Wyjrzał
przez szparę po niedomkniętym zamku i zobaczył zarys postaci,
kucającej na zewnątrz i manipulującej przy suwaku. Uznał, że to
ten sam mężczyzna, z którym doszło do scysji i udał, że
śpi w nadziei, że tamten odejdzie. Tak się też stało, tyle
tylko, że zrobił to zabierając plecak. Rozważaliśmy wszystkie
warianty, możliwości i ich prawdopodobną skuteczność. Doszliśmy
do wniosku, że musimy powiadomić policję, lecz musimy zwinąć i
zabrać rzeczy lub się rozdzielić, a tego obaj nie chcieliśmy
robić. Odchodząc z „miejsca przestępstwa” obfotografowaliśmy
wszystko wokół, choć nie miało to większego sensu. Bez
nadziei na zmianę sytuacji powiedzieliśmy portierowi o zdarzeniu i
lojalnie uprzedziliśmy, że musimy zawiadomić policję. Nie mając
pojęcia jak określić miejsce, gdzie wszytko miało miejsce,
sfotografowałem stary, zatarty częściowo szyld mając jednocześnie
nadzieję, że jest to tabliczka z adresem, a nie reklama pralni czy
czegoś równie nieprzydatnego. Szukanie na ślepo, w obcym
mieście czegokolwiek nie jest proste, więc jak tylko pojawiła się
taksówka, zatrzymaliśmy ją i kazaliśmy się zawieźć na
pierwszy z brzegu posterunek. Kierowca najwyraźniej zrozumiał, bo
po kilku kilometrach zatrzymał się przed metalową bramą, w
pobliżu której kręcili się mundurowi. Pokazał nam ją lecz
z ciekawości a może chęci pomocy wysiadł z samochodu i poszedł z
nami. Wewnątrz było kilka osób, żadna jednak nie przyznała
się do znajomości angielskiego. Kiepsko to wróżyło, nie
mając jednak innego sposobu, trochę na migi, trochę mówiąc
„głośno i wyraźnie”, wyłuszczyliśmy powód naszej
wizyty. Nie wiem na ile zostaliśmy zrozumiani, jednak wpuszczono nas
dalej i stanęliśmy przed biurkiem, za którym siedział ktoś
wyższy rangą. Podsunięto nam krzesła i ponownie przystąpiliśmy
do relacjonowania zdarzenia. Oficer wysłuchał nas bardzo uważnie,
po czym wybrał numer na telefonie i bez słowa podał go mi. Nie
mając pojęcia, kto jest po drugiej stronie, przedstawiłem się,
powiedziałem iż zostaliśmy okradzeni i zapytałem czy mogę
rozmawiać z kimś po Polsku. W słuchawce zabrzmiał spokojny
sympatyczny męski głos. Rozmówca poinformował mnie, że
niestety nie mówi po polsku. Jest oficerem Interpolu i możemy
rozmawiać po angielsku. Pierwotna nadzieja, że połączono mnie z
ambasadą prysła jak bańka mydlana. Powątpiewałem, czy przy moim
angielskim zdołam przez telefon wytłumaczyć wszystkie aspekty
zdarzenia. Właśnie usiłowałem podzielić się nimi, kiedy
usłyszałem że mam oddać telefon właścicielowi. Zrobiłem to nie
bardzo rozumiejąc dlaczego. Wąsacz przystawił go do ucha a
następnie wskazał palcem plecaki i dał znać, że mamy się
zbierać. Założyłem, że zostaniem gdzieś zawiezieni lub
...wyrzuceni za bramę. Oba warianty okazały się błędne. W
licznej asyście przeszliśmy kilka metrów i zatrzymaliśmy
się przed ledwo widocznymi drzwiami w betonowym parkanie. Po drugiej
stronie zazgrzytał zamek a w otwartych drzwiach zobaczyliśmy
sympatycznego mężczyznę około czterdziestki. Nasza obstawa
pozostała po „swojej” stronie płotu. Pan, który po nas
przyszedł przedstawił się i powiedział, że to z nim przed chwilą
rozmawiałem. Poprosił nas, żebyśmy z nim poszli i skierował się
do wejścia przed którym była dziwna wystawka. Na betonowym
podeście stało, lub leżało kilkanaście fajek wodnych. Wszystkie
używane. Większość kompletnych, część pozbawiona ustników
lub palenisk. Na drugim piętrze zostaliśmy zaproszeni do biura. Jak
można było się jedynie domyślać, spore pomieszczenie, podzielono
grubą burą kotarą. Większa część z oknem przeznaczono na
archiwum. Na prostym regale stały pożółkłe teczki.
Pozostałą część, ciemną i przez to ponurą wypełniało zużyte,
stare biurko, kilka podobnych krzeseł i kosz. Jedynym nowym
elementem wyposażenia był nowoczesny fotel, ciągle jeszcze
zafoliowany z widoczną metką. Na dawno nie malowanej ścianie,
oprócz obowiązkowych portretów przywódców
polityczno religijnych wisiał od kilku lat nieaktualny kalendarz.
Oficer poprosił żebyśmy usiedli i rozpoczął towarzyską
pogawędkę, jakie przeprowadzaliśmy już wielokrotnie niemal we
wszystkich rejonach Iranu. W jej trakcie zaproponował nam herbatę.
Jednemu ze współpracowników dał kilka banknotów
ze swojego portfela i gdzieś go wysłał. Kilka minut później
ów wrócił z trzema różnymi batonikami, którymi
zostaliśmy obdarowani. Popijając herbatę i przegryzając
batonikami rozmawialiśmy o odwiedzonych miastach, zabytkach,
refleksjach z podróży. Dopiero po dłuższej chwili w jego
pytaniach pojawił się wątek kradzieży. Opowiedzieliśmy, jak całe
zdarzenie wyglądało z naszego punktu widzenia. Policjant słuchał
bardzo uważnie, robiąc notatki. Od czasu do czasu pytał o
szczegóły, lub prosił o powtórzenie, kiedy nas nie
rozumiał. Zmartwiło go, że nie znamy adresu miejsca zdarzenia lecz
kiedy pokazaliśmy mu zdjęcia na powrót delikatny uśmiech
zagościł na sympatycznej twarzy i zapytał czy zechcemy pojechać z
nim na miejsce zdarzenia. W towarzystwie jeszcze jednego policjanta
podjechaliśmy pod jakiś budynek w centrum miasta. Ponownie kolega
został poproszony o pokazanie zdjęcia tabliczki z adresem.
Policjant wszedł do budynku a po kilku minutach wrócił i
polecił coś kierowcy. Zapewne na fotografii był adres ponieważ
kilka minut później zatrzymaliśmy się na placu za
portiernią. Pokazaliśmy gdzie stał namiot i jak były umieszczone
plecaki. Policjanci rozglądali się za ewentualnym monitoringiem ale
niczego takiego nie dostrzegli. Pytali także na sąsiedniej posesji
z równie mizernym skutkiem. W trakcie oględzin, z portierni
wyszedł znany nam dozorca. Nie podszedł jednak, tylko trzymał się
na dystans. Oficer początkowo jakby go ignorował lecz w pewnym
momencie przywołał go i podnosząc głos, zaczął go przepytywać.
Tamten nie zdążył odpowiedzieć na pierwsze pytanie, kiedy padło
kolejne i kolejne. Głos policjanta brzmiał kategorycznie i choć
nie rozumieliśmy słów, było oczywiste, iż bardziej ruga
dozorcę aniżeli pyta. Gdyby nie okoliczności, to cała ta scena
byłaby komiczna. Wielki, zarośnięty osobnik o wyglądzie draba
spod ciemnej gwiazdy kurczył się i wił pod oskarżycielskim tonem,
krzyczącego na niego drobnego, z miłą fizjonomią człowieczka.
Czuliśmy się mimowolnymi sprawcami tego zamieszania a mając
świadomość, iż dozorca jest także tylko ofiarą fatalnego zbiegu
okoliczności usiłowaliśmy go bronić. Dla postronnego obserwatora,
rozgrywająca się na trawniku scena, musiała być co najmniej
dziwna. Policjant ryczał jak demon zła, dozorca bliski zawału
serca kurczył się co raz bardziej, a my po obu ich stronach, jak
arbitrzy na ringu bokserskim, usiłowaliśmy machając rękoma i
powtarzając „Stop, stop! Enought, please!”rozdzielić ich i
przerwać to bezsensowne starcie. W końcu oficerowi zabrakło tchu i
zamilkł, nadal jednak mierząc dzikim spojrzeniem nieszczęsnego
„ciecia”. Wykorzystując moment zaczęliśmy, zagłuszając
siebie na wzajem, mówić szybko: „ Przestań, proszę. On
nic nie zrobił. Chciał nam tylko pomóc. To nasza wina, bo
nie schowaliśmy plecaków do namiotu.” Nie wiem ile z tego
dotarło do adresata, lecz policjant po zaczerpnięciu powietrza
powrócił do oficjalnego, ale normalnego tonu. Zapytał, ile
zapłaciliśmy dozorcy i czy proponował nam przechowanie bagażu.
Podaliśmy kwotę i trochę naciągając prawdę oświadczyliśmy, że
z pewnością proponował zdeponowanie dokumentów w sejfie.
Możliwe także, że chciał nam przechować bagaż,
lecz ze względu na brak znajomości języka nie zrozumieliśmy go
właściwie, a nawet gdyby, to w plecaku mamy także rzeczy potrzebne
w nocy i nie sposób po każdy drobiazg chodzić na portiernię.
Wsiadając do samochodu usiłowaliśmy przeprosić nieszczęśnika,
który zapewne już nigdy, nikomu nie pozwoli wejść do środka
bez dopełnienia wszelkich formalności. Po zatrzaśnięciu drzwi,
oficer z mister Hyde`a przemienił się w doktora Jekyll`a. Pogodna,
sympatyczna twarz i łagodny, ciepły głos. W nas wszystko jeszcze
buzowało, a on zachęcał do skorzystania z hotelu i proponował, że
pokaże nam kilka w najbliższej okolicy. Oświadczyliśmy, że nie
zamierzamy tu zostawać na dłużej. Wróciliśmy na
posterunek. W biurze policjant powiedział, że spisze protokół
i poprosił nas o podanie kilku dodatkowych informacji. Wyjął
kartkę papieru i pisał coś, od czasu do czasu pytając o jakiś
szczegół. Trwało to dosyć długo. Ponownie poczęstowano
nas herbatą a przez biuro przewijało się sporo osób. Każdy
wchodził z jakimś dokumentem lecz odniosłem wrażenie, iż to my
jesteśmy głównym powodem wizyt. Byliśmy zatem przedstawiani
szefowi placówki, kolegom, współpracownikom. Za każdym
razem ściskaliśmy dłonie, wymienialiśmy uśmiechy i grzeczności.
Spodziewałem się, że rękopis dostanie jakaś sekretarka do
przepisania na komputerze i zdziwiło mnie, że przy zmianie kartki
oficer przekładał coś, co wyglądało na kalkę. Kiedy skończył
zapytałem go, czy w tej sprawie ma jakieś znaczenie nasze irańskie
ubezpieczenie, wykupione na lotnisku. Poprosił o dokument.
Przeczytał go, a następnie oświadczył, że jest tam mowa o bagażu
i trzeba by się zwrócić do przedstawiciela firmy
ubezpieczeniowej. Zapytałem gdzie takowego szukać, choć z góry
założyłem iż zapewne w Teheranie. Odpowiedź była zaskakująca a
towarzysząca jej propozycja jeszcze bardziej. Policjant powiedział,
że w każdym mieście jest biuro tej instytucji i jeśli chcemy, to
zaraz tam możemy pojechać. Pełni nadziei ponownie wsiedliśmy do
samochodu. Parterowy budynek w centrum miasta składał się z kilku
przeszklonych pomieszczeń. Weszliśmy tam we czterech. Nam polecono
zaczekać w hallu a obaj oficerowie weszli do biura kierownika.
Chwilę później zostaliśmy tam poproszeni. Niestety, nasze
wcześniejsze spekulacje o natychmiastowej wypłacie odszkodowania
zostały w uprzejmy acz jednoznaczny sposób rozwiane
stwierdzeniem, iż ubezpieczenie ma charakter zdrowotny, a wzmianka o
bagażu ubezpieczonego odnosi się do sytuacji, kiedy tenże wymaga
hospitalizacji lub transportu. Podziękowaliśmy za wyczerpującą
informację i choć oczywiście czuliśmy się z lekka zawiedzeni, to
trudno było komukolwiek zarzucić niedopełnienie obowiązków.
Wręcz przeciwnie, wszyscy a szczególnie policjanci, wykazali
się ogromną empatią i chęcią pomocy. Wróciliśmy do biura
Interpolu. Oficer, który cały czas nam towarzyszył,
przyjmując nieco oficjalny ton powiedział, że zakończył
wszystkie czynności służbowe i jeśli wdrożone śledztwo
przyniesie jakiś rezultat, zostaniemy o tym natychmiast
powiadomieni. Zapytał także, czy może nam w czymś jeszcze być
pomocny i ...przeprosił w imieniu władz za zaistniałą sytuację.
Zapytaliśmy o protokół oraz możliwość szybkiego dotarcia
do Teheranu. Policjant podsunął nam plik odręcznie spisanych
dokumentów do podpisu, a następnie wręczył przyjacielowi
ich kopie. Oświadczył także, że jeśli istotnie zamierzamy
wyjechać z miasta, to zostaniemy podwiezieni na dworzec. Byłem
pewien, że na tym zakończy się nasza znajomość, więc kiedy
dojechaliśmy na miejsce chciałem się pożegnać. Obaj panowie
wysiedli jednak z nami i we czterech weszliśmy do terminalu. Tam
okazało się, że autobusy do stolicy odjeżdżają z oddalonej o
czterdzieści kilka kilometrów miejscowości Sari. Jeden z
oficerów zatrzymał przejeżdżającą taksówkę,
powiedział coś kierowcy, a następnie przywołał nas i powiedział,
że zostaniemy zawiezieni na dworzec autobusowy, a kierowca pomoże
nam kupić bilet. Wyjął z portfela banknot i mimo protestów
kierowcy wetknął mu go do dłoni. Kiedy dziękowałem mu za
wszystko, co dla nas zrobił, odparł że spełnił tylko swój
obowiązek i jest przekonany, że wszędzie, w podobnej sytuacji,
każdy policjant postąpiłby podobnie. „...może w Iranie, bo w
Polce z pewnością nie” - pomyślałem, lecz głośno powiedziałem
jedynie „Dziękuję!”. Taksówkarz wywiązał się z
obietnicy, choć wcale nie dojechaliśmy do dworca. Na jednej z ulic
zatrzymał jadący autobus i przekazał nas jego kierowcy.
Zapłaciliśmy czterysta tysięcy riali i umościliśmy się na
fotelach. Od Teheranu dzieliło nas zaledwie sto sześćdziesiąt
kilometrów więc założyłem, iż po czterech pięciu
godzinach będziemy na miejscu. Taką też informację przekazaliśmy
SMS-em konsulowi, prosząc o spotkanie. Niestety, tylko na pierwszych
kilometrach jazda przebiegała bez przeszkód. W górach
pojazd zwolnił, dostosowując się do tempa kolumny. Mimo trzech
pasów ruchu szybkość spadała sukcesywnie, aż ostatecznie
utknęliśmy w gigantycznym korku. Widoczność do przodu ograniczała
góra natomiast patrząc wstecz obserwowaliśmy jak „ogon”
odsuwa się co raz bardziej, żeby ostatecznie zniknąć w oddali.
Nie wiedzieliśmy czy coś się wydarzyło na drodze, czy też jest
to wynik naturalnego spiętrzenia się ruchu. Kiedy stało się
oczywiste, że w przewidywanym czasie nie dotrzemy do celu,
przyjaciel wysłał kolejnego SMS`a z wiadomością o przerwie w
podróży. Korek praktycznie tkwił w miejscu. Co kilkadziesiąt
minut kolumna ruszała, budząc nadzieję na zmianę sytuacji, lecz
po przejechaniu kilkudziesięciu metrów ponownie nieruchomiał.
Klimatyzacja działała niemrawo, było duszno. Nawet, skądinąd
piękne widoki na ośnieżone szczyty, nie potrafiły na dłużej
odwrócić uwagi. Zamiast planowanej jeszcze w kraju wyprawy na
najwyższy szczyt Iranu czekała nas wizyta w konsulacie. Protokół,
który otrzymaliśmy z Interpolu spisany był ręcznie w Farsi.
Łatwo się było domyślić, iż w takiej postaci nie zostanie
zaakceptowany przez żadne towarzystwo ubezpieczeniowe. Liczyliśmy
na pomoc w tłumaczeniu i jakąś formę autoryzacji ze strony naszej
placówki dyplomatycznej i choć z dotychczasowych kontaktów
z konsulatem miałem jak najlepsze wrażenia, to obawiałem się
konfrontacji „na żywo”. Z wolna słońce chyliło się ku
zachodowi, kiedy ponownie coś drgnęło i jeden po drugim,
poprzedzające nasz autobus pojazdy ruszały do przodu. Wszyscy
pasażerowie w napięciu zastanawiali się, czy jest to tylko zmiana
pozycji, czy koniec blokady. Na szczęście samochody nabierały
prędkości, a odległości między nimi rosły. Zaczęliśmy
szacować prawdopodobną godzinę przyjazdu kiedy autokar zjechał na
pobocze i zatrzymał się przed zajazdem. Ogłoszono ...postój.
Pasażerowie wylegli na zewnątrz. Utworzyły się kolejki do toalety
i bufetu. Załoga autobusu podłączyła do kranu wąż i lejąc
obfitym strumieniem wody schładzała silnik. Przekonałem
przyjaciela, żeby dopełnił wymagań warunków ubezpieczenia
i zgłosił szkodę. Wprawdzie miał na to kilkadziesiąt godzin, ale
pomyślałem, że lepiej z tym nie czekać. Po czterdziestu minutach
ruszyliśmy w dalszą drogę. Za oknami było już zupełnie ciemno.
Konsul przysłał SMS`a, w którym pytał, czy ma po nas wysłać
Jednostkę Szybkiego Reagowania. Odpisaliśmy, że nie, lecz z powodu
korka nasz przyjazd do konsulatu trzeba będzie przełożyć na
następny dzień. Tuż przed dwudziestą drugą wysiedliśmy na
jakimś peryferyjnym przystanku autobusowym. Wokół rozgrzany
asfalt i beton. Ktoś zapytał, czy chcemy taksówkę, lecz
szybko zainteresowanie nami sprowadziło się do dyskretnych
spojrzeń. Usiedliśmy na ławce zastanawiając się co dalej. Jazda
do ambasady nie miała sensu a ani tu, ani zapewne tam, stawianie
namiotu nie było możliwe. Pytani o najtańszy nocleg kierowcy,
podawali kwoty pomiędzy dwadzieścia a trzydzieści dolarów.
Jak na naszą sytuację było to dosyć sporo. Młody mężczyzna,
który tłumaczył nam informacje pozostałych, widząc nasze
rozterki, zapytał o powód. Wyjaśniliśmy mu pokrótce
sytuację. Chwilę później zniknął nam z oczu. Zobaczyliśmy
go ponownie kilkanaście minut później, w towarzystwie
kobiety z dzieckiem. Niósł bagaże i sprawiał wrażenie
kogoś więcej, aniżeli uczynnego kierowcy taksówki.
Dziewczyna zatrzymała się kilka kroków od nas a on podszedł
i bez zbędnych wstępów powiedział, żebyśmy poszli za nim.
Zanim zapytałem „Dokąd?” cała trójka ruszyła w
kierunku nieodległego parkingu. Drepcząc za nimi powtórzyłem
pytanie. Nie zwalniając odparł „ potrzebujecie noclegu a my
możemy was przenocować”. W prostocie tego zdania było coś
ujmującego. Żadnej górnolotności, frazesów, a
jednocześnie pełnia empatycznego podejścia do całkowicie obcych
ludzi. W samochodzie chłopak dokonał prezentacji (niestety,
zapamiętałem tylko jego imię i nazwisko). Na postoju czekał na
żonę i syna którzy, podobnie jak my, przyjechali znad morza
autobusem. W trakcie jazdy zapytał, czy jesteśmy głodni.
Najwyraźniej zaprzeczyliśmy niezbyt przekonywująco, ponieważ
zatrzymał się przed budynkiem, w którym na parterze mieścił
się bar i wszedł do środka. W tym czasie jego żona usiłowała z
nami rozmawiać. Jej angielski był poprawny, choć chyba niezbyt
bogaty w słownictwo. W Internecie wyszukała jakąś stronę i
zapytała czy to Polska. Na ekranie smartfonu przewijały się piękne
zdjęcia zamków, które wziąłem za francuskie lub
bawarskie. Kiedy podzieliłem się tą opinią, pani była
zaskoczona, ponieważ podpisy mówiły co innego. Obrazki, choć
doskonale sfotografowane, były małe a napisy w Farsi, więc nie
byłem w stanie ich zweryfikować. Powrót Naser z dwoma
sporymi torbami przerwał te dociekania. Zatrzymaliśmy się pod
niskim blokiem w jakiejś dzielnicy mieszkaniowej. W ciasnej windzie
nie zmieściliśmy się wszyscy, więc żona naszego „dobroczyńcy”
wbiegła schodami. Ich mieszkanie było malutkie, lecz nowoczesne i
bardzo schludne. Wprost z drzwi wchodzi się do największego pokoju
z kanapą i telewizorem. Po lewej stronie jest otwarta, mała
kuchnia. Dosyć niefortunnie, obok drzwi wejściowych jest wejście
do ciasnej toalety. Na przeciwko aneksu kuchennego są drzwi do
mniejszego pokoju, z którego, też dosyć dziwnie umieszczone
jest przejście do łazienki. Pozwolono nam skorzystać prysznica, a
w tym czasie pani domu, zdjąwszy chustę, podała kolację, na którą
złożyły się: kebaby wołowe, smażone pomidory, „jebra5”
- odpowiednik greckich „dolme”, jogurt z lodem oraz ciastka i
herbata. Już w trakcie kolacji, po nieco bardziej szczegółowym
zrelacjonowaniu ostatnich wydarzeń i całej podróży, zostały
przywołane tematy polityczno-społeczne. Mimo, iż od czasu do czasu
przeskakiwaliśmy na sprawy rodzinne, różnic obyczajowych, to
te cięższego kalibru powracały. Przy pierwszej okazji, uznałem to
za ciekawostkę. W kolejnym domu mógł być to zbieg
okoliczności, lecz teraz, byłem pewien, że dla większości
Irańczyków jest to niezwykle ważna kwestia. Kolejny raz
wymądrzałem się z pozycji przedstawiciela europejskiej demokracji
parlamentarnej i obserwatora ważnych zmian ustrojowych w Europie
wschodniej. Wprawdzie mówiłem będąc przekonanym o
słuszności wygłaszanych tez, lecz także ze świadomością, iż
mimo pewnych podobieństw, sytuacja różni się nie tylko z
powodów kulturowych. Gospodarz zapytał, o której
chcemy wstać, ponieważ on wychodzi do pracy przed siódmą.
Natychmiast zadeklarowaliśmy chęć wyjścia razem z nim. W trakcie
przygotowań do snu, okazało się, iż dziewczyna z synem będzie
spała w pokoju obok, natomiast nasza trójka razem. Nie
dociekałem powodów, uznając iż skoro gospodarze tak
zdecydowali, to tak jest najlepiej. Położyliśmy się na materacach
rozłożonych na dywanie i pogrążyliśmy się we śnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz