Mam nadzieję że, choćby odrobinę, przybliżyłem Państwu Iran, który mimo upływu czasu nadal wspominam z ogromną sympatią. Dziękuję tym, którzy przeczytali opublikowany materiał. Na tym kończę tą formę publikacji. Być może w niedalekiej przyszłości przybierze ona bardziej klasyczną formę. Zainteresowanych odsyłam na moją stronę: https://www.facebook.com/zapiskizpodrozyiran/.
Relacje z wcześniejszych podróży, zdjęcia i artykuły są także w serwisie podróżniczym Globtroter: http://www.globtroter.pl/konto/user.phtml?user_id=30169

LA
DZIEŃ OSIEMNASTY-OSTATNI 9 czerwiec 2016 (Teheran – Ateny - Warszawa)
Zapewne udało się to, ponieważ kiedy ponownie otworzyłem oczy, za szybami była noc, a nasz lot pojawił się na tablicy. Z trudem podniosłem się z poczuciem jakbym został potracony przez tira. „Połamany” i rozespany zabrałem się do przepakowywania rzeczy. Po odprawie, uwolnieni od bagaży poszliśmy do sklepów, żeby pozbyć się resztki irańskiej waluty. Ceny większości towarów były wielokrotnie zawyżone w stosunku do ich wartości. Paczka herbaty, za którą na bazarze w Teheranie zapłaciłem pięćdziesiąt tysięcy, tutaj kosztowała sto osiemdziesiąt. Rozum wykłócał się z rozsądkiem. Przepłacanie było irytujące, lecz zaniechanie zakupów pozostawiłoby w naszych kieszeniach pieniądze, które po za Iranem są tylko kolorowymi papierkami bez żadnej wartości. W akcie desperacji kupiłem dwa słoiki orzechów w miodzie i prażone pestki „czegoś”. W drodze do bramki, przez szyby obserwowaliśmy „zaparkowany” Jumbo-Jet, choć wiedzieliśmy, że nim z pewnością nie polecimy. Dla nas stał na drugim końcu lotniska A-320 greckiego przewoźnika „Aegean”. Tak jak w tą stronę mieliśmy miejsca „na skrzydle”, co dla mnie było bez znaczenia, ale mój towarzysz czuł się zawiedziony. Start przespałem. Przyjaciel obudził mnie na posiłek. Zwykle nie jadam o tak późnej porze, lecz w samolocie jest to jedna z nielicznych atrakcji. Tym razem dostaliśmy coś na kształt krokieta z serem wraz z zestawem obowiązkowym ( mikro bułeczka, masło, serek topiony) oraz sałatka z melona i cytrusów. Nauczony doświadczeniem z poprzedniego lotu, bez cienia wahania zamówiłem do jedzenia czerwone wino. Smakowało wyśmienicie. Kawa i czekoladowy batonik dopełniły szczęścia i pozwoliły ponownie pogrążyć się we śnie. Obudziłem się w sam raz, żeby przeżyć dosyć ciekawe zjawisko. Za oknami pojawiły się pierwsze oznaki świtu, ale samolot leciał na zachód, w podobnym tempie jak obracała się Ziemia, więc poranek „zawiesił się”, jak stary komputer. Trwał i trwał. W końcu jednak maszyna przegrała z astronomią i nastał dzień. Lądowanie w Atenach przebiegło standardowo. Przed nami było niemal dziewięć godzin czekania na lot do Polski. Zbyt dużo na przeczekanie, a za mało na zwiedzanie miasta. Braliśmy to pod uwagę, choćby tylko w bardzo ograniczonym zakresie, lecz utrata pieniędzy i strajk transportu publicznego ułatwiło nam decyzję o pozostaniu na lotnisku im. Elefteriosa Wenizelosa. Zabijanie czasu zaczęliśmy od obejścia najbliższego otoczenia portu. Był rześki poranek. Zawieszone nisko nad horyzontem słońce pięknie wyłuskiwało każdy detal pejzażu. Dolina, w której ulokowano lotnisko otaczają niskie góry, a właściwie wzniesienia za którymi z jednej strony leży Spata, z drugiej ...Neapoli. Za nim znajdują się porty Artemida i Poria, lecz te są zbyt daleko, żeby można je było dostrzec. Do centrum Aten jest ponad trzydzieści kilometrów i zapewne przy sprawnie działającej komunikacji publicznej dotarcie tam nie przedstawiałoby żadnego problemu. Niestety, tego dnia wszystko zamarło w bezruchu. Wróciliśmy do hali odlotów, przespacerowaliśmy się w obu kierunkach po czym „zalegliśmy” gdzieś pośrodku, tuż przy kawiarence internetowej. Kiedy zwolniło się jedno ze stanowisk zasiadłem przed monitorem. „Rozgryzienie” obsługi nietypowego terminala zajęło mi trochę czasu, ale miałem go aż nad to. Kiedy już wiedziałem jak sobie z nim radzić, zabrałem się do nadrabiania zaległości w poczcie. Dzięki temu zajęciu mniej boleśnie odczuwałem to swoiste internowanie. Kiedy wreszcie na tablicy odlotów pojawiła się Warszawa, postanowiliśmy „odbębnić” kontrolę i zmienić otoczenie. Wcześniej, łażąc po lotnisku, w automacie „załatwiliśmy” sobie karty pokładowe więc kiedy ślamazarnie przesuwająca się kolejka dotarła do „rentgena”, nie spodziewałem się żadnych niespodzianek. Wybierałem swoje rzeczy z kuwety, kiedy para pracowników ochrony poprosiła mnie o wyjęcie zawartości plecaczka. Bez żadnych emocji spełniłem prośbę. Oboje skupili się na słoiczkach z orzechami. Długo przyglądali się zawartości, czytali lub usiłowali przeczytać napisy na opakowaniu. Miałem wrażenie, że to zainteresowanie ma raczej prywatny, a nie służbowy charakter. Niestety, i w tym także się myliłem. Umundurowana Greczynka najpierw zadała mi kilka standardowych pytań typu „skąd”, „dokąd”, „po co” a na koniec oświadczyła mi, że słoiczki nie mogą zostać wniesione na pokład. Nie pomogło pokazywanie rachunku ze sklepu wolnocłowego. Zadecydował o tym płynny miód. Wprawdzie miałem wątpliwości, czy jest go więcej aniżeli dopuszczają przepisy, jako że jedynie wypełniał wolną przestrzeń między upchanymi orzechami, lecz wiedziałem, iż kłótnia nie wyjdzie mi na dobre. Zapytałem, co w tej sytuacji powinienem zrobić. Pani uprzejmie odpowiedziała, że jeśli mam dość czasu, to mogę „przepuścić” je przez odprawę bagażową i w ten sposób umieścić w samolocie. Czasu zaiste jeszcze wówczas mieliśmy sporo, więc wycofaliśmy się do hali odlotów i ustawiliśmy się w kolejce. Odczekaliśmy swoje i położyłem worek na taśmie a paszport i bilet na blacie. Panienka w mundurku linii lotniczych obejrzała dokumenty i zapytała dokąd chcę lecieć. Czułem, że najprostsza odpowiedź wywoła zamieszanie i tak też się stało. Długo tłumaczyłem dlaczego, mimo posiadania karty pokładowej i ważnych biletów, zawracam jej głowę. Kiedy udało się przebrnąć ten etap pani zapytała co jest wewnątrz worka, który zamierzałem odprawić. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że miód. Pominąłem orzechy bo to nie one przywiodły mnie w to miejsce. Na ładnej buzi pojawił się wyraz zdziwienia. Powtórzyła pytanie a ja najlepiej jak tylko potrafiłem powiedziałem „Honey”. „Sorry, I have to call my superior” - odparła i podniosła słuchawkę telefonu. Powiedziała coś konfidencjonalnym tonem przysłaniając mikrofon dłonią a następnie uśmiechnęła się nieszczerze, nerwowo rozglądając się na boki. Po minucie podszedł do nas brodaty mężczyzna z identyfikatorem, zamienił kilka słów z dziewczyną po czym zwrócił się do mnie: „Przepraszam pana, co jest wewnątrz worka?” „Miód”, odpowiedziałem równie grzecznie. Kiedy to artykułowałem uzmysłowiłem sobie prawdopodobny powód konsternacji, więc szybko dodałem: „...z orzechami”. W słoiku. Właściwie dwa słoiki z orzechami i miodem” Szeroki uśmiech zagościł na twarzy Greka. Panienka, do której jeszcze chyba nie dotarł sens tej informacji spojrzała zdziwiona na nas obu. Wówczas on powiedział do niej coś po grecku wywołując ujawnienie szeregu foremnych zębów za purpurą jej ust. W moim niezgrabnym angielskim słowo „honey (miód)” zabrzmiało jak „money (pieniądze)” a takie „wyznanie” musiało zdziwić i zaniepokoić pracownicę lotniska. Wydawało się, że wreszcie problem został rozwiązany. Panienka wydrukowała odpowiedni pasek papieru i podniosła worek w poszukiwaniu miejsca do umocowania oznakowania. Wówczas zapewne stwierdziła, że jest to zbyt liche zabezpieczenie szkła. Oświadczyła mi, że nie może zagwarantować, że odzyskam słoiki w dobrym stanie i zasugerowała wycofanie jednego z naszych bagaży z samolotu i dopakowanie problematycznej zawartości worka. Naiwnie sądząc, że cała ta operacja zostanie przeprowadzona w tym właśnie miejscu, przystałem na taki scenariusz. Wówczas pani udzieliła mi następującej instrukcji: „Pójdziecie panowie w prawo, do końca terminala. Tam są oszklone drzwi, za którymi jest winda. Zjedziecie nią na dół, wejdziecie przez podobne, szklane drzwi, do hali bagażowej, pokażecie kwit obsłudze a oni dostarczą torbę, do której będziecie mogli włożyć słoiki. Uprzedzę ich telefonicznie”. Za późno było, żeby się wycofać, więc powtarzając w myślach instrukcję poszliśmy na konie terminala. Istotnie, były tam drzwi a za nimi winda. Wcisnąłem najniższy przycisk i po chwili stanąłem przed kolejnymi drzwiami. Zadowolony z siebie pociągnąłem je do siebie. Drzwi były zamknięte od wewnątrz, ale szarpnięcie uruchomiło system alarmowy. Wokół wszystko zadrżało od wyjących syren. Właściwie nawet się nie przejąłem. Nie miałem pojęcia jak brzmi po grecku zdanie:„ Szukamy tylko hali bagażowej” ale założyłem, że panowie w kominiarkach i z długą bronią znają angielski. Czekając, aż ktoś się zjawi kleciłem w pamięci przydatne zwroty typu: „Mam prawo zatelefonować do polskiej ambasady”, „Proszę powiadomić moją rodzinę” czy „Muszę do toalety”. Czas płynął, alarm wył a my nadal tkwiliśmy w samotności przed zamkniętymi drzwiami. Po kilku minutach wróciliśmy do windy i podjechaliśmy nią o piętro wyżej. Tu także były szklane drzwi. Alarm nadal hałasował, więc bez oporu pociągnąłem je do siebie. Te ustąpiły i zobaczyliśmy sporą halę z wieloma nieruchomymi taśmami do rozwożenia bagaży a pod jedną ze ścian małe biurko i siedzącą za nim kobietę. Podeszliśmy do niej i po przedstawieniu się zapytałem czy ktoś telefonował w sprawie bagażu. Odpowiedziała, że nie i musiałem zacząć wszystko od początku. Pominąłem oczywiście kilka nieistotnych fragmentów historii słoików, choćby ten z alarmem. Pani wysłuchała mnie, a co ważniejsze, chyba zrozumiała, bo kiedy skończyłem poprosiła o kwit. Zatelefonowała gdzieś, po czym powiedziała, że mamy pójść pod taśmę numer sześć i poczekać. Tak też zrobiliśmy. Zacząłem się zastanawiać, czy aby na pewno wszystko właściwie zrozumiałem, kiedy mechanizm zazgrzytał i taśma ruszyła. Gumowe segmenty, jak łuski gigantycznej anakondy wiły się i znikały w otworze wywożąc i wwożąc zapach smaru. Kiedy straciłem już nadzieję, że cokolwiek materialnego na niej wyjedzie, zasłonki otworu podniosły się i z dziury wyjechał worek przyjaciela,, a taśma zamarła w bezruchu. Szybko dopakowaliśmy słoiki dodatkowo owijając je kocem, po czym wróciłem do pani za biurkiem, żeby zameldować gotowość do wciągnięcia worka w głąb maszynerii. Niestety, w odpowiedzi usłyszałem, że nie ma takiej możliwości. Musimy zabrać swój bagaż i ponownie go odprawić. Nogi mi się ugięły. Całą procedurę mamy przechodzić od początku? Tak jak rano marzyłem, żeby czas przyspieszył, tak teraz siłą woli usiłowałem go spowolnić. Zabraliśmy torbę i pobiegliśmy do windy. Na górze, również biegnąc, dotarliśmy do punktu odpraw, gdzie ustawiła się spora kolejka. Kiedy wszystkie osoby przed nami zostały odprawione, byliśmy na trzecim stanowisku od dziewczyny, z którą rozpoczęliśmy ten cały cyrk. Nowa osoba oznaczała konieczność tłumaczenia wszystkiego od początku. Usiłowałem to nawet zrobić, ale dziewczyna za blatem nic z tego nie rozumiała. Poprosiłem, żeby zapytała koleżanki ale i to było dla niej za trudne, więc wepchnęliśmy się do kolejki obok. Dziewczyna na nasz widok uśmiechnęła się szeroko, zważyła torbę, przykleiła pasek papieru, dodała inny z ostrzeżeniem o szkle i ...oddała nam ją, polecając dostarczyć ją do punktu bagażowego w lewym końcu terminala. Do odlotu samolotu pozostało zaledwie trzydzieści minut a my, po raz nie wiedzieć który, pędziliśmy po terminalu szukając wskazanego miejsca. Istotnie, w ciemnym rogu stał w bezruchu miniaturowy taśmociąg. Obok niego, równie bezczynnie, stał pracownik. Na szczęście wiedział, o co chodzi lub zupełnie go to nie obchodziło, bo bez pytania umieścił torbę na taśmie i wcisnął czerwony guzik. Mechanizm ruszył zabierając resztki dobytku przyjaciela i moje słoiki w nieznane. Kolega jakby nie dowierzając procedurą wskazał palcem oddalający się bagaż i głosem nie znoszącym sprzeciwu zaordynował: „To Warsaw! TO WARSAW!!!”, powtórzył głośniej. Kiedy ponownie biegliśmy w stronę punktu odpraw, pytał z niepokojem: „Myślisz, że trafi (torba) do naszego samolotu?” „Jasne, już oni wiedzą co robią” odpowiedziałem, choć wcale nie byłem tego taki pewien. Zwalniając tylko tam, gdzie było to konieczne dotarliśmy pod bramki. Właśnie wpuszczano pasażerów na pokład. Tym razem trafiły się nam miejsca w ogonie więc kiedy nadeszła pora karmienia wszyscy już grzebali plastikowymi sztućcami w aluminiowych pojemniczkach zanim wózek z naszymi porcjami dotarł do celu. Podobnie jak na poprzednich odcinkach trasy, jedzenie było smaczne, a kolejna butelka wina znakomicie poprawiła nam humory. Przy okazji odkryliśmy, że z winem jest podobnie jak z papierem toaletowym – niby od początku wiadomo, że się skończy, ale kiedy to nastąpi jesteśmy zaskoczeni. Przyjaciel postanowił przedłużyć tą drobną chwilę przyjemności i zapytał stewardesę, czy może przynieść nam więcej wina. Dziewczyna odparła, że nie, czym bardzo go zmartwiła. Całą ta sytuacja wydała mi się doskonałą okazją do żartu, więc powiedziałem: „Źle się do tego zabrałeś, popatrz jak to się robi.” Kiedy pojawiła się kolejna stewardesa, powiedziałem jej, że wino, którym nas uraczyły greckie linie lotnicze jest wyjątkowe, ale było go zbyt mało, żeby w pełni docenić jego walory i chętnie byśmy kontynuowali badania, jeśli zechce nam dostarczyć przedmiot naszego zainteresowania. Dziewczyna uśmiechnęła się i po chwili podała nam dwie butelki trunku. W doskonałych humorach wylądowaliśmy w Warszawie. Przedłużające się oczekiwanie na bagaże, na powrót obudziło obawę, czy przyleciały razem z nami. Obaj wpatrywaliśmy się w otwór, z którego miały wyjechać. W końcu taśma ruszyła i jako pierwsza wyjechała torba mojego towarzysza podróży. Obaj odetchnęliśmy z ulgą. Każdy trochę z innego powodu.
Obaj mieliśmy umówiony transport do domów przez Bla-Bla Car. Najpierw pojawił się samochód przyjaciela. Czterdzieści minut później mój. Trochę czułem się nieswojo po kilkudziesięciu godzinach podróży w luksusowym modelu Audi, ale kierowca okazał się wyjątkowo sympatycznym i komunikatywnym człowiekiem. Zanim dosiadł się do nas drugi pasażer nawiązała się rozmowa, która trwała aż do samego końca trasy. Kończyliśmy ją stojąc już przed furtką domu.
Omnes viae Romam ducunt”6 - mawiali nasi przodkowie. W moim przypadku, wszystkie drogi prowadzą nie do Rzymu, a do domu.
TRASA PODRÓŻY


Przypisy

1Szahid (arab. شَهيد, šahīd, świadek, męczennik) − termin wywodzący się z Koranu, oznaczający osobę, która oddaje swoje życie w sprawie wiary, za co ma obiecaną nagrodę wieczną, czyli życie w raju (Dżannah).
2Apadana – paradna sala audiencyjna w królewskich pałacach achemenidzkich w Iranie; najlepiej znana jest apadana zbudowana przez Kserksesa I w Persepolis; była to kwadratowa sala o boku 62,5 m, z licznymi kolumnami, przykryta drewnianym stropem; z trzech stron otaczał ją portyk o podwójnej kolumnadzie.
3Badgiry – „łapacze wiatru” specyficzna konstrukcja mająca za zadanie przechwycenie i transport świeżego powietrza do wewnątrz budynku
4Hudżra – słuchacz szkoły koranicznej, mieszkaniec medresy
5Jebra, yabrak - maleńkie, ciemnozielone zawiniątka w kształcie wałeczków. Mini gołąbki faszerowane ryżem, mięsem, ryżem z warzywami, ryżem z mięsem. Liść kapusty zastąpiony liściem winorośli. Pyszna przekąska na ciepło i na zimno. Konieczny dodatek soku z cytryny lub limonki nadający jebra charakteru.
6„Omnes viae Romam ducunt” Łacińskie przysłowie „Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”

  DZIEŃ SIEDEMNASTY 8 czerwiec 2016 (Polour – Teheran)
O świcie postanowiliśmy nie czekać, aż cień góry odsłoni nasze schronienie i dopuści ciepło słonecznych promieni. Zebraliśmy rzeczy tak szybko, jak tylko było to możliwe i zeszliśmy do wioski. Tam również rozpoczęto przygotowania do kolejnego dnia. Sklepikarze wystawiali towary, właściciele przydrożnych grilli myli i porządkowali blaty i ruszty. Nabrawszy wrzątku z wystawionego już termosu zalaliśmy niezawodne kaszki i rozkoszowaliśmy się ciepłem rozchodzącym się z wolna po ciele. Planowaliśmy wsiąść do jakiegoś autobusu jadącego na południe, ale mój towarzysz podróży wypełniał nudę oczekiwania „łapiąc” samochody. Uzupełniałem notatki, kiedy usłyszałem jak mnie woła. Spojrzałem w jego kierunku i zobaczyłem jak gwałtownie macha stojąc przy jakimś pojeździe. Kiedy podbiegłem oświadczył, że kierowca zawiezie nas do Teheranu za dwieście tysięcy riali. Cena była na tyle korzystna, że wzbudziła moją nieufność. Poprosiłem, żeby się upewnił pokazując właścicielowi banknot. Początkowo tamten przytaknął, lecz po krótkiej wymianie zdań ze swoim kolegą wskazał na mnie i na banknot, następnie na przyjaciela i powtórnie na banknot. Bez słowa otworzyłem drzwi zamierzając wysiąść. Wówczas kierowca przytrzymał mnie za ramię i pokazał, że zgadza się na pierwotną wersję ceny. Czułem, że na tym się nie skończy, lecz nie miałem dostatecznych argumentów, żeby zrezygnować z oferty. Wyruszyliśmy w drogę. Po kilkunastu kilometrach, kiedy obaj panowie obgadywali coś między sobą, kierowca ponownie odwrócił się do nas i pokazując banknot oraz nas obu powiedział „Rudehen. Teheran...” i ponownie machnął portfelem. Miałem dosyć. Powiedziałem do przyjaciela: „Wysiadamy” i już miałem zażądać zatrzymania pojazdu, gdy mój towarzysz odpowiedział: „Daj spokój, pogadajmy z nim. Może zmieni zdanie”. Obaj wiedzieliśmy, że to nic nie da. Kiedy wjechaliśmy do Rudehen stanowczo powiedziałem: „Rób jak uważasz, ale ja wysiadam. Stąd mamy transport, a tym cwaniakom może przyjść do głowy kolejne podwojenie taryfy.” Wysiedliśmy w centrum. Znalezienie uliczki, gdzie parkowały vany, zajęło nam kilka minut. Żeby dotrzeć do konsulatu wystarczyło „odwrócić” schemat dojazdu z poprzedniego dnia, ale kiedy wysiedliśmy na placu Nobonyad i rozglądaliśmy się za taksówką, żeby dojechać do stacji Gheytarieh zauważyliśmy niepozorną tabliczkę z napisem „Metro”. Zaskoczeni odkryciem dotarliśmy do stacji Tajrish, skąd dojechaliśmy do Mirdamad. Jeszcze w podziemiach przyjaciel odczuł potrzebę „odwiedzenia” łazienki. W stołecznym metrze takiego przybytku nie udało nam się zlokalizować, więc kierując się do wyjścia rozglądaliśmy się wkoło. Skupieni na tym w pierwszej chwili nie zwróciliśmy uwagi na damski głos za naszymi plecami, ale za drugim razem dotarło do nas, że to my jesteśmy adresatami zdania: „May I help you?”. Tuż za nami, na schodach stała drobna dziewczyna. Spod chustki wymykały się kręcone, jasne włosy. Pomoc jak najbardziej wydawała nam się przydatna, lecz jak powiedzieć Irance, że szukamy męskiej toalety? Zastanawiając się nad wybrnięciem z tego dylematu bąkałem coś niezrozumiale nawet dla samego siebie. Nie zrażona tym dziewczyna dociekała: „What are you looking for? Any particular place, the address? I`ll help you.” Trochę zakłopotany odparłem: „...no tak, adres też, ale najpierw ...miejsce. Szukamy..., no wiesz, ... tej, tam...no dobra. Szukamy toalety”. Dziewczę przyjęło to traumatyczne wyznanie jakbym powiedział „sklepu”, czy czegoś równie „neutralnego” obyczajowo. Wyprzedzając nas rzuciła przez ramię: „OK, follow me!”. Z trudem dotrzymywaliśmy jej kroku. Po kilkuset metrach wprowadziła nas do dużego budynku, podeszła do ochroniarza, zapytała o coś i skierowała się do wskazanych przez niego drzwi. Za nimi było kilka stopni w dół, spocznik i następne drzwi. Pokazała je mówiąc: „Tam.” Kolega zbiegł w dół, a my zostaliśmy na skąpo oświetlonej, pustej klatce schodowej. Ponownie poczułem się zakłopotany. Nawet w Polsce, podobną sytuacje uznałbym za niezręczną, a tutaj sterczenie z młodą, niezamężną kobietą, sam na sam przed męskim „kiblem”, zakrawało na prowokowanie losu. Kolega jakoś nie bardzo się śpieszył, a dziewczyna wypytywała czy podoba nam się w Iranie. Chciałem odpowiedzieć coś uprzejmie nijakiego, ale jakieś licho mnie podkusiło i powiedziałem: „Tak, Iran jest niesamowitym i bardzo pięknym krajem. Macie wspaniałe zabytki, ale najbardziej podobają mi się Iranki”. Kończąc zdanie zakładałem kilka możliwych reakcji, od zawstydzenia po kpinę, a usłyszałem kokieteryjne: „...a co najbardziej podoba ci się w nas?”. Skoro podjęła grę...
żal byłoby ją przerwać. Popatrzyłem na nią i powiedziałem: „Macie niezwykle piękne oczy”. Uśmiechnęła się ciepło, spojrzała na mnie spod rzęs i zapytała: „Tak? To znaczy jakie?” „Duże, ciemne, bardzo wyraziste. Dokładnie takie, jak Twoje” odparłem. W tym momencie z toalety wyszedł mój przyjaciel, a dziewczyna zapytała: „ Dokąd się wybieracie?” „Mamy spotkanie z konsulem w polskiej ambasadzie” powiedziałem i pokazałem jej adres w przewodniku. Wyszliśmy z budynku. Na postoju taksówek, zanim zdążyliśmy zaoponować uzgodniła kierunek i cenę z jednym z kierowców. Głupio nam było się przyznać, że z oszczędności chcieliśmy pójść piechotą. Kiedy dziękowaliśmy jej za pomoc zapytała czy możemy sobie zrobić „selfi”. Naturalnie wykorzystaliśmy okazję i „uwieczniliśmy” się z nią także przy pomocy naszego sprzętu. Kierowca, wbrew ustaleniom, chciał „skroić” nas o pięćdziesiąt tysięcy drożej. Zaprotestowaliśmy jednogłośnie płacąc sto pięćdziesiąt tysięcy. Pod konsulatem, tak jak poprzednio stała grupka interesantów. Procedura wejścia przez drzwi w murze wyglądała podobnie jak poprzednio, lecz bez ostentacji. Mimo, iż wewnątrz „ogonek” był także spory, zostaliśmy przyjęci niemal natychmiast i równie uprzejmie. Konsul, z autentycznym zainteresowaniem wypytywał o nasz wypad w góry. Doradzał jak nie dać się naciągnąć taksówkarzom. Żartował na temat swojej asystentki, kiedy szczerze pochwaliliśmy jej wdzięk i urodę. Mimo różnicy wieku, pozycji rozmawiało nam się z nim bardzo dobrze. Chętnie przeciągalibyśmy to spotkanie lecz świadomość, że zabieramy czas innym interesantom nie pozwoliła nam nadużywać uprzejmości. Przyjaciel otrzymał obiecane tłumaczenie a na dodatek, miss Page udzieliła nam kolejnej rady, jak część drogi na lotnisko przejechać metrem, zaoszczędzając prawie połowę kwoty. Opuszczaliśmy polski konsulat w przekonaniu, że choć wygląda jak więzienie, to pracuje w nim życzliwy, sympatyczny i kompetentny człowiek a nie zadufany urzędas. Tym razem drogę do metra przemierzyliśmy na piechotę. Mieliśmy sporo czasu, który postanowiliśmy wykorzystać odwiedzając stare miasto. Z planu wynikło, że jadąc w kierunku lotniska wystarczy wysiąść na stacji Khayam, żeby znaleźć się w pobliżu bazaru. W wagonie usiłowałem upewnić się co do słuszności wyboru stacji pytając jednego ze współpasażerów. Kiedy zapytany usiłował zrozumieć o co pytam, do rozmowy wtrącił się inny mężczyzna. Mówił bardzo dobrze po angielsku, co było zrozumiałe, bo jak sam powiedział uczy innych tego języka. Mnie zaś ta informacja zmusiła do przeproszenia za kaleczenie mowy Albionu. Zapewne tylko z wrodzonej uprzejmości rozmówca zaprzeczył, twierdząc iż dobrze sobie radzę choć z wyraźnym niemieckim akcentem. Byłem zaskoczony tą konkluzją. Niemiecki akcent? Nie znam tego języka a moi nauczyciele angielskiego pochodzili wprawdzie z różnych krajów, lecz żaden ze strefy niemieckojęzycznej. Trudno mi było jednak polemizować z tą opinią, więc przyjąłem ją „z dobrodziejstwem inwentarza”. Wysiedliśmy we wskazanym miejscu. Jeszcze na schodach stacji metra, mój przyjaciel odczuł taką potrzebę uzupełnienia płynów, że zaczął się przedzierać przez tłum z determinacją i energią o jaką go nie podejrzewałem. Ledwo dotrzymując mu kroku usiłowałem perswadować, ale bezskutecznie. W myśl zasady: „Jeśli nie możesz pokonać, to się przyłącz” zmieniłem taktykę próbując nadać jakiś kierunek tym chaotycznym poszukiwaniom sklepu z wodą. Jak na złość ta część bazaru oferowała wszystko, za wyjątkiem napojów. W końcu, w maleńkim kiosku, kupiliśmy poszukiwany towar. Zdyszany obserwowałem jak z każdym łykiem spływa napięcie i nerwowość. Kiedy przyjaciel odstawił niemal pustą butelkę był innym człowiekiem. Dopiero teraz rozejrzeliśmy się w koło. Podczas ostatnich kilkunastu dni przeszliśmy wiele bazarów. Teherański, choć rozległy był najbrzydszym z nich wszystkich. Masa towaru i ludzi, lecz gdzieś się zapodział duch tego miejsca, niepowtarzalny klimat. Zabrakło magii wypartej przez h a n d e l. W nagabywaniu sprzedawców nie było finezji, humoru, polotu. Nigdzie też widoków zachęcających do wyjęcia aparatu. Nieciekawe witryny, których szeregi składały się na równie nieciekawe uliczki, a te z kolei na całe kwartały. Snuliśmy się po nich co raz bardziej zniechęceni. Gdzieś na obrzeżach natknęliśmy się na parę objuczoną profesjonalnym sprzętem fotograficznym. Jakieś blendy, ekrany, obiektywy. Wszystko to skutecznie zakotwiczyło ich w jednym miejscu, utrudniając spory ruch pieszych. Właśnie ich mijaliśmy, kiedy dziewczyna zaczepiła mnie pytając czy może zrobić zdjęcie. Byłem pewien, że chodzi o selfie, do których już przywykliśmy, więc potaknąłem. Okazało się, że byłem w błędzie. W ruch poszły oba aparaty. Migawki trzaskały z szybkością karabinu maszynowego. Czułem się idiotycznie w roli „gwiazdy”. Przyjaciel nie mógł powstrzymać śmiechu, co jeszcze bardziej mnie zdeprymowało. Kiedy wreszcie się uwolniłem od fotografów, zażartował, że zawojuję media społecznościowe lub zostanę spopularyzowany na plakatach promujących Iran za granicą. W Rosji, dodałem z przekąsem. Mieliśmy już dosyć. Stare miasto było chyba największym rozczarowaniem wyjazdu. Z trudem znaleźliśmy ławkę przy fontannie, której woda niesiona porywami wiatru oblewała nas niezależnie od miejsca siedzenia. Nadal mieliśmy masę czasu, lecz siedzenie akurat w tym miejscu nie miało sensu. Pojechaliśmy metrem na ostatnią stację i poszliśmy szukać taksówki. Nie było to trudne, choć podawane ceny wcale nie zachęcały do skorzystania z oferty. Usiedliśmy na ławeczce i czekając nie wiadomo na co pogrążyliśmy się w marazmie. Słońce grzało nas w plecy, czas leniwie płynął. Za płotem, na wysokim maszcie, powiewała spora czarna flaga. Domyślałem się, że i ona jest związana z rocznicą śmierci Chomeiniego, choć skojarzenia z ISIS same cisnęły się do głowy. Trochę pisałem, a przyjaciel „łazikował” w po okolicy. Wracając z kolejnego „obchodu”, poinformował mnie, że znalazł kierowcę, który zawiezie nas na lotnisko za dwieście siedemdziesiąt tysięcy riali. Obniżka w stosunku do poprzednich ofert nie była wielka, lecz nic nie wskazywało, że znajdą się inni a zaczęliśmy już wrastać w pejzaż i potrzebowaliśmy zmiany otoczenia. Wielopasmowa szosa prowadząca do portu lotniczego biegnie przez niemal całkowicie pustynną dolinę, ale na jej końcowym odcinku stoi ogromny meczet. Jadąc samochodem, przez dłuższą chwilę ma się wrażenie, że za moment wjedzie się na jego dziedziniec. Terminal wyglądał na wyludniony. W ogromnej hali wiało nudą. Kilkoro podróżnych zajmowało metalowe siedziska. Po błyszczących posadzkach, w ślimaczym tempie, przesuwała się maszyna sprzątająca. Zajęliśmy miejsca w ustronnym kącie hali i mościliśmy się na nich tak, ażeby móc jakoś zasnąć.



DZIEŃ SZESNASTY 7 czerwiec 2016 (Teheran, Polour)
Przed ustalonym czasem, zachowując się jak najciszej, przystąpiliśmy do pakowania. Naser wstał kilka minut później i wszedł do pokoju, gdzie spała żona z dzieckiem. Po chwili wyszli we troje. Najbardziej zaskakujący był strój gospodyni. Na wskroś europejska, nieco dziecinna w charakterze pidżama, w której wyglądała jak każda rozespana dwudziestoparolatka. Nie przejmując się obyczajowymi nakazami szybko przygotowała i podała śniadanie. My ograniczyliśmy się do wypicia herbaty i przegryzienia jej jakimś sporym ciastkiem. Dokończyliśmy pakowania i stanęliśmy przy drzwiach, gotowi do wyjścia. Po serii podziękowań, pożegnaliśmy gościnny dom i wyszliśmy na ulicę. Naser poprowadził nas do agencji transportowej. Ustalił z kierowcą cel i opłatę. Zaproponował, że zapłaci za przejazd, lecz odmówiliśmy dziękując za wszystko, co dla nas zrobił i machając na pożegnanie odjechaliśmy. Kierowca niemal do samego końca sprawiał wrażenie doskonale zorientowanego w topografii miasta. Kiedy wydawało się, że prawie jesteśmy na miejscu zaczął pytać o drogę. Najpierw podwiózł nas pod ambasadę Włoch. Po kolejnej weryfikacji zatrzymał się pod wysokim, żółtym murem z metalowymi drzwiami i wizerunkiem orła na blaszanej tabliczce. Byliśmy w Ojczyźnie. No może nie całkiem, lecz i tak nieco wzruszeni podeszliśmy do zielonej budki z irańskim policjantem. Tenże na nasz widok wskazał dzwonek domofonu. Jeśli kiedykolwiek wyobrażałem sobie polską ambasadę w jakimś egzotycznym zakątku świata, to byłby to ładny, nieco staroświecki budynek. Może willa w stylu kolonialny, lub nawet pałacyk z zadbanym parkiem i masztem, na którym łopocze Biało-Czerwona. W rzeczywistości staliśmy przed masywnymi, metalowymi drzwiami, w jednolicie piaskowym murze, który na wysokości trzech metrów wieńczyły zasieki z drutu kolczastego. Po drugim dzwonku w drzwiach pojawił się żołnierz w lekkim mundurze bez dystynkcji. Zapytaliśmy o konsula na co on z uśmiechem powiedział, że musimy obejść płot, ponieważ konsulat jest po przeciwnej stronie. Wymieniliśmy jeszcze kilka żartobliwych w charakterze zdań i poszliśmy we wskazanym kierunku. Mur i zasieki otaczają cały kwartał. Po przeciwnej stronie identyczna budka, drzwi. Bark jedynie godła. Na chodniku i ławce ustawionej pod murem kilkoro Irańczyków oczekujących na wejście. Chwilę postaliśmy razem z nimi, lecz kompletny bezruch zmusił nas do działania. Nacisnąłem guzik domofonu. Bez reakcji. Zrobiłem do jeszcze raz, przytrzymując trochę dłużej. Drzwi uchyliły się z lekkim zgrzytem i w powstałej szparze pojawił się żołnierz w podobnym mundurze jak ten z ambasady. Uzupełnieniem polowego munduru była para chirurgicznych rękawiczek na dłoniach. Powiedziałem: „Dzień Dobry! My do Pana Konsula”. „Konsula nie ma” odparł wojskowy i zamknął drzwi. Wprawdzie nie spodziewałem się orkiestry, kwiatów czy czerwonego dywanu, ale w swej nieskończonej naiwności łudziłem się, że wypowiedziane po polsku „Dzień Dobry” wywoła choćby uśmiech życzliwości i sprawi, że zostaniemy przynajmniej wysłuchani. Zgromadzeni Irańczycy dyskretnie popatrywali w naszą stronę przez co czułem się podwójnie zignorowany. Nacisnąłem guzik ponownie i kiedy tylko uchyliły się drzwi, uprzedzając reakcję wojskowego powiedziałem „Czy zawsze ma Pan zwyczaj zatrzaskiwać drzwi zanim usłyszy Pan o co chodzi?” Ponurak w gumowych rękawiczkach bardzo niechętnie, ale zatrzymał się w wyczekującej pozie. Wykorzystałem to i możliwie szybko, acz wyraźnie powiedziałem: „Jesteśmy umówieni telefonicznie z konsulem. To, że jeszcze go nie ma, nie zmienia faktu, że jesteśmy obywatelami kraju, który Pan także reprezentuje. Ambasada czy konsulat, to także część naszej ojczyzny, więc dlaczego jesteśmy traktowani jak imigranci wyczekujący na azyl?” Efekt tego nieco patetycznego wywodu był mizerny. Nieco łagodniejszym tonem BOR`owiec powiedział: „Przykro mi, takie mamy procedury, musicie panowie poczekać”. „Dobrze, ale wewnątrz, a nie na ulicy” odparłem. „Proszę poczekać” powtórzył żołnierz i ponownie zamknął drzwi. Po chwili jednak otworzył je i powiedział: „Zapraszam, ale musicie panowie wchodzić pojedynczo”. Przyjaciel zatem został na zewnątrz, a ja wszedłem za mur. Prostopadła do niego ściana z jednej strony i schody do budynku tworzą tam rodzaj betonowej studni o powierzchni trzech, może czterech metrów kwadratowych. Mundurowy polecił mi zdjąć plecak, wyjąć wszystko z kieszeni po czym przeskanował mnie elektronicznym lizakiem. Powiedział, że plecak musi tu zostać i wprowadził mnie do biura konsula. Chwilę później wszedł mój przyjaciel. Kiedy komentowaliśmy obcesowy sposób traktowania uświadomiłem sobie, iż w małej kieszeni, w nogawce spodni, mam scyzoryk, który zapomniałem wyjąć, a którego ani elektroniczny czujnik ani też przeszukujący mnie żołnierz nie wykryli. Miałem wątpliwą satysfakcję z tego „zwycięstwa”. Prawda jest jednak taka, że te zaostrzone procedury i ich skwapliwe przestrzeganie nie gwarantują bezpieczeństwa, ponieważ gdybym istotnie miał złe zamiary, to mógłbym wbić ostrze w gardło każdemu, kto znalazłby się w zasięgu ręki. Kilkanaście minut później w drzwiach pojawił się wysoki, szczupły, ubrany w niebieski garnitur mężczyzna. W przeciwieństwie do swojej ochrony, był uśmiechnięty, wyluzowany. Wyciągnął w naszym kierunku dłoń i przedstawił się: „Jacek Danilczuk. W czym mogę panom pomóc?” Powiedziałem, że przyjechaliśmy w związku z kradzieżą plecaka sygnalizowaną poprzedniego dnia telefonicznie, a także przypomniałem Panu Konsulowi naszą korespondencję w sprawie wizy. Był nie tylko zorientowany w sprawie, lecz nawet czekał na nas do późna, ponieważ część wysłanych z autobusu SMS-ów do niego nie dotarła. Zrobiło nam się głupio, ponieważ założyliśmy, że jak większość państwowych urzędników o wyznaczonej porze, po prostu zamknął drzwi i poszedł do domu. Przeprosiliśmy za przetrzymanie go w pracy, ale odparł, że i tak by został, bo miał sporo papierów do załatwienia, więc nie ma o czym mówić. Zaproponował nam kawę. Usiadł na biurku i zaczął wypytywać o podróż, nasze spostrzeżenia. Gratulował nieszablonowego podejścia do turystyki. Chętnie odpowiadał na nasze pytania, dzielił się doświadczeniami, radził jak unikać zbędnych kosztów. Rozmawiało się z nim, jak z dawno niewidzianym, dobrym znajomym, a nie urzędnikiem państwowym. Kiedy nieśmiało zapytałem, czy nie zajmujemy mu zbyt wiele czasu, przyznał, że kolejka za drzwiami rośnie, ale cieszy go to spotkanie i chętnie rozmawia. Dzięki takiemu podejściu, atmosfera była iście kumplowska, czas jednak było przejść do powodu naszej wizyty. Przyjaciel zapytał, czy może liczyć na przetłumaczenie policyjnego protokołu i konsularne poświadczenie. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że oczywiście tak. Wprawdzie to trochę potrwa, więc najlepiej by było, żebyśmy pofatygowali się następnego dnia po odbiór. Propozycja była do przyjęcia. Mieliśmy jeszcze trochę czasu. Wprawdzie nasze plany zdobycia Damavand, z powodu kradzieży, musiały ulec gruntownej zmianie, ale chcieliśmy przynajmniej zobaczyć górę z bliska. Zapytaliśmy jak najtaniej dojechać w jej pobliże, na co Pan Konsul powiedział, że jego asystentka dowie się i coś doradzi. Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, kiedy weszła zjawiskowej urody Iranka. Zostaliśmy sobie przedstawieni, po czym panienka rozpisała nam na kartce dosyć skomplikowany, ale czytelny plan. Wizyta dobiegła końca. Podniesieni na duchu, opuściliśmy konsulat. Początkowo chcieliśmy dotrzeć do stacji Mirdamat (najbliższa stacja metra) na piechotę, lecz po przedzieraniu się przez zatłoczone chodniki skorzystaliśmy z taksówki. Wysiedliśmy na Gheytarich i ponownie podjechaliśmy taksówką na plac Nobonyod. Zgodnie z informacjami ślicznej asystentki, stały tam zielone vany, kursujące na pozamiejskich trasach wokół Teheranu. Odnalezienie właściwego nie przedstawiało żadnej trudności. Upewniliśmy się u kierowcy czy aby na pewno dowiezie nas do Rudehen, podkreślając że interesuje nas Damavand i rozsiedliśmy się w ciasnym wnętrzu. Nie przypuszczaliśmy wówczas, że ten nadmiar przezorności stanie się przyczyną kolejnej „wpadki”. Po skompletowaniu pasażerów van wyjechał z miasta i pomknął drogą, którą przyjechaliśmy poprzedniego wieczora. Pokonanie niespełna siedemdziesięciu kilometrów zajęło około godziny. Zanim wygramoliliśmy się z naszymi klamotami, kierowca zdążył znaleźć i przyprowadzić taksówkarza, który za pięćdziesiąty tysięcy riali gotowy był nas zawieźć do (pod) a może w okolice Damavand. Z dzisiejszej perspektywy wiem, że ta pozornie drobna różnica, kompletnie niezauważalna, kiedy prowadzi się rozmowę w „języku machanym”, może dzieci. Kradzież plecaka i części wyposażenia wspinaczkowego przekreśliła szanse na zdmieć zasadnicze znaczenie. Wsiadając do samochodu cieszyliśmy się jakobycie szczytu, ale to już przeboleliśmy. Podekscytowani perspektywą spotkania z „Wielką Górą” wypatrywaliśmy ośnieżonego szczytu. W miarę jazdy, wzrastał nasz niepokój. Pięciotysięcznik powinien być widoczny z wielu kilometrów a wokół drogi, którą jechaliśmy wznosiły się jedynie jakieś „mizeroty”. Po przejechaniu dziesięciu, może dwunastu kilometrów zapytałem kierowcę: „Damavand?”. „Ore, Damavand nazdikie” (Tak, Damavand blisko), odparł. Czułem „przez skórę”, że coś jest nie tak, lecz jeszcze nie wiedziałem co. Kilka kilometrów dalej pojawiły się przedmieścia jakiegoś miasta i kierowca zjechał na pobocze. Z zadowoloną miną powiedział „Damavand”. GDZIE? Do jasnej cholery! Taksówkarz dłonią wskazał na bliżej nieokreślone miejsce przed nami. Tego było za wiele. Mieszając języki (co i tak było bez znaczenia), usiłowaliśmy dociec, w czym tkwi błąd. Mieliśmy podjechać w pobliże najwyższej góry Iranu, a nie do jakiejś mieściny, z której nawet nie widać jej cienia. Atmosfera gęstniała. Chcąc przełamać impas, poleciłem kierowcy otworzyć bagażnik i wyjąwszy z niego mapę, z pewnością co do swoich racji, wskazałem mu interesujące nas miejsce. W międzyczasie otoczyło nas grono ciekawskich. W większości taksówkarze, bo jak się okazało zatrzymaliśmy się na lokalnym postoju taksówek. Zrobiło się straszne zamieszanie. Kilka osób na raz komentowało zdarzenie, kilka innych dopytywało się lub tłumaczyło pytającym o co chodzi jeszcze inni udzielali rad, a to nam a to kierowcy. Wszystko w Farsi, więc będąc w epicentrum tego chaosu, najmniej rozumieliśmy z tego, co się wokół nas działo. Jak niemal zawsze, tak i teraz znalazł się wśród nieustannie dochodzących gapiów młody człowiek ze znajomością angielskiego. Na naszą prośbę wcielił się w rolę negocjatora i tłumacza. Z trudem uciszył wszechobecny gwar, wysłuchał, co mamy do powiedzenia, a następnie powtórzył to zebranym. Zanim wybrzmiało ostatnie zdanie, ponownie podniosła się wrzawa. Z wprawą przewodniczącego trybunału, student uciszał jednych i udzielał głosu innym, zaczynając od kierowcy. Kiedy uznał, że poznał wystarczająco przedmiot sporu przedzierzgnął, się w tłumacza i zrelacjonował nam krótką historię tego nieporozumienia. Taksówkarzowi, który przywiózł nas do Rudehen, usłyszawszy nasze dopytywania o Damavand, zapewne nawet przez myśl nie przeszło, iż interesuje nas góra o tej nazwie a jedynie miejscowość. Organizując nam dalszy transport, przekazał błędną informację drugiemu kierowcy i tak oto znaleźliśmy się „w” a nie „obok”, „przy” czy „na” Damavand. Szczegół, lecz jak zwykło się mawiać, właśnie w nim tkwi diabeł. Nasze pytanie, co w tej sytuacji powinniśmy zrobić, na powrót wywołało trudny do opisania chaos. Nie pamiętam jak, ale i tym razem nasz pomocnik zapanował nad nim i przedstawił kilka opcji: możemy kontynuować jazdę taksówką, za dopłatą czterystu tysięcy riali, możemy wrócić do Rudehen za pięćdziesiąt tysięcy i tam poszukać autobusu, który przejeżdża stosunkowo niedaleko pieszej trasy na szczyt ewentualnie zapłacić kierowcy umówioną stawkę, zabrać rzeczy i tkwić „w” Damavand, aż nam wymyślimy coś innego. Trzeba się było na coś zdecydować, tym bardziej, że kierowca się niecierpliwił a i „nasz” tłumacz gdzieś się śpieszył. Podjęliśmy jeszcze jedną, dość desperacką próbę częściowego wybrnięcia z kłopotu przekonując, iż skoro nie z naszej winy trafiliśmy nie tam, gdzie chcieliśmy, to taksówkarz powinien nas odstawić nieodpłatnie tam, skąd nas zabrał. Gromki rechot licznie zebranych przedstawicieli tej profesji był wystarczająco czytelną odpowiedzią. Mimo to zapytałem, co ich tak rozbawiło i usłyszałem, że być może takie są zwyczaje w Europie. W Iranie błędnie czy nie, zrealizowana usługa musi zostać opłacona. Tym razem szybko ustaliłem z przyjacielem, iż wracamy. Kiedy na ponownie pakowaliśmy się do pojazdu, okazało się że kierowca znalazł klientkę. Zanim zajęła przedni fotel, wiedziała już o nas wystarczająco dużo, żeby zaproponować pomoc w znalezieniu dalszego transportu. Żegnając się z nami, nasz młody przyjaciel wręczył nam butelkę wody i mocno ściskając dłonie życzył więcej szczęścia. Przy płaceniu moje nadzieje, na zmniejszenie kwoty ze względu na współpasażerkę zostały szybko rozwiane szturchnięciem palucha w banknot. Ponownie staliśmy tam, gdzie ponad godzinę wcześniej, ubożsi o sto tysięcy riali, ale i bogatsi o bezcenne doświadczenie. Jak przerośnięte pisklęta za matką, tak i my, taszcząc na grzbietach nasze bagaże, pomaszerowaliśmy za naszą nową przewodniczką. Po kilkuset metrach, gestem poleciła nam czekać, a sama zrobiła zaczęła wypytywać o coś przechodniów. O cokolwiek pytała, sądząc po jej i indagowanych osób minach, nasza przyszłość wyglądała marnie. Dwukrotnie zatrzymała jadące autobusy, ale i to nie przyniosło spodziewanego efektu. Było mi jej żal. Wyglądało na to, że chcąc nam pomóc wpakowała się w problem. Poznałem już na tyle mentalność Irańczyków, żeby wiedzieć, iż rezygnacja nie wchodziła w rachubę. Jedynie my, moglibyśmy ją zwolnić z obietnicy, a i to nie było takie pewne. Kiedy zastanawiałem się jak to zrobić, zatrzymał się prywatny samochód i po chwili rozmowy z naszą opiekunką zostaliśmy zaproszeni do środka, gdzie siedziała trzyosobowa rodzina: Starsze małżeństwo i dorosły młodzian. Żadna z tych osób nie mówiła po angielsku, więc mogliśmy mieć tylko nadzieję, że za dwieście tysięcy, jakie pokazała nam „opiekunka” zostaniemy obaj dowiezieni gdzieś, skąd zobaczymy Damavand. W wymuszonym brakiem znajomości języka milczeniu jechaliśmy górskimi serpentynami na północ. Po jakimś czasie, najpierw tylko przez moment, później na co raz dłużej, przy pokonywaniu kolejnych zakrętów, widzieliśmy majestatyczne i groźne zarazem, ośnieżone stoki wulkanu. Starszy pan kierujący pojazdem gwałtownie zjechał na pobocze, przy grupie sklepików i jakiś barów, dając nam do zrozumienia, że jesteśmy na miejscu. Zapłaciliśmy ustaloną kwotę i unikając rozjechania przez pędzące samochody przeszliśmy na drugą stronę drogi, gdzie przy tandetnej rzeźbie piechura odchodziła w kierunku gór, wąska droga. Dociążony plecak ciążył mi niemiłosiernie, ale i tak ze współczuciem myślałem o przyjacielu, który cały dobytek niósł w nieforemnej torbie po plecaku. Na krótkich odcinkach w mieście nie było to tak uciążliwe, lecz w górach... Wąskie ścieżki z osypującym się gruntem pod nogami bywają niebezpieczne nawet wówczas, kiedy ma się obie ręce wolne i równo rozłożony ciężar. Na razie maszerowaliśmy po kiepskiej jakości asfalcie, który jednak trzeba będzie porzucić i wejść na szlak a wówczas wszystko może się wydarzyć. Z za zakrętu wyłonił się urokliwy, kamienny most. W cieniu samotnie rosnącego drzewa, tuż nad brzegiem rzeki odpoczywała grupa pasterzy, a ich liczne stado rozłożyło się nad wodą. Jedynie nierozkulbaczone osły stały gotowe do wymarszu. Zrobiliśmy kilka zdjęć z przeciwległego brzegu i z mostu, strasznie mnie jednak korciło, żeby zejść nad wodę. Wypadało jednak zapytać, choćby tylko po to, żeby nie straszyć zwierząt. Na dodatek przy stadzie kręciło się kilka psów a te, mimo pogardliwego do nich stosunku muzułman, gorliwie pracowały na „swoją miskę”. Jeszcze z drogi choć możliwie jak najbliżej pasterzy pomachałem w ich stronę i wymownie (jak sądzę) wskazałem na aparat a następnie na nich. Na reakcję nie musiałem długo czekać. Jeden z mężczyzn zachęcająco skinął głową. Zbiegłem w dół wzniecając tumany kurzu. Chciałem to zrobić mniej gwałtownie, lecz żwir i kamienie zmusiły mnie do biegu. Wbrew obawom żadna z kóz czy owiec nie zwróciła na mnie uwagi. Psy podniosły głowy i wyszczerzyły kły, lecz albo nie wydałem się wystarczająco groźny, a może czekały na reakcję swoich panów? Tak, czy inaczej nie ruszyły się z miejsca. Pod drzewem siedziało kilku mężczyzn w różnym wieku. Dwóch drzemało, trzech rozmawiało, polegując jak rzymscy patrycjusze. Najmłodszy, jak mogłem się domyślać, nalewał herbatę i podawał innym coś do jedzenia. Zrobiłem kilka ujęć, podziękowałem siląc się na Farsi i już miałem wrócić na drogę, kiedy jeden z pasterzy wyciągnął w moją stronę szklaneczkę z parującą herbatą i gestem zaprosił mnie na koc, na którym leżał. Przysiadłem obok i wziąłem naczynko. Napar był mocny i aromatyczny. Piłem drobnymi łykami starając się nie poparzyć. Mężczyzna rozdzielający jedzenie wskazał zachęcająco na placek i leżące obok mięso. Byłem trochę zdziwiony, nie tym, że jestem częstowany, do tego już przywykliśmy, lecz tym, że wszyscy, bez skrępowania posilali się, mimo trwającego Ramadanu. Podziękowałem, kręcąc przecząco głową. W przeciwieństwie do większości napotkanych Irańczyków, ci nie garnęli się do „rozmowy”. Panowała senna atmosfera sjesty i najwyraźniej nie byłem wystarczająco dobrym powodem, żeby ją zakłócać. Dopiłem herbatę, ponownie podziękowałem i niezatrzymywany wgramoliłem się na skarpę. Tuż za mostem natknęliśmy się na wydeptany placyk, z którego wiodła wąska ścieżka. Początkowo towarzyszyła rzece lecz po kilkuset metrach oddaliła się od niej biegnąc stromym zboczem w kierunku skał. Marsz stawał się co raz bardziej uciążliwy. Żwir usypywał się spod nóg a drobne kamyczki wpadały do butów i raniły stopy. Gdzieniegdzie ręce same wyciągały się w poszukiwaniu jakiegoś punktu zaczepienia, lecz znajdowały zaledwie kępy ostrych roślin, których korzenie same z trudem utrzymywały się w gruncie. Kiedy dalszy marsz stał się zbyt niebezpieczny, zeszliśmy po kamiennych stopniach utworzonych przez warstwy skały nad brzeg rzeki. Tam także biegła ścieżka raz po raz zbliżając sie i oddalając od wartko płynącej wody. W jednym z licznych zakoli, pod gęstym baldachimem konarów biwakowała liczna grupa osób. Ze sporego gara, ustawionego nad ogniskiem wydobywały się kłęby pary, w kocu rozwieszonym między drzewami spało niemowlę. Kilkoro dzieci w wieku przedszkolnym bawiło się ze sobą a dorośli siedząc po trzy, pięć osób rozmawiali lub drzemali. Minęliśmy ich szerokim łukiem, żeby nie przeszkadzać i stanęliśmy nad brzegiem. Chcąc utrzymać kierunek należało przeprawić się na drugą stronę. Woda miała trzydzieści, może pięćdziesiąt centymetrów głębokości, lecz płynęła bardzo szybko, a dno pokrywały spore kamienie. Zdjęliśmy buty i zabezpieczyliśmy dokumenty i telefony ale nawet na oko wiadomo było, że może to skończyć się kąpielą. Przyjaciel postanowił zrobić rekonesans. Zostawił torbę na brzegu i wszedł do wody. Jego twarz, jak na człowieka przywykłego do chłodu, przybrała dziwny wyraz. Mięśnie napięły się w wyraźnym grymasie. Nie uszedłszy nawet dwóch metrów zatrzymał się a następnie, bez słowa zawrócił. Dopiero stojąc na trawie powiedział: „...jest lodowata. Nie wiem czy ma więcej aniżeli dwa, trzy stopnie. Nie przejdziemy tędy.” Kawałek dalej ściany kanionu opadały stromo wprost do rzeki. Wyglądało na to, że musimy zawrócić na most i poszukać innej drogi. Mijając ponownie biwakujących ludzi, pomyślałem że może oni wiedzą jak dostać się na szlak. Podeszliśmy bliżej i zapytałem czy ktoś z nich mówi po angielsku. Kilka osób pokiwało przecząco głowami. Skoro nie można słowami... pozostaje pantomima. „Przedstawienie” zainteresowało pozostałych i już po chwili, jak niegdysiejsza trupa teatralna, wystawiliśmy tragikomedię „O dwóch takich, co chcieli w góry, lecz nie wiedzieli jak” dla kilkunastoosobowej widowni. Zamiast braw dostaliśmy po misce zawartości kotła. My dorzuciliśmy do posiłku chleb, z lekka przenoszony, ale nadal jadalny. Pałaszując gorące danie składające się z makaronu, soczewicy, zawiesistego sosu i jogurtu wysłuchiwaliśmy przestróg na temat gór, rzeki i wielu innych zjawisk, które mogą nam grozić. Po wypełnieniu żołądków ogarnęło nas tak głębokie rozleniwienie i senność, że należało natychmiast albo wyruszyć w dalszą drogę, lub rozbić namiot. Było zbyt wcześnie na to drugie, więc walcząc ze sobą pożegnaliśmy gościnnych Irańczyków i poszliśmy w kierunku mostu. Kiedy mieliśmy już go w zasięgu wzroku, zauważyliśmy, iż z pobliskiego zbocza suną ku nam tumany pyłu. Pierwsza myśl – lawina kamieni. Zatrzymaliśmy się czekając na rozwój wypadków. Pierwsze kamienie pędząc w dół zbocza minęły ścieżkę na której staliśmy i zniknęły spadając do rzeki. Chmura pyłu zbliżała się także choć nie tak gwałtownie, jak można by się było spodziewać. Co ciekawsze, dało się z niej słyszeć tupot i pobekiwania. Po chwili wyłoniły się rogi, głowy i grzbiety biegnącego stad kóz. Jak na zawołanie, od strony mostu nadciągnęło jeszcze liczniejsze stado owiec, prowadzone przez pasterzy, których fotografowałem nad rzeką. Niewielka przestrzeń wypełniła ciżba zwierząt, która jak morskie fale ogarnęła i pochłonęła czekające na możliwość przejazdu samochody. Jakikolwiek ruch był niemożliwy. Sporadycznie, co jakiś czas, któraś z kóz usiłowała przedostać się na zewnątrz tego rogatego jeziora, wyskakując na grzbiety innych, jak delfin nad taflę morza, lecz podobnie jak on, znikała pod powierzchnią. Każdy, nawet najdrobniejszy kawałek gruntu zajmowały racice a wszystkie razem, bardzo wolno, acz konsekwentnie przepychały wszystko, co stało na ich drodze w stronę rzecznej skarpy. Miałem wrażenie, że za moment taki los spotka najpierw stojące samochody, potem irytujące stoickim spokojem osły, a na końcu i nas. Byłem na tyle blisko zbocza, żeby chwytając się rękoma skał i badyli wydostać się ponad tą topiel i ryzykując zsunięcie się w otchłań brudnej wełny. Mój towarzysz podróży wybrał inny, choć równie skuteczny sposób. Z bezpiecznych miejsc obserwowaliśmy, jak nam się wówczas wydawało, patową sytuację zwierząt i ludzi. Kiedy wszystko zamarło, odezwały się przejmujące gwizdy i nawoływania. Psy obiegły brzegi stada i jak za sprawą jakiegoś magicznego zaklęcia pobekujące jezioro zamieniło się w dwie, płynące w przeciwnych kierunkach, rzeki. Kozia „popłynęła” w stronę mostu, owcza, pociągając ze sobą osły, konie i psy, wbrew prawom fizyki, w stronę gór. Kilkanaście minut później po całym zamieszaniu pozostały „bobki” na zmierzwionym racicami żwirze i opadający kurz. My przeszliśmy most i zaczęliśmy wspinaczkę po osypującym się zboczu. Raz po raz zmuszony byłem wytrząsać z butów kamyczki a co znacznie bardziej uciążliwe, wyrywać ostre kawałki zasuszonych roślin. Mokrzy i zdyszani dotarliśmy do kamienistej drogi biegnącej granią w kierunku pojedynczych zabudowań. Mój przyjaciel, przerzucając z ramienia na ramię wór z dobytkiem doszedłszy do kamiennych murków stwierdził, że ma dosyć. Mnie nadal korciła góra, z której spodziewałem się zobaczyć w całej okazałości Damavand. Ustaliliśmy zatem, że wyjdę na nią sam, zostawiając plecak pod opieką przyjaciela. W pobliżu zabudowań natknąłem się na staruszka, który ostrzegł mnie przed psami, sugerując obejście domów. Tak też zrobiłem unikając konfrontacji z czworonogami. Zbocze, którym podchodziłem było stosunkowo łagodne i gdyby nie masa różnych kolczastych roślin, można by było uznać marsz pod górę za swoisty spacer. Momentami, żeby przyspieszyć osiągnięcie wierzchołka nawet podbiegałem. Pozbawiony dwudziestokilowego balastu czułem się nadzwyczajnie lekko. Kilkukrotnie wyjmowałem aparat, żeby sfotografować maki, jakieś porosty czy przypominające miniaturowe chińskie lampiony kwiatki. Porwisty, zimny wiatr uświadomił mi, że jestem na grani. Spojrzałem przed siebie i zamarłem. Niemal na wyciągnięcie ręki piętrzył się przede mną ośnieżony stożek wulkanu. Lodowe języki sięgały niemal do połowy widocznej części a nad białym szczytem szalała śnieżna zamieć. Wpatrywałem się z zachwytem. Przesuwające się chmury raz po raz ocieniały lub pozwalały słońcu rozświetlić zachodnią stronę Damavand`u, której nieskazitelna biel wraz z ciemnymi plamami skał wyglądała jak koronacyjny płaszcz z gronostai, na ramionach sędziwego monarchy. Często słyszałem o majestacie gór ale dopiero tutaj poczułem dosłowność tego określenia. Nie wiem jak długo wpatrywałem się ten obraz, chłonąc całym sobą każdy jego fragment. Przejmujący chłód a może coś innego przypomniało mi, że czas wracać. Z żalem odwróciłem się wbrew dworskiej etykiecie (wszak powinienem wycofać się w pokłonie) i przeskakując z głazu na głaz, dotarłem do miejsca, gdzie zostawiłem przyjaciela. Nie zastałem tam ani jego, ani też naszych rzeczy. Rozglądając się bezradnie zauważyłem w oddali coś, co mogło być jego workiem. Istotnie, na niedokończonym fundamencie jakiejś budowli stał czarny worek. Poniżej, na trawie leżał mój plecak a strażnik naszego dobytku, łapiąc na twarz promienie chylącego się ku zachodowi słońca, leżał nieopodal. Przecinając pastwiska i przełażąc przez niewysokie murki wytyczające ich granice dotarliśmy do wioski. Trzeba było coś zjeść i znaleźć miejsce na nocleg (nie koniecznie w tej kolejności). Po raz drugi tego dnia przecięliśmy ruchliwą szosę i schodząc stromą skarpą dotarliśmy nad rwącą rzekę. Nie zważając na temperaturę wody włożyliśmy do niej nogi. W pierwszych sekundach wydawało się jakby to był wrzątek. Po chwili nie czuliśmy już nic. Kiedy wydobyliśmy odrętwiałe kończyny były purpurowe, aż do miejsca gdzie sięgała woda. Wyglądaliśmy tak, jakbyśmy nałożyli czerwone podkolanówki. Kiedy odzyskaliśmy czucie, zjedliśmy kawałek chleba popijając go czymś, co w zamyśle miało być jogurtem, a okazało się odpowiednikiem naszej żentycy. Tak pokrzepieni przeszliśmy po betonowym moście na drugi brzeg i wspinając się na porośnięte zielskiem wzgórze, rozglądaliśmy się za miejscem pod namiot. Na wyścigi z niknącymi promieniami światła ustawiliśmy nasz mini hotelik i drżąc z zimna mimo nałożonych na siebie wszystkich ubrań dojedliśmy resztkę chleba. Mieliśmy już zaszyć się w namiocie, kiedy dostrzegliśmy idące w naszą stronę dwie postaci. Po chwili rozpoznaliśmy w nich mężczyzn, którzy łowili ryby nad rzeką. Zapytaliśmy o połów na co jeden z nich pokazał nam trzy maleńkie pstrągi i natychmiast zaoferował jednego nam. Z trudem przekonaliśmy go, że tak hojny dar, nie może być przez nas przyjęty. Szczękając z zimna zębami pożegnaliśmy naszych gości i zaszyliśmy się w namiocie owijając się wszystkim, co było pod ręką. Noc zapowiadała się chłodna.

DZIEŃ PIĘTNASTY 6 czerwiec 2016 (Babolsar)
Nie wiem czy za sprawą miękkiej trawy pod namiotem, czy kąpieli w morzu, spałem jak nigdy wcześniej bez budzenia się, przewracania. Dochodziła szósta, więc odczekałem na jakieś oznaki, że i mój towarzysz się obudził i zaproponowałem, żebyśmy się zaczęli zbierać zanim wróci jego wieczorny adwersarz. Witek odparł, że tamten już tu był przed samym świtem, pokręcił się przy tropiku i sobie poszedł. Zdziwiło mnie, że przy zwykle czujnym śnie zupełnie umknęło to mojej uwadze, lecz skoro skończyło się jedynie „na węszeniu”, to nie ma się czym martwić. Nadal jednak uważałem, że powinniśmy się spakować i iść. Przyjaciel zgodził się z tym i rozpiął zamek moskitiery ze swojej strony. Zanim dotarł do mnie sens wykrzykniętego w tym samym momencie zdania: „K...a! Nie ma mojego plecaka” podskórnie poczułem, że stało się coś złego. Odruchowo spojrzałem w swoją lewą stronę, lecz za siateczką moskitiery panował ten sam bałagan, jaki zostawiłem tam wieczorem. Znowu, przez głowę przeleciała mi myśl granicząca z nadzieją, że to tylko żart przyjaciela, lecz widok jego trzęsących się ze zdenerwowania rąk dowodził, iż tak nie jest. Nerwowo dopinając buty wygrzebaliśmy się z namiotu i chaotycznie przetrząsnęliśmy najbliższe sąsiedztwo. Niczego nie było. Zniknęło też pranie ze sznurka, lecz kiedy o tym wspomniałem, przyjaciel powiedział, że poprzedniego wieczora zdjął wszystko i powiesił pod tropikiem, gdzie istotnie leżało. Byliśmy całkowicie zdezorientowani. Stało się dla nas oczywiste, że ktoś ukradł plecak, ale i tak trudno było to zaakceptować. Przyszła mi do głowy myśl, że może ów domniemany właściciel zabrał go, żebyśmy mu nie „zwiali” i mógł wydusić z nas jakieś pieniądze. Gdyby jednak tak było, to teraz powinien się pojawić i podjąć negocjacje. Nic takiego nie nastąpiło. Przyjaciel jak w malignie powtarzał: „Jaki ja jestem głupi, Boże, jaki ja jestem głupi”. Nie wiedziałem co zrobić tym bardziej, że mogło się to odnosić pośrednio do mnie. Wieczorem zapytałem czy zostawiamy plecaki, jak dotychczas wewnątrz, czy skoro mamy opłacony i bezpieczny nocleg, nie możemy ich wystawić na zewnątrz. Decyzja była wspólna, ale propozycja moja, więc i odpowiedzialność za jej konsekwencje także. Kiedy powiedziałem to głośno, przyjaciel spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem i odparł: „Co mówisz? Nie, nie o to chodzi. Ja tego złodzieja widziałem i nic nie zrobiłem!” Osłupiałem. „Jak to widziałeś? Jakim cudem? We śnie?” Wyjaśnienie było logiczne, choć w obecnej sytuacji brzmiało istotnie zaskakująco. Okazało się, że Witka obudził jakiś ruch przy tropiku. Wyjrzał przez szparę po niedomkniętym zamku i zobaczył zarys postaci, kucającej na zewnątrz i manipulującej przy suwaku. Uznał, że to ten sam mężczyzna, z którym doszło do scysji i udał, że śpi w nadziei, że tamten odejdzie. Tak się też stało, tyle tylko, że zrobił to zabierając plecak. Rozważaliśmy wszystkie warianty, możliwości i ich prawdopodobną skuteczność. Doszliśmy do wniosku, że musimy powiadomić policję, lecz musimy zwinąć i zabrać rzeczy lub się rozdzielić, a tego obaj nie chcieliśmy robić. Odchodząc z „miejsca przestępstwa” obfotografowaliśmy wszystko wokół, choć nie miało to większego sensu. Bez nadziei na zmianę sytuacji powiedzieliśmy portierowi o zdarzeniu i lojalnie uprzedziliśmy, że musimy zawiadomić policję. Nie mając pojęcia jak określić miejsce, gdzie wszytko miało miejsce, sfotografowałem stary, zatarty częściowo szyld mając jednocześnie nadzieję, że jest to tabliczka z adresem, a nie reklama pralni czy czegoś równie nieprzydatnego. Szukanie na ślepo, w obcym mieście czegokolwiek nie jest proste, więc jak tylko pojawiła się taksówka, zatrzymaliśmy ją i kazaliśmy się zawieźć na pierwszy z brzegu posterunek. Kierowca najwyraźniej zrozumiał, bo po kilku kilometrach zatrzymał się przed metalową bramą, w pobliżu której kręcili się mundurowi. Pokazał nam ją lecz z ciekawości a może chęci pomocy wysiadł z samochodu i poszedł z nami. Wewnątrz było kilka osób, żadna jednak nie przyznała się do znajomości angielskiego. Kiepsko to wróżyło, nie mając jednak innego sposobu, trochę na migi, trochę mówiąc „głośno i wyraźnie”, wyłuszczyliśmy powód naszej wizyty. Nie wiem na ile zostaliśmy zrozumiani, jednak wpuszczono nas dalej i stanęliśmy przed biurkiem, za którym siedział ktoś wyższy rangą. Podsunięto nam krzesła i ponownie przystąpiliśmy do relacjonowania zdarzenia. Oficer wysłuchał nas bardzo uważnie, po czym wybrał numer na telefonie i bez słowa podał go mi. Nie mając pojęcia, kto jest po drugiej stronie, przedstawiłem się, powiedziałem iż zostaliśmy okradzeni i zapytałem czy mogę rozmawiać z kimś po Polsku. W słuchawce zabrzmiał spokojny sympatyczny męski głos. Rozmówca poinformował mnie, że niestety nie mówi po polsku. Jest oficerem Interpolu i możemy rozmawiać po angielsku. Pierwotna nadzieja, że połączono mnie z ambasadą prysła jak bańka mydlana. Powątpiewałem, czy przy moim angielskim zdołam przez telefon wytłumaczyć wszystkie aspekty zdarzenia. Właśnie usiłowałem podzielić się nimi, kiedy usłyszałem że mam oddać telefon właścicielowi. Zrobiłem to nie bardzo rozumiejąc dlaczego. Wąsacz przystawił go do ucha a następnie wskazał palcem plecaki i dał znać, że mamy się zbierać. Założyłem, że zostaniem gdzieś zawiezieni lub ...wyrzuceni za bramę. Oba warianty okazały się błędne. W licznej asyście przeszliśmy kilka metrów i zatrzymaliśmy się przed ledwo widocznymi drzwiami w betonowym parkanie. Po drugiej stronie zazgrzytał zamek a w otwartych drzwiach zobaczyliśmy sympatycznego mężczyznę około czterdziestki. Nasza obstawa pozostała po „swojej” stronie płotu. Pan, który po nas przyszedł przedstawił się i powiedział, że to z nim przed chwilą rozmawiałem. Poprosił nas, żebyśmy z nim poszli i skierował się do wejścia przed którym była dziwna wystawka. Na betonowym podeście stało, lub leżało kilkanaście fajek wodnych. Wszystkie używane. Większość kompletnych, część pozbawiona ustników lub palenisk. Na drugim piętrze zostaliśmy zaproszeni do biura. Jak można było się jedynie domyślać, spore pomieszczenie, podzielono grubą burą kotarą. Większa część z oknem przeznaczono na archiwum. Na prostym regale stały pożółkłe teczki. Pozostałą część, ciemną i przez to ponurą wypełniało zużyte, stare biurko, kilka podobnych krzeseł i kosz. Jedynym nowym elementem wyposażenia był nowoczesny fotel, ciągle jeszcze zafoliowany z widoczną metką. Na dawno nie malowanej ścianie, oprócz obowiązkowych portretów przywódców polityczno religijnych wisiał od kilku lat nieaktualny kalendarz. Oficer poprosił żebyśmy usiedli i rozpoczął towarzyską pogawędkę, jakie przeprowadzaliśmy już wielokrotnie niemal we wszystkich rejonach Iranu. W jej trakcie zaproponował nam herbatę. Jednemu ze współpracowników dał kilka banknotów ze swojego portfela i gdzieś go wysłał. Kilka minut później ów wrócił z trzema różnymi batonikami, którymi zostaliśmy obdarowani. Popijając herbatę i przegryzając batonikami rozmawialiśmy o odwiedzonych miastach, zabytkach, refleksjach z podróży. Dopiero po dłuższej chwili w jego pytaniach pojawił się wątek kradzieży. Opowiedzieliśmy, jak całe zdarzenie wyglądało z naszego punktu widzenia. Policjant słuchał bardzo uważnie, robiąc notatki. Od czasu do czasu pytał o szczegóły, lub prosił o powtórzenie, kiedy nas nie rozumiał. Zmartwiło go, że nie znamy adresu miejsca zdarzenia lecz kiedy pokazaliśmy mu zdjęcia na powrót delikatny uśmiech zagościł na sympatycznej twarzy i zapytał czy zechcemy pojechać z nim na miejsce zdarzenia. W towarzystwie jeszcze jednego policjanta podjechaliśmy pod jakiś budynek w centrum miasta. Ponownie kolega został poproszony o pokazanie zdjęcia tabliczki z adresem. Policjant wszedł do budynku a po kilku minutach wrócił i polecił coś kierowcy. Zapewne na fotografii był adres ponieważ kilka minut później zatrzymaliśmy się na placu za portiernią. Pokazaliśmy gdzie stał namiot i jak były umieszczone plecaki. Policjanci rozglądali się za ewentualnym monitoringiem ale niczego takiego nie dostrzegli. Pytali także na sąsiedniej posesji z równie mizernym skutkiem. W trakcie oględzin, z portierni wyszedł znany nam dozorca. Nie podszedł jednak, tylko trzymał się na dystans. Oficer początkowo jakby go ignorował lecz w pewnym momencie przywołał go i podnosząc głos, zaczął go przepytywać. Tamten nie zdążył odpowiedzieć na pierwsze pytanie, kiedy padło kolejne i kolejne. Głos policjanta brzmiał kategorycznie i choć nie rozumieliśmy słów, było oczywiste, iż bardziej ruga dozorcę aniżeli pyta. Gdyby nie okoliczności, to cała ta scena byłaby komiczna. Wielki, zarośnięty osobnik o wyglądzie draba spod ciemnej gwiazdy kurczył się i wił pod oskarżycielskim tonem, krzyczącego na niego drobnego, z miłą fizjonomią człowieczka. Czuliśmy się mimowolnymi sprawcami tego zamieszania a mając świadomość, iż dozorca jest także tylko ofiarą fatalnego zbiegu okoliczności usiłowaliśmy go bronić. Dla postronnego obserwatora, rozgrywająca się na trawniku scena, musiała być co najmniej dziwna. Policjant ryczał jak demon zła, dozorca bliski zawału serca kurczył się co raz bardziej, a my po obu ich stronach, jak arbitrzy na ringu bokserskim, usiłowaliśmy machając rękoma i powtarzając „Stop, stop! Enought, please!”rozdzielić ich i przerwać to bezsensowne starcie. W końcu oficerowi zabrakło tchu i zamilkł, nadal jednak mierząc dzikim spojrzeniem nieszczęsnego „ciecia”. Wykorzystując moment zaczęliśmy, zagłuszając siebie na wzajem, mówić szybko: „ Przestań, proszę. On nic nie zrobił. Chciał nam tylko pomóc. To nasza wina, bo nie schowaliśmy plecaków do namiotu.” Nie wiem ile z tego dotarło do adresata, lecz policjant po zaczerpnięciu powietrza powrócił do oficjalnego, ale normalnego tonu. Zapytał, ile zapłaciliśmy dozorcy i czy proponował nam przechowanie bagażu. Podaliśmy kwotę i trochę naciągając prawdę oświadczyliśmy, że z pewnością proponował zdeponowanie dokumentów w sejfie. Możliwe także, że chciał nam przechować bagaż, lecz ze względu na brak znajomości języka nie zrozumieliśmy go właściwie, a nawet gdyby, to w plecaku mamy także rzeczy potrzebne w nocy i nie sposób po każdy drobiazg chodzić na portiernię. Wsiadając do samochodu usiłowaliśmy przeprosić nieszczęśnika, który zapewne już nigdy, nikomu nie pozwoli wejść do środka bez dopełnienia wszelkich formalności. Po zatrzaśnięciu drzwi, oficer z mister Hyde`a przemienił się w doktora Jekyll`a. Pogodna, sympatyczna twarz i łagodny, ciepły głos. W nas wszystko jeszcze buzowało, a on zachęcał do skorzystania z hotelu i proponował, że pokaże nam kilka w najbliższej okolicy. Oświadczyliśmy, że nie zamierzamy tu zostawać na dłużej. Wróciliśmy na posterunek. W biurze policjant powiedział, że spisze protokół i poprosił nas o podanie kilku dodatkowych informacji. Wyjął kartkę papieru i pisał coś, od czasu do czasu pytając o jakiś szczegół. Trwało to dosyć długo. Ponownie poczęstowano nas herbatą a przez biuro przewijało się sporo osób. Każdy wchodził z jakimś dokumentem lecz odniosłem wrażenie, iż to my jesteśmy głównym powodem wizyt. Byliśmy zatem przedstawiani szefowi placówki, kolegom, współpracownikom. Za każdym razem ściskaliśmy dłonie, wymienialiśmy uśmiechy i grzeczności. Spodziewałem się, że rękopis dostanie jakaś sekretarka do przepisania na komputerze i zdziwiło mnie, że przy zmianie kartki oficer przekładał coś, co wyglądało na kalkę. Kiedy skończył zapytałem go, czy w tej sprawie ma jakieś znaczenie nasze irańskie ubezpieczenie, wykupione na lotnisku. Poprosił o dokument. Przeczytał go, a następnie oświadczył, że jest tam mowa o bagażu i trzeba by się zwrócić do przedstawiciela firmy ubezpieczeniowej. Zapytałem gdzie takowego szukać, choć z góry założyłem iż zapewne w Teheranie. Odpowiedź była zaskakująca a towarzysząca jej propozycja jeszcze bardziej. Policjant powiedział, że w każdym mieście jest biuro tej instytucji i jeśli chcemy, to zaraz tam możemy pojechać. Pełni nadziei ponownie wsiedliśmy do samochodu. Parterowy budynek w centrum miasta składał się z kilku przeszklonych pomieszczeń. Weszliśmy tam we czterech. Nam polecono zaczekać w hallu a obaj oficerowie weszli do biura kierownika. Chwilę później zostaliśmy tam poproszeni. Niestety, nasze wcześniejsze spekulacje o natychmiastowej wypłacie odszkodowania zostały w uprzejmy acz jednoznaczny sposób rozwiane stwierdzeniem, iż ubezpieczenie ma charakter zdrowotny, a wzmianka o bagażu ubezpieczonego odnosi się do sytuacji, kiedy tenże wymaga hospitalizacji lub transportu. Podziękowaliśmy za wyczerpującą informację i choć oczywiście czuliśmy się z lekka zawiedzeni, to trudno było komukolwiek zarzucić niedopełnienie obowiązków. Wręcz przeciwnie, wszyscy a szczególnie policjanci, wykazali się ogromną empatią i chęcią pomocy. Wróciliśmy do biura Interpolu. Oficer, który cały czas nam towarzyszył, przyjmując nieco oficjalny ton powiedział, że zakończył wszystkie czynności służbowe i jeśli wdrożone śledztwo przyniesie jakiś rezultat, zostaniemy o tym natychmiast powiadomieni. Zapytał także, czy może nam w czymś jeszcze być pomocny i ...przeprosił w imieniu władz za zaistniałą sytuację. Zapytaliśmy o protokół oraz możliwość szybkiego dotarcia do Teheranu. Policjant podsunął nam plik odręcznie spisanych dokumentów do podpisu, a następnie wręczył przyjacielowi ich kopie. Oświadczył także, że jeśli istotnie zamierzamy wyjechać z miasta, to zostaniemy podwiezieni na dworzec. Byłem pewien, że na tym zakończy się nasza znajomość, więc kiedy dojechaliśmy na miejsce chciałem się pożegnać. Obaj panowie wysiedli jednak z nami i we czterech weszliśmy do terminalu. Tam okazało się, że autobusy do stolicy odjeżdżają z oddalonej o czterdzieści kilka kilometrów miejscowości Sari. Jeden z oficerów zatrzymał przejeżdżającą taksówkę, powiedział coś kierowcy, a następnie przywołał nas i powiedział, że zostaniemy zawiezieni na dworzec autobusowy, a kierowca pomoże nam kupić bilet. Wyjął z portfela banknot i mimo protestów kierowcy wetknął mu go do dłoni. Kiedy dziękowałem mu za wszystko, co dla nas zrobił, odparł że spełnił tylko swój obowiązek i jest przekonany, że wszędzie, w podobnej sytuacji, każdy policjant postąpiłby podobnie. „...może w Iranie, bo w Polce z pewnością nie” - pomyślałem, lecz głośno powiedziałem jedynie „Dziękuję!”. Taksówkarz wywiązał się z obietnicy, choć wcale nie dojechaliśmy do dworca. Na jednej z ulic zatrzymał jadący autobus i przekazał nas jego kierowcy. Zapłaciliśmy czterysta tysięcy riali i umościliśmy się na fotelach. Od Teheranu dzieliło nas zaledwie sto sześćdziesiąt kilometrów więc założyłem, iż po czterech pięciu godzinach będziemy na miejscu. Taką też informację przekazaliśmy SMS-em konsulowi, prosząc o spotkanie. Niestety, tylko na pierwszych kilometrach jazda przebiegała bez przeszkód. W górach pojazd zwolnił, dostosowując się do tempa kolumny. Mimo trzech pasów ruchu szybkość spadała sukcesywnie, aż ostatecznie utknęliśmy w gigantycznym korku. Widoczność do przodu ograniczała góra natomiast patrząc wstecz obserwowaliśmy jak „ogon” odsuwa się co raz bardziej, żeby ostatecznie zniknąć w oddali. Nie wiedzieliśmy czy coś się wydarzyło na drodze, czy też jest to wynik naturalnego spiętrzenia się ruchu. Kiedy stało się oczywiste, że w przewidywanym czasie nie dotrzemy do celu, przyjaciel wysłał kolejnego SMS`a z wiadomością o przerwie w podróży. Korek praktycznie tkwił w miejscu. Co kilkadziesiąt minut kolumna ruszała, budząc nadzieję na zmianę sytuacji, lecz po przejechaniu kilkudziesięciu metrów ponownie nieruchomiał. Klimatyzacja działała niemrawo, było duszno. Nawet, skądinąd piękne widoki na ośnieżone szczyty, nie potrafiły na dłużej odwrócić uwagi. Zamiast planowanej jeszcze w kraju wyprawy na najwyższy szczyt Iranu czekała nas wizyta w konsulacie. Protokół, który otrzymaliśmy z Interpolu spisany był ręcznie w Farsi. Łatwo się było domyślić, iż w takiej postaci nie zostanie zaakceptowany przez żadne towarzystwo ubezpieczeniowe. Liczyliśmy na pomoc w tłumaczeniu i jakąś formę autoryzacji ze strony naszej placówki dyplomatycznej i choć z dotychczasowych kontaktów z konsulatem miałem jak najlepsze wrażenia, to obawiałem się konfrontacji „na żywo”. Z wolna słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy ponownie coś drgnęło i jeden po drugim, poprzedzające nasz autobus pojazdy ruszały do przodu. Wszyscy pasażerowie w napięciu zastanawiali się, czy jest to tylko zmiana pozycji, czy koniec blokady. Na szczęście samochody nabierały prędkości, a odległości między nimi rosły. Zaczęliśmy szacować prawdopodobną godzinę przyjazdu kiedy autokar zjechał na pobocze i zatrzymał się przed zajazdem. Ogłoszono ...postój. Pasażerowie wylegli na zewnątrz. Utworzyły się kolejki do toalety i bufetu. Załoga autobusu podłączyła do kranu wąż i lejąc obfitym strumieniem wody schładzała silnik. Przekonałem przyjaciela, żeby dopełnił wymagań warunków ubezpieczenia i zgłosił szkodę. Wprawdzie miał na to kilkadziesiąt godzin, ale pomyślałem, że lepiej z tym nie czekać. Po czterdziestu minutach ruszyliśmy w dalszą drogę. Za oknami było już zupełnie ciemno. Konsul przysłał SMS`a, w którym pytał, czy ma po nas wysłać Jednostkę Szybkiego Reagowania. Odpisaliśmy, że nie, lecz z powodu korka nasz przyjazd do konsulatu trzeba będzie przełożyć na następny dzień. Tuż przed dwudziestą drugą wysiedliśmy na jakimś peryferyjnym przystanku autobusowym. Wokół rozgrzany asfalt i beton. Ktoś zapytał, czy chcemy taksówkę, lecz szybko zainteresowanie nami sprowadziło się do dyskretnych spojrzeń. Usiedliśmy na ławce zastanawiając się co dalej. Jazda do ambasady nie miała sensu a ani tu, ani zapewne tam, stawianie namiotu nie było możliwe. Pytani o najtańszy nocleg kierowcy, podawali kwoty pomiędzy dwadzieścia a trzydzieści dolarów. Jak na naszą sytuację było to dosyć sporo. Młody mężczyzna, który tłumaczył nam informacje pozostałych, widząc nasze rozterki, zapytał o powód. Wyjaśniliśmy mu pokrótce sytuację. Chwilę później zniknął nam z oczu. Zobaczyliśmy go ponownie kilkanaście minut później, w towarzystwie kobiety z dzieckiem. Niósł bagaże i sprawiał wrażenie kogoś więcej, aniżeli uczynnego kierowcy taksówki. Dziewczyna zatrzymała się kilka kroków od nas a on podszedł i bez zbędnych wstępów powiedział, żebyśmy poszli za nim. Zanim zapytałem „Dokąd?” cała trójka ruszyła w kierunku nieodległego parkingu. Drepcząc za nimi powtórzyłem pytanie. Nie zwalniając odparł „ potrzebujecie noclegu a my możemy was przenocować”. W prostocie tego zdania było coś ujmującego. Żadnej górnolotności, frazesów, a jednocześnie pełnia empatycznego podejścia do całkowicie obcych ludzi. W samochodzie chłopak dokonał prezentacji (niestety, zapamiętałem tylko jego imię i nazwisko). Na postoju czekał na żonę i syna którzy, podobnie jak my, przyjechali znad morza autobusem. W trakcie jazdy zapytał, czy jesteśmy głodni. Najwyraźniej zaprzeczyliśmy niezbyt przekonywująco, ponieważ zatrzymał się przed budynkiem, w którym na parterze mieścił się bar i wszedł do środka. W tym czasie jego żona usiłowała z nami rozmawiać. Jej angielski był poprawny, choć chyba niezbyt bogaty w słownictwo. W Internecie wyszukała jakąś stronę i zapytała czy to Polska. Na ekranie smartfonu przewijały się piękne zdjęcia zamków, które wziąłem za francuskie lub bawarskie. Kiedy podzieliłem się tą opinią, pani była zaskoczona, ponieważ podpisy mówiły co innego. Obrazki, choć doskonale sfotografowane, były małe a napisy w Farsi, więc nie byłem w stanie ich zweryfikować. Powrót Naser z dwoma sporymi torbami przerwał te dociekania. Zatrzymaliśmy się pod niskim blokiem w jakiejś dzielnicy mieszkaniowej. W ciasnej windzie nie zmieściliśmy się wszyscy, więc żona naszego „dobroczyńcy” wbiegła schodami. Ich mieszkanie było malutkie, lecz nowoczesne i bardzo schludne. Wprost z drzwi wchodzi się do największego pokoju z kanapą i telewizorem. Po lewej stronie jest otwarta, mała kuchnia. Dosyć niefortunnie, obok drzwi wejściowych jest wejście do ciasnej toalety. Na przeciwko aneksu kuchennego są drzwi do mniejszego pokoju, z którego, też dosyć dziwnie umieszczone jest przejście do łazienki. Pozwolono nam skorzystać prysznica, a w tym czasie pani domu, zdjąwszy chustę, podała kolację, na którą złożyły się: kebaby wołowe, smażone pomidory, „jebra5” - odpowiednik greckich „dolme”, jogurt z lodem oraz ciastka i herbata. Już w trakcie kolacji, po nieco bardziej szczegółowym zrelacjonowaniu ostatnich wydarzeń i całej podróży, zostały przywołane tematy polityczno-społeczne. Mimo, iż od czasu do czasu przeskakiwaliśmy na sprawy rodzinne, różnic obyczajowych, to te cięższego kalibru powracały. Przy pierwszej okazji, uznałem to za ciekawostkę. W kolejnym domu mógł być to zbieg okoliczności, lecz teraz, byłem pewien, że dla większości Irańczyków jest to niezwykle ważna kwestia. Kolejny raz wymądrzałem się z pozycji przedstawiciela europejskiej demokracji parlamentarnej i obserwatora ważnych zmian ustrojowych w Europie wschodniej. Wprawdzie mówiłem będąc przekonanym o słuszności wygłaszanych tez, lecz także ze świadomością, iż mimo pewnych podobieństw, sytuacja różni się nie tylko z powodów kulturowych. Gospodarz zapytał, o której chcemy wstać, ponieważ on wychodzi do pracy przed siódmą. Natychmiast zadeklarowaliśmy chęć wyjścia razem z nim. W trakcie przygotowań do snu, okazało się, iż dziewczyna z synem będzie spała w pokoju obok, natomiast nasza trójka razem. Nie dociekałem powodów, uznając iż skoro gospodarze tak zdecydowali, to tak jest najlepiej. Położyliśmy się na materacach rozłożonych na dywanie i pogrążyliśmy się we śnie.

DZIEŃ CZTERNASTY 5 czerwiec 2016 roku (Sari)
Wstający za oknami świt ujawnił na nich strugi spływającej. Po kilkunastodniowej podróży przez wysuszony na wiór Iran, to powszechne w Europie zjawisko wprawiło nas w osłupienie. „Deszcz? Nie, nie możliwe a jednak tak”. Ołowiane chmury szczelnie zakleiły nieskazitelny błękit orientu. O piątej rano zatrzymaliśmy się w napuchniętym wodą mieście. Zanim zdążyliśmy wygramolić się z pojazdu, o „niezwykłym” zjawisku pogodowym świadczyły tylko kałuże. Dalej wydarzenia potoczyły się według klasycznego schematu: otoczyli nas kierowcy taksówek usiłując odgadnąć, gdzie jedziemy. Z trudem opanowaliśmy harmider i podaliśmy nazwę miejscowości nad Morzem Kaspijskim starszemu panu, który zadeklarował znajomość angielskiego. Po krótkich negocjacjach ruszyliśmy w drogę. Wyjeżdżając z miasta zorientowaliśmy się po nielicznych drogowskazach, że jedziemy w złą stronę. Tym razem zawiniła wymowa. W okolicy są dwa miasta o nazwach różniących się jedną głoską. Zapłaciliśmy umówioną stawkę, a za drugie tyle, wróciliśmy do punktu startu. Podobnie jak w Kashan, tak i tu minibusy są zjawiskiem bardziej mitycznym, aniżeli rzeczywistym. Wszyscy o nich słyszeli, lecz nikt nie umiał jednoznacznie określić, gdzie i kiedy je można znaleźć. Biegaliśmy w kółko jak kura pozbawiona głowy. Każda z pytanych osób mówiła zupełnie co innego od poprzedniej. Po godzinie bezowocnych poszukiwań podszedł do nas taksówkarz, z którym mieliśmy już do czynienia. W języku, który z trudem udawał angielski zaczął namawiać nas, żebyśmy poszli za nim. Z jego słów zrozumiałem zaledwie, iż „załatwił” nam transport samochodem, ale w dobrej cenie. Zrezygnowani poczłapaliśmy za nim. Po przejściu kilkuset metrów, na obrzeżach zatłoczonego ronda stało kilka żółtych taksówek. Już miałem zaprotestować, kiedy wyjął z portfela siedemdziesiąt tysięcy i paluchem pokazał na mnie, po czym machnął banknotami i wskazał kolegę. Sto czterdzieści tysięcy za przejazd kilkudziesięciu kilometrów, kiedy przed godziną sam wziął dwieście na odcinku kilku kilometrów?! Dziwne, ale należało to sprawdzić. Podeszliśmy do jednej z taksówek, w której siedziała jakaś kobieta. Kierowca żółtego wehikułu nawet nie udawał znajomości angielskiego, więc przyjętą tu metodą „na migi” upewniliśmy się co do kierunku i stawki. Wpakowaliśmy plecaki do bagażnika i zajęliśmy miejsce wewnątrz. Po dłuższej chwili dosiadł się do nas oficer w polowym mundurze i wyjechaliśmy z miasta. Jadąca z nami kobieta wysiadła na przedmieściach Babolsar, a oficer w śródmieściu. Kiedy zatrzasnął za sobą drzwi, kierowca odwrócił się w naszą stronę i o coś zapytał. Łatwiej było się domyślić, że chodzi mu o dalsze dyspozycje aniżeli odpowiedzieć. Minirozmówki nie przewidywały wyrażeń: „nad morze”, „do portu” ani „na plażę”. Trzeba było improwizować. Znowu poskutkowały aktorskie talenty przyjaciela. Po krótkiej acz sugestywnie zagranej etiudzie, w której pluskał się w morzu i pływał kraulem, taksówkarz „zaskoczył” i zawiózł nas na promenadę. Swój trud w zrozumieniu naszych dyspozycji wycenił na dodatkowe pięćdziesiąt tysięcy riali. Nawet nie chciało nam się protestować. Marzyłem o możliwości ułożenia strudzonego ciała w pozycji horyzontalnej i oddaniu się kontemplacji poszumu fal. Szliśmy wzdłuż wąskiej drogi rozdzielającej plażę od ciasno skupionych hoteli i pensjonatów. Nigdzie, w zasięgu wzroku jakiegokolwiek miejsca pod namiot. W końcu wypatrzyliśmy spory plac, pokryty niekoszoną trawą, będący jakby zapleczem szeregowych bungalowów pamiętających zapewne młodość Szacha Pahlaviego. Na przeciwległym, odległym końcu plac kończył się murem z koślawą bramą i budką portiera. Weszliśmy przez otwartą bramkę i skierowaliśmy się w jej stronę. Wewnątrz ciasnego pomieszczenia siedział wysoki mężczyzna o posępnej minie leśnego zbója. Pytanie o znajomość języków była zbędną formalnością. Ponownie musieliśmy się zdać na sztukę pantomimy. W trakcie „przedstawienia” owa twarz rozchmurzała się, gdy przesłanie było czytelne, lub marszczyła w skupieniu, nabierając jeszcze bardziej posępnego wyrazu, w trudniejszych fragmentach. Na koniec same ręce składały mi się do oklasków, ale się opanowałem i czekałem na efekt. Sukces był na miarę znacznie większej widowni i sceny. Dozorca wprawdzie podał absurdalnie wysoką cenę za możliwość rozstawienia namiotu, lecz szybko dał się przekonać w drugim akcie improwizacji, iż sto tysięcy za jedną noc, to bardzo przyzwoita kwota. Poszedł z nami i szerokim gestem pokazał, że możemy sobie sami wybrać miejsce. Niezwłocznie przystąpiliśmy do stawiania namiotu. Zgodnie z zasadą: „Najpierw obowiązki...” zrobiliśmy też pranie, podłączyliśmy ładowarki i zakrzątnęliśmy się wokół śniadania. Dopiero później mogliśmy pomyśleć o relaksie. Na plażę, z przezorności (jak miało się okazać niewystarczającej), szliśmy na zmianę. Kiedy mój towarzysz podróży poszedł popływać usiadłem z długopisem w ręku, żeby nadrobić zaległości w notatkach z podróży. Niewiele zdążyłem napisać, kiedy wrócił. Jego relacja nie była zachęcająca. Nadgorliwi ratownicy, płytka woda. Postanowiłem to jednak sprawdzić. Nad Zatoką Perską znaleźliśmy niemal odludne miejsce, gdzie strój nie był problemem. W Babolsar jednak na to nie można liczyć. Typowy kurort z tłumami na plaży, w wodzie. Nie miałem jednak ochoty nosić ze sobą zbędnych rzeczy więc wykorzystując „lukę” przemknąłem na plażę w kąpielówkach i koszulce, którą wraz z klapkami zostawiłem na piasku i wszedłem do wody. W porównaniu z Zatoką Perską była wręcz chłodna. Fale szybko i bezpardonowo rozprawiły się z moją niechęcią do gwałtownego zanurzania. Istotnie, trzeba się było nachodzić, zanim się popływało. Gwizdki ratowników rozbrzmiewały często, lecz zauważyłem, iż dotyczą osób w strefie odgrodzonej od reszty. Wysforowałem się w nieco głębsze obszary, szybko jednak wróciłem w miejsce, gdzie sięgałem dna. Odpływ lub prąd ciągnęły w głąb morza, przywołując wspomnienia z Morza Azowskiego. Nie miałem ochoty na powtórkę tamtej historii. Szybko się zmęczyłem i bez żalu wróciłem do namiotu. Trochę czasu strawiliśmy na totalnym nieróbstwie rozkoszując się nim w sposób wręcz nieprzyzwoity. Po posiłku powtórzyliśmy kąpiel zmieniając jednak kolejność. Z wolna zbliżał się wieczór. Rozważaliśmy wyjście na jakiś rekonesans, lecz ze względu na namiot i jego zawartość musielibyśmy iść w pojedynkę, a powodów ku temu specjalnych nie było, więc ograniczyliśmy się do spacerów na bardzo krótkim dystansie i podziwianiu widoków zachodzącego słońca. Było już zupełnie ciemno, kiedy mój towarzysz wrócił z łazienki. Zanim jeszcze cokolwiek powiedział, widziałem po jego zachowaniu, że coś się wydarzyło. Istotnie, po chwili milczenia opowiedział mi jak natknął się na jakiegoś mężczyznę, którego nie mógł zrozumieć, ale tamten miał do nas jakieś pretensje. Przyjaciel odniósł wrażenie, że ów mężczyzna jest właścicielem obiektu i traktuje nas jak intruzów. Było to bardzo zaskakujące, ponieważ wszyscy dotychczas napotkani Irańczycy odnosili się do nas z niezwykłą życzliwością i sympatią a naszą obecność w tym miejscu uzgodniliśmy z dozorcą. Świadomość istnienia jakiegoś punktu zapalnego, którego nie można od razu wyjaśnić nie jest miła, lecz nie pozostało nam nic, jak poczekać do rana. Uspokajałem i siebie i jego tłumacząc, że niezależnie od powodów niezadowolenia tego człowieka, najprawdopodobniej już go nie spotkamy, ponieważ już wcześniej zaplanowaliśmy wyjazd z miasta. W takim też przeświadczeniu położyliśmy się spać.
DZIEŃ TRZYNASTY 4 czerwiec 2016 Kashan,
Głównym powodem przyjazdu do Kashan, była chęć zobaczenia Abyaneh. Jeśli wierzyć autorowi przewodnika, to jednej z najpiękniejszych wiosek Iranu. Położona jest między Esfahan a Kashan. Mimo, iż jest to jedna z ważniejszych atrakcji turystycznych regionu, to nie ma do niej żadnego połączenia autobusowego. Jeszcze poprzedniego wieczora, powiedziano nam o jakimś minibusie odjeżdżającym z centrum o siódmej trzydzieści. Gdyby nas nie „przegoniono” z trawnika pod portretem Ajatollaha, to mielibyśmy czas na sen i śniadanie. Wylądowaliśmy jednak gdzieś za miastem, więc chcąc, nie chcąc, wstaliśmy wraz ze słońcem, po zaledwie trzech, czterech godzinach snu. W porannej szarówce spakowaliśmy namiot i korzystając z samowaru w otwieranym właśnie sklepiku, zalaliśmy wrzątkiem kaszki. Po szybkim uprzątnięciu wyszliśmy na szosę i szybkim marszem skierowaliśmy się na południe. Po godzinie dotarliśmy na przedmieścia. Ulice były puste więc nie bardzo było kogo pytać o drogę. Część pytanych nie miała pojęcia, o co nam chodzi, inni przeczyli jakoby istniały jakieś minibusy, a jeszcze inni wskazywali różne miejsca, gdzie moglibyśmy ich szukać. Czas płynął, a my przemierzaliśmy kolejne kilometry zaułków i uliczek. Wydawało się, że nawet jeśli pożądany przez nas bus istnieje, to nie zdążymy dotrzeć do niego na czas. Dobiegliśmy na wskazany przez jednego z pytanych mężczyzn placyk na minutę przed hipotetycznym odjazdem. Z daleka zobaczyliśmy pojazd, który mógł być tym właściwym więc nadzieja, bardziej niż reklamowany „Red Bull” dodała nam skrzydeł. Wewnątrz nie było, ani pasażerów, ani kierowcy. Podeszliśmy do budki, która wyglądała na rodzaj dyspozytorni. Po raz kolejny bariera językowa zmusiła nas do energicznej gimnastyki rąk. W jej efekcie wywnioskowaliśmy, że wprawdzie nie ten, ale jakiś podobny pojazd jedzie do Abyaneh. Postaliśmy chwilę „pilnując” pustego wehikułu, kiedy człowiek z budki zawołał nas do siebie. Nie wiem czy doznał objawienia, czy zaczerpnął wiedzę z Internetu. Najnowszy przekaz, w bardzo wolnym tłumaczeniu z mrugania, pochrząkiwania i kreślenia na kartce odczytaliśmy następująco: „ Stąd nigdzie nie pojedziecie. Zaprzyjaźniony taksówkarz zawiezie Was tam, skąd bez wątpienia odjeżdża coś do Abyaneh”. Wybór był niewielki, więc ulegliśmy tym argumentom i wsiedliśmy do wskazanego pojazdu. Przemierzyliśmy te same uliczki, które pół godziny wcześniej, przeszliśmy z wywieszonymi językami i zatrzymaliśmy się na postoju taksówek, pośród tych samych kierowców, którzy stanowczo twierdzili, że żadnego transportu publicznego do słynnej z urody wioski nie ma. Zakrawało to już na farsę. Wszelkie pretensje do taksówkarza nie miały sensu. Po pierwsze zrobił to, co mu kazano. Po drugie i tak nas nie rozumiał. Mieliśmy dosyć. Ustaliliśmy między sobą, że rezygnujemy. Zwiedzamy to, co jest w Kashan i wyjeżdżamy. Pokazaliśmy kierowcy plan miasta stukając palcem w punkt opisany jako „bazar” i płacąc ponownie pięćdziesiąt tysięcy riali wróciliśmy niemal w to samo miejsce skąd nas zabrał. Chciało się zakrzyknąć za Cyceronem: „O tempora, o mores”. Ulica, na której wysiedliśmy przecina bazar na pół. Tak na prawo, jak i na lewo widniały wejścia do trzewi miejscowego handlu, jednak festiwal martwego brodacza w turbanie trwał w najlepsze i owe trzewia były puste, jak u hinduskiego ascety. Nie zrażeni kolejnym rozczarowaniem postanowiliśmy zwiedzać to, co nawet Allah nie był w stanie zamknąć. Kiedy tak dyskutowaliśmy w cieniu bramy bazaru, podszedł do nas mężczyzna w średnim wieku i zapytał czy może nam pomóc. Pokrótce opowiedzieliśmy mu nasze przygody w Kashan na co on odparł, iż słyszał o minibusach do Abyaneh i może nas tam podrzucić. Nadzieja ponownie wypełniła nasze serca, ale przezorność zaskrzeczała jak kruk nad truchłem, każąc zapytać o cenę „podwózki”. Niemal obraziliśmy tym miłego Pana. Zapytał czy coś jeszcze potrzebujemy. Poddając nasze szczęście kolejnej próbie powiedzieliśmy, że kończą nam się produkty irańskiego banku centralnego i wskazana byłaby wizyta w kantorze. Tu odpowiedź była jednoznaczna – w święto, wszystkie banki i kantory, podobnie jak bazar są zamknięte, lecz, jeśli chcemy, to on nam wymieni. Szybko sprawdził kurs dolara w internecie, a kiedy zaakceptowaliśmy go, zaprosił nas do samochodu. Wewnątrz pojazdu siedziała kobieta i nastolatek. Całość składała się na obraz dobrze sytuowanej rodziny. Mimo sporych gabarytów przyzwoitego samochodu, miejsca w nim nie było zbyt wiele co właściciel tłumaczył tym, że jadą z synem do Teheranu na egzamin. Jakoś upakowaliśmy się wewnątrz i podjechaliśmy do bankomatu. Następnie, po raz trzeci tego samego dnia na postój taksówek. Tam, jak jakieś deja vu odbyła się dyskusja o połączeniu do ulepionej z gliny górskiej wiochy. Minibusy, niczym jednorożce. Wszyscy o nich słyszeli, lecz nikt ich nie widział. Mimowolnie wprawiliśmy w zakłopotanie sympatyczną irańską rodzinę. Mogli wprawdzie powiedzieć: „Sorry friends” i wystawić nas na chodnik, ale to byłoby wbrew tradycji. Po krótkiej rozmowie telefonicznej padła kolejna propozycja: znajomy taksówkarz zawiezie nas tam, gdzie chcemy. Poczeka tyle, ile będzie trzeba a potem przywiezie nas z powrotem a wszystko to w bardzo przystępnej cenie. Obawialiśmy się, że możemy różnić się w interpretacji określenia „przystępna cena”, lecz mieliśmy już serdecznie dosyć zabawy w „jedziemy – nie jedziemy”. Czekając na przyjazd znajomego, w asyście kilku kierowców dokonaliśmy wymiany pieniędzy. Pamiętając zasady z czasów słusznie minionych w Polsce, trochę byłem zaskoczony tą jawnością a nawet ostentacją. Skoro jednak bardziej narażeni na skutki łamania prawa Irańczycy nie przejmowali się zupełnie... Liczenia było sporo a na wszystkich banknotach ta sama ponura gęba, tylko w innym kolorze. Niczym w greckiej tragedii chór głośno powtarzał wartość odłożonych banknotów. Kiedy szczęśliwie banknoty zmieniły właścicieli a zaprzyjaźniony kierowca został nam przedstawiony, ustaliliśmy szczegóły. Osiemset tysięcy, jak na nasze możliwości, było sporą kwotą. Z drugiej strony mieliśmy do przejechania ponad sto kilometrów w jedną stronę i osobistą asystę. Przepakowaliśmy plecaki do taksówki i po obowiązkowych gestach sympatii pożegnaliśmy uczynną rodzinę. W trakcie jazdy mój przyjaciel odczuł głód i zadysponował przystanek przy piekarni. Dwie pierwsze były zamknięte. Kolejna obstawiona ludźmi. Dopiero w trzeciej udało się kupić gorące placki. Pędząc przecinającą pustynię szosą z prędkością ponad stu czterdziestu kilometrów, we trzech jedliśmy chleb. Kierowca, nie zmniejszając prędkości maczał go w kubku z serkiem i popijał gorącą herbatą nalewaną w małych porcjach z termosu. Szklaneczka, wbrew prawom fizyki stała na desce rozdzielczej, nie tracąc ani kropli nawet wówczas, gdy na nierównościach drogi obijaliśmy głowami sufit pojazdu. Po kilkudziesięciu kilometrach zjechaliśmy z głównego traktu do Esfahanu i podążyliśmy w kierunku gór. Po jakimś czasie kierowca zwrócił naszą uwagę na pozornie pusty obszar ogrodzony solidnym płotem. W dużej odległości od drogi można było jednak dopatrzeć się zabudowań przemysłowych natomiast tuż za parkanem zamaskowane baterie szybkostrzelnych działek. Większość zespolonych luf „patrzyło” ponad krawędzią gór w niebo, lecz pojedyncze skierowane były w stronę drogi. „Atom” powiedział kierowca i gwałtownie zaprotestował kiedy przyjaciel zapytał czy może zrobić zdjęcie. Kiedy zapytaliśmy czy to właśnie tutaj są oprotestowywane przez zachód instalacje uzdatniania uranu z nieukrywaną dumą powiedział: „Tutaj też, ale jest tego bardzo dużo, w wielu różnych miejscach”. Ciarki przeszły mi po plecach. Dotychczas niemal prosta droga zaczęła się wić pomiędzy wzgórzami. Nachylenie znacznie się zwiększyło. W pewnym momencie, z lewej strony na sporym wzniesieniu pojawiły się mury sporej budowli. Mimo, iż od drogi oddzielał ją głęboki wąwóz, można było dostrzec szczegóły. Zamek Hanjah, jak znakomita większość perskich budowli, nawet tych obronnych, wybudowano z suszonej na słońcu cegły. Ogromna wyrwa obnażające wnętrze świadczy o pogłębiającej się dewastacji obiektu. Wielka szkoda! Rozmiary, lokalizacja predestynują to miejsce do grupy ciekawszych obiektów turystycznych a tymczasem większość osób zmierzających do Abyaneh co najwyżej zwolni w tym miejscu bo wąska droga uniemożliwia bezpieczny postój. Kilkanaście kilometrów dalej zatrzymaliśmy się na rogatce jednak ta, w przeciwieństwie do wszystkich wcześniejszych, nie miała charakteru policyjnego a całkowicie komercyjny. Wioska w całości jest płatną atrakcją turystyczną. Irańczycy płacą pięćdziesiąt tysięcy riali od samochodu, pozostali tyle samo od ...osoby. Taka równość po irańsku. Do samej wioski wjechać nie można. Odległość z rogatki do małego, zatłoczonego do granic możliwości parkingu to kolejne kilka kilometrów. Parkowanie, jeśli w ogóle znajdzie się skrawek wolnej przestrzeni zajmuje, nawet wprawnemu kierowcy, sporo czasu. Czytając o tym miejscu, wyobrażałem je sobie zupełnie inaczej. Uwagę absorbują nie tyle widoki specyficznej architektury, co tłum płynący w obu kierunkach. Być może zwykle bywa tu mniej ludzi, na nasze nieszczęście nadal trwało świętowanie rocznicy wodza rewolucji islamskiej i wszyscy, tak jego zwolennicy jak i przeciwnicy dawali wyraz swojej radości i w pełni korzystali z obowiązkowego nieróbstwa. Atmosfera jako żywo przypominała wiejskie odpusty. Stragany ze słodyczami i wszelkiego rodzaju drobiazgami, pomiędzy którymi przechodziły się całe, bardzo liczne, rodziny. Zgiełk, dźwięki piszczałek. Do „pełni szczęścia” brakowało wystrzałów z korkowców. Kierowca torował nam drogę, idąc główną uliczką. Początkowo grzecznie podążaliśmy za nim, lecz przepychanie się przez ludzką ciżbę było uciążliwe. Zauważyłem, że boczne odnogi są równie ciekawe, a przy tym zupełnie puste. Po stu metrach mordęgi zaproponowałem zmianę kierunku. Teraz kierowca szedł za nami. Uliczka pięła się stromo w górę i wszystko wskazywało na to, że skończy się na skalnej ścianie. Wychodząc z takiego założenia nasz przewodnik usiadł w cieniu, a my poszliśmy dalej. Istotnie, za ostatnimi domami była skała, na którą - przynajmniej do pewnego miejsca - można się było wspiąć. Zrobiliśmy kilka zdjęć z góry, choć urodę glinianej zabudowy psuła aluminiowa folia, pokrywająca odpowiednik naszej papy, którą z kolei zabezpieczono niemal wszystkie dachy. Przechodząc ścieżką po skale, wyszliśmy w innym miejscu wioski i trochę zajęło nam czasu na odnalezienie progu, na którym został kierowca. Próg a nawet pasący się obok osioł były na swoim miejscu, lecz przewodnik zniknął. Najwidoczniej poszedł nas szukać, lub wrócił do samochodu. Nie zmartwiło to nas specjalnie. Wprawdzie nasze plecaki leżały w bagażniku, a ich wartość zapewne wielokrotnie przekraczała umówioną zapłatę, to jednak nawet przez myśl nam nie przeszła możliwość „zajęcia” ich. Natomiast byliśmy pewni, że jeśli nie spotkamy się gdzieś po drodze, to z pewnością zastaniemy go w samochodzie. Idąc „opłotkami”, ciesząc się widokami i brakiem tłumu, dotarliśmy do drugiego końca miejscowości. Tu także jest parking, lecz znacznie luźniejszy. Weszliśmy na główny szlak i rozglądając się wkoło szliśmy w przeciwną stronę. Tarasowo ustawione budynki, wszystkie w kolorze indyjskiego różu są zamieszkałe, a niemal wszyscy nastawieni są na obsługę turystów. Na parterze najczęściej usytuowane są sklepiki z pamiątkami i biżuterią. Usiłowałem w nich znaleźć jakieś oryginalne kolczyki, lecz w przeciwieństwie do Turcji, króluje tu współczesne, nieciekawe wzornictwo. Dominującym materiałem jest złoto, lub jego imitacja. Srebra jest niewiele, a na dodatek kolczyki stanowią jedynie marginalny element oferty. W przeciwieństwie do pozostałych regionów Iranu (przynajmniej tych, które mieliśmy okazję zobaczyć) tutejsze stroje wyróżniają się pod każdym względem. Mężczyźni noszą czarne, niewiarygodnie szerokie spodnie, przywodzące na myśl długie, luźne spódnice. Kobiety wprawdzie, jak wszystkie Iranki, noszą chusty, lecz są one najczęściej białe z barwnymi, florystycznymi wzorami. Zamiast czadorów mają równie kolorowe, bardzo obszerne spódnice, które na dodatek sięgają zaledwie do łydek. Wszyscy, na dzieciach począwszy a na starcach kończąc, chętnie pozują do zdjęć. Czasami wręcz zachęcając do fotografowania i nie oczekując żadnej zapłaty. Co więcej, na życzenie turystów zachowują się jak zawodowi modele, przyjmując oczekiwane pozy lub stając tam, gdzie fotografujący sobie zażyczy. Młode Iranki są bardzo ładne a w Abyanech, w swoich kwiecistych strojach, wydają się rozkwitać jak kwiaty zdobiące ich chusty. Świadomość poruszania się w „żywym” skansenie nie umniejsza przyjemności oglądania tego reliktu przeszłości. Kiedy po raz kolejny kadrowałem którąś z uśmiechniętych buzi, uświadomiłem sobie, że z wyglądu, a raczej charakteru stroju, bliżej im do dziewczyn z Koniakowa czy Istebnej, aniżeli do tych widzianych w Kermanie, czy Zahedanie. Centralnym punktem wioski wydaje się być wewnętrzny dziedziniec meczetu. Ocienione miejsce, obszerniejsze od wąskich uliczek, z miejscami, gdzie można usiąść, okupowany jest przez złaknionych odpoczynku turystów. Osłona od uciążliwego słońca, to nie tylko głębokie okapy dachów, ale także bardzo wysoka pergola, obrośnięta winoroślą. Nigdy wcześniej nie widziałem równie gigantycznego pnącza. Pień, jakkolwiek dziwnie to brzmi w odniesieniu do tej rośliny, ma grubość dorodnej sosny. Poskręcany wokół własnej osi, wznosi się na sześć, siedem metrów i dopiero tam rozkrzewia się na solidnej pergoli, tworząc naturalny baldachim nad całym dziedzińcem. Ledwo wyszliśmy na uliczkę, kiedy ktoś mnie chwycił za łokieć. Za mną stał nasz kierowca. Dalej znowu szliśmy we trzech. Wprawdzie zbaczaliśmy od czasu do czasu, żeby zrobić kolejne zdjęcia, ale staraliśmy się mieć pozostałych w zasięgu wzroku. Nieśpiesznie dotarliśmy tak do parkingu. Droga do miasta wydała mi się znacznie krótsza, choć wracaliśmy tą samą trasą. Dopiero przed Kashan, na naszą prośbę, taksówkarz skręcił w stronę terminala autobusowego. Nie chcieliśmy powtórzyć błędu z Esfahanu i marnować czas na bezsensownym siedzeniu pośród autobusów. Kupiliśmy bilety do Sari na dziewiętnastą, „załatwiliśmy” przechowanie naszych plecaków pod nieużywanym biurkiem w kasie i mieliśmy jechać dalej, lecz nasz kierowca tkwił przed dużym telewizorem, gdzie transmitowano właśnie mecz piłki siatkowej Iran – Polska. Przyłączyliśmy się co tamten natychmiast wykorzystał, żeby poinformować najbliżej stojące osoby o naszej narodowości. Od tego momentu, każda zdobyty punkt pociągał za sobą spojrzenia w naszą stronę. Oklaskiwaliśmy każdą akcję, bez względu komu przynosiła korzyść. Kiedy jednak nasza drużyna uzyskała przewagę, taksówkarz żartem (mam nadzieję), powiedział żebyśmy się zbierali. Wprawdzie sam chwilę później nas przytrzymał, bo Irańczycy przeszli do natarcia, lecz w końcu, po wyrównaniu, wsiedliśmy do samochodu. Zgodnie z ustaleniami zatrzymaliśmy się przy meczecie Agha Bozorg. Wypłaciliśmy umówioną kwotę, na co kierowca trochę się żachnął pytając o kurs na dworzec, lecz szybko sam się zreflektował uznając, że skoro go „karmiliśmy” to nie ma sprawy. Było wczesne popołudnie, skwar lał się z nieba. Nie mieliśmy ściśle skonkretyzowanych planów. Z niezrozumiałych powodów mój przewodnik pomijał zupełnie Kashan. Na szczęście w nowszym, mojego przyjaciela było trochę informacji. Dzięki nim dowiedzieliśmy się o niezwykłości meczetu, pod którym wysiedliśmy. Osiemnastowieczna budowla od początku istnienia, aż do dzisiaj ma medresę usytuowaną poniżej poziomu gruntu. Wewnętrzny dziedziniec jest niejako obramowaniem, sklepieniem części mieszkalnej przyszłych szyickich duchownych. Stojąc na krawędzi tego swoistego patio, można przyjrzeć się usytuowanemu kilka metrów poniżej obszernemu dziedzińcowi z sadzawką. W koło są drzwi do sypialni. Jeśli wierzyć przewodnikowi uczy się tutaj dwunastu hudżra4. Nam nie udało się zobaczyć żadnego, choć sądząc po odgłosach, ktoś tam mieszka. Po drugiej stronie meczetu, także na poziomie „minus jeden” znajduje się mini boisko do siatkówki. Podczas meczów kobiety nie mają wstępu do tej części obiektu. Przewodnik nie wyjaśnia, czy żeby nie rozpraszać zawodników, czy też może, żeby pań nie szokować widokiem spoconych mężczyzn. Byliśmy jedynymi zwiedzającymi, więc wąskimi, kamiennymi schodami zeszliśmy na sam dół. W łaźni, gdzie panował przyjemny chłód i mniej przyjemny zapach przemyliśmy twarze. W Korytarzu prowadzącym na dziedziniec medresy panował iście studencki bałagan. Przyjaciela korciło, żeby iść dalej i zajrzeć do pomieszczeń, lecz odwiodłem go od tego pomysłu, uznając to naruszenie nie tylko sfery sacrum, lecz także ogólnie pojętej prywatności. Po drodze z meczetu przysiedliśmy w cieniu i wypiliśmy coś, co kupiliśmy jako jogurt a okazało się ... czymś innym. Chcąc doszukać się jakiegoś znanego odpowiednika właściwie przychodzi mi jedynie na myśl żętyca. Chwilę później uraczyliśmy się gazowaną owocową oranżadą, która w zamyśle miała być naturalnym sokiem. Taka mieszanka źle rokowała na najbliższą przyszłość, lecz kto nie ryzykuje... Świąteczna martwota bazaru okazała się także przeszkodą w poznaniu innej atrakcji miasta. Przewodnik wspomina o herbaciarni, z której można wejść na dach tej ogromnej budowli. Z różnych punktów widać specyficzne kształty przypominające gigantyczne budowle z piasku, lecz możliwość stanięcia na nich była powodem, dla którego przeczesywaliśmy zaułki bazaru i wypytywaliśmy każdą napotkaną osobę. Niestety, nie było ich dużo, a ci którzy cokolwiek na ten temat wiedzieli, twierdzili, że teraz nie jest to możliwe. Z żalem przeszliśmy do sąsiedniej części starego miasta. Część budynków była w znacznym stopniu zrujnowanych. W jednym zawalona ściana szczytowa odsłoniła wąską i krętą klatkę schodową. Na pierwszy rzut oka prowadziła ona na dach. Istotnie, kiedy wspiąłem się po zdewastowanych stopniach znalazłem się na dachu a raczej tym, co z niego zostało. Kilkudziesięciocentymetrowy fragment glinianego sklepienia, dawał iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa przy przejściu do krawędzi sąsiedniego budynku. Mając nadzieję, że pod moim ciężarem wszystko to nie runie, przeszedłem te dwa trzy metry nad gruzowiskiem i znalazłszy oparcie dla stóp odwróciłem się w stronę bazaru. To było to! Przede mną, rozciągał widok na nieco bajkową architekturę. Obłe, nieregularne, pozbawione jakby przemyślanej konstrukcji kształty, tonęły w pomarańczowym świetle zachodzącego słońca. Brak jakichkolwiek ostrych krawędzi, sprawiał wrażenie falowania, a głębokie, acz łagodnie wyłaniające się cienie, nadawały niezwykłej plastyczności rozległej przestrzeni dachów. Nie miałem ochoty schodzić. Kilka metrów pod moimi stopami, w zamieszkałej części budynku był taras, na którym w każdej chwili mógł się ktoś pojawić i zapewne widok obcego człowieka tkwiącego na dachu jak kurek na kominie wywołałby co najmniej zdziwienie, lecz widok z tej perspektywy na miasto znacznie osłabiał zdrowy rozsądek. W końcu, ponaglany wołaniem z dołu, wróciłem tą samą drogą. Będąc jeszcze na górze, wypatrzyłem kilka miejsc, które chciałem zobaczyć z bliska. Wydawały się być na wyciągnięcie ręki, lecz kiedy zniknęły za budynkami, odnalezienie ich wcale nie było takie proste. Po raz nie wiedzieć który, przeciągające się święta uniemożliwiły nam wejście do środka meczetów, do których udało się nam trafić. Obejrzeliśmy je tylko z zewnątrz. W jednym z zaułków dostrzegłem kopułę wystającą wprost z ziemi. Zaintrygowany pociągnąłem przyjaciela w tamtą stronę. To, co zwróciło moją uwagę, było jedynie fragmentem większej całości. Wokół kilkunastometrowej, glinianej „misy” rozpościerał się wykop. Dalsza część uliczki i kończący ją plac stykały się z zewnętrznym murem bazaru. Podejrzewam, że kopuła jest, lub była powiązana z targowiskiem. Stojąc pod murem, widziałem nawet najdrobniejsze szczegóły zadaszenia. Na drewnianych żerdziach schła zafarbowana na niebiesko wełna, obok wątłe powiewy wiatru usiłowały zrzucić ze sznura schnące na nim pranie. Ponownie zaświtała nadzieja na wejście tam, gdyby tylko ktoś z mieszkańców zechciał nas wpuścić... Jak na złość, wokół panowała martwa cisza. Nikogo, nawet koty gdzieś się pochowały. Spory kawałek dzielnicy został wyburzony, część pozostałych budynków utraciwszy oparcie spękała i zapewne wkrótce podzieli los sąsiadów. Powstała w ten sposób wyrwa odsłoniła na bardzo długim odcinku konstrukcję bazaru, który z tej perspektywy wygląda jak pokrzywiony, bardzo długi tunel czy zwielokrotniony hangar na gigantyczny skład kolejowy. Do odjazdu autobusu zostało nam jeszcze sporo czasu, ale musieliśmy się dostać na dworzec. Pustki na ulicach sprawiły, iż postanowiliśmy nie czekać na ostatni moment. Wyszliśmy z zaułków i właśnie przechodziliśmy na drugą stronę ulicy, kiedy ktoś nas zawołał. Za nami stał starszy mężczyzna z zauważalnymi brakami w uzębieniu w szczerym uśmiechu. Wprawdzie rysy wskazywały na perskie pochodzenie, lecz nosił się bardziej jak ex hippis: krótkie (w znaczeniu irańskim) spodnie, rozpięta koszula, bransoletki na nadgarstkach, jakiś wisiorek na włochatej piersi. Pokazałem na siebie upewniając się, że jego „hello!” skierowane było do nas. Uścisnąłem wyciągniętą przyjacielsko dłoń. Poziom jego angielskiego był zbliżony do mojego, zatem bez skrępowania zaczęliśmy rozmawiać haniebnie kalecząc język Albionu. Kiedy usłyszał skąd pochodzimy, ucieszył się i zaprosił do swojego domu na herbatę. Ciągle zaskoczeni tym spotkaniem, daliśmy się poprowadzić. Mieszkanie, do którego weszliśmy było zadbane, czyste. Na filarze podtrzymującym strop gospodarz przymocował wizytówki, plakietki, zdjęcia i pocztówki z różnych stron świata. Usiedliśmy na kanapie, a nasz nowy znajomy z otwartej kuchni opowiadał o sobie parząc jednocześnie herbatę. Wkrótce wiedzieliśmy już, że jest wdowcem, aktywnym couchsurferem. Wielokrotnie gościł Polaków, a jego młodszy kolega nawet mówi w naszym języku. Byłem bardzo zaskoczony pamiętając swoje niepowodzenia w poszukiwaniu jakiegokolwiek kontaktu przez ten portal. W międzyczasie gospodarz zatelefonował do kogoś i chwilę później w drzwiach pojawił się znacznie młodszy od niego, śniady, bardzo wysoki mężczyzna. Jego wesołe usposobienie dało się wyczuć już po kilku pierwszych zdaniach wypowiedzianych całkiem sprawnym angielskim. Kiedy pochwaliłem znajomość języka, ku mojemu zaskoczeniu odezwał się do mnie po polsku?! W ustach tego uśmiechniętego Irańczyka trochę nie wprawnie wymówione, acz bez wątpienia polskie słowa, wywołały nasz nieukrywany zachwyt. Przez moment podejrzewałem, że nauczył się ich nie rozumiejąc znaczenia, ale on naprawdę mówił po polsku. Zaczęliśmy się dopytywać o szczegóły. Nie było w tym wielkiej tajemnicy. Predyspozycje językowe, częsty kontakt z Polakami, kilka wyjazdów do Polski. To wszystko. Rozmawiając z nami także się uczył prosząc o powtórzenie jakiegoś słowa, lub poprawienie tego, co sam mówił. Opowiadając o wizytach w Polsce wymieniał niemal wyłącznie damskie imiona, zastrzegając jednocześnie, iż to tylko koleżanki. Śmialiśmy się z tych „koleżeńskich” stosunków z Polkami. W trakcie rozmowy przyznał się, że wkrótce znowu planuje wyjazd do Europy. Zahaczy o Polskę, lecz zamierza pojechać do Hiszpanii i Francji. Żartem zapytałem czy nauczył się już francuskiego i hiszpańskiego, a on natychmiast powiedział kilka zdań w obu językach. Dodał także, że trochę mówi po włosku. Nie wiedziałem na ile były poprawne, lecz bez wątpienia, sądząc tylko po jego podejściu do polskiego, obdarzony jest wyjątkowymi predyspozycjami. Trochę natomiast dziwnie wyglądały jego relacje z gospodarzem. Od początku traktował go ze swoistą ...czułością. Kiedy tamten poskarżył się na ból głowy, zabrał się do robienia masażu i to w zaskakujący dla nas sposób. Ani wówczas ani tym bardziej teraz nie wiem co stało u podstaw ich relacji, tym bardziej, że starszy pan pochwalił się nam zdjęciami z jego czterdziestej drugiej wizyty w Bangkoku i nie były na nich zabytki. Komentował fotografie podając szczegóły nie pomijając cen owych specyficznych atrakcji. Bardziej zwyczajna kolekcja banknotów, także była imponująca. Wspomniał jednak, że mimo iż często gości Polaków, to nie ma żadnego polskiego pieniądza. Wszyscy podobno obiecywali mu je lecz po wyjeździe najwyraźniej gubili adres. Wstydząc się za rodaków, powiedziałem, że mam w plecaku trochę monet i banknotów i chętnie wzbogacę jego kolekcję. Wizyta jakkolwiek miła, musiała dobiec końca, ponieważ zbliżała się godzina odjazdu autobusu. Zapytałem czy pomogą nam znaleźć transport, na co młodszy Irańczyk powiedział, że odwiezie nas swoim samochodem, ale wcześniej zaprasza nas na arbuza do swojego mieszkania. Na szczęście mieszkał w pobliżu, więc szybko się przenieśliśmy. Mieszkał znacznie skromniej od swojego starszego przyjaciela. Jednopokojowe mieszkanie z ciemnym aneksem kuchennym, dwoma dużymi łóżkami i małą łazienką. Zjedliśmy arbuza kontynuując przerwaną rozmowę. Na koniec zrobiliśmy sobie kilka wspólnych zdjęć i wsiedliśmy do samochodu. Na dworcu, z plecaka wyjąłem kilka monet i banknot dwudziestozłotowy i dałem je na pamiątkę spotkania. Kiedy w czterech czekaliśmy na autobus, wróciliśmy jeszcze do rozmowy o polskim konsulacie w Teheranie. Okazało się, że nasz młodszy znajomy poznał konsula, z którym ja korespondowałem. Obaj mieliśmy o nim jak najlepsze zdanie, ale zaskoczył mnie prośbą o rekomendację. Było to o tyle dziwne, że wizę na najbliższy wyjazd miał już przyznaną a pozostawało mu tylko odebrać ją w konsulacie, lecz z nie do końca jasnych powodów chciał, żebym zadzwonił lub przynajmniej napisał do konsula i wspomniał o nim. Wydało mi się to trochę dziwne, ale spełniłem prośbę używając jako pretekstu podziękowań za rady udzielone mi listownie w sprawie wizy. Nie przypuszczałem wówczas, iż będę miał okazję nie tylko zrobić to osobiście, lecz dwukrotnie skorzystać z życzliwości naszego przedstawiciela w Iranie. Zgodnie z planem autobus z nami na pokładzie opuścił Kashan i skierował się na północ.