DZIEŃ
TRZYNASTY 4 czerwiec 2016 Kashan,
Głównym
powodem przyjazdu do Kashan, była chęć zobaczenia Abyaneh. Jeśli
wierzyć autorowi przewodnika, to jednej z najpiękniejszych wiosek
Iranu. Położona jest między Esfahan a Kashan. Mimo, iż jest to
jedna z ważniejszych atrakcji turystycznych regionu, to nie ma do
niej żadnego połączenia autobusowego. Jeszcze poprzedniego
wieczora, powiedziano nam o jakimś minibusie odjeżdżającym z
centrum o siódmej trzydzieści. Gdyby nas nie „przegoniono”
z trawnika pod portretem Ajatollaha, to mielibyśmy czas na sen i
śniadanie. Wylądowaliśmy jednak gdzieś za miastem, więc chcąc,
nie chcąc, wstaliśmy wraz ze słońcem, po zaledwie trzech,
czterech godzinach snu. W porannej szarówce spakowaliśmy
namiot i korzystając z samowaru w otwieranym właśnie sklepiku,
zalaliśmy wrzątkiem kaszki. Po szybkim uprzątnięciu wyszliśmy na
szosę i szybkim marszem skierowaliśmy się na południe. Po
godzinie dotarliśmy na przedmieścia. Ulice były puste więc nie
bardzo było kogo pytać o drogę. Część pytanych nie miała
pojęcia, o co nam chodzi, inni przeczyli jakoby istniały jakieś
minibusy, a jeszcze inni wskazywali różne miejsca, gdzie
moglibyśmy ich szukać. Czas płynął, a my przemierzaliśmy
kolejne kilometry zaułków i uliczek. Wydawało się, że
nawet jeśli pożądany przez nas bus istnieje, to nie zdążymy
dotrzeć do niego na czas. Dobiegliśmy na wskazany przez jednego z
pytanych mężczyzn placyk na minutę przed hipotetycznym odjazdem. Z
daleka zobaczyliśmy pojazd, który mógł być tym
właściwym więc nadzieja, bardziej niż reklamowany „Red Bull”
dodała nam skrzydeł. Wewnątrz nie było, ani pasażerów,
ani kierowcy. Podeszliśmy do budki, która wyglądała na
rodzaj dyspozytorni. Po raz kolejny bariera językowa zmusiła nas do
energicznej gimnastyki rąk. W jej efekcie wywnioskowaliśmy, że
wprawdzie nie ten, ale jakiś podobny pojazd jedzie do Abyaneh.
Postaliśmy chwilę „pilnując” pustego wehikułu, kiedy człowiek
z budki zawołał nas do siebie. Nie wiem czy doznał objawienia, czy
zaczerpnął wiedzę z Internetu. Najnowszy przekaz, w bardzo wolnym
tłumaczeniu z mrugania, pochrząkiwania i kreślenia na kartce
odczytaliśmy następująco: „ Stąd nigdzie nie pojedziecie.
Zaprzyjaźniony taksówkarz zawiezie Was tam, skąd bez
wątpienia odjeżdża coś do Abyaneh”. Wybór był
niewielki, więc ulegliśmy tym argumentom i wsiedliśmy do
wskazanego pojazdu. Przemierzyliśmy te same uliczki, które
pół godziny wcześniej, przeszliśmy z wywieszonymi językami
i zatrzymaliśmy się na postoju taksówek, pośród tych
samych kierowców, którzy stanowczo twierdzili, że
żadnego transportu publicznego do słynnej z urody wioski nie ma.
Zakrawało to już na farsę. Wszelkie pretensje do taksówkarza
nie miały sensu. Po pierwsze zrobił to, co mu kazano. Po drugie i
tak nas nie rozumiał. Mieliśmy dosyć. Ustaliliśmy między sobą,
że rezygnujemy. Zwiedzamy to, co jest w Kashan i wyjeżdżamy.
Pokazaliśmy kierowcy plan miasta stukając palcem w punkt opisany
jako „bazar” i płacąc ponownie pięćdziesiąt tysięcy riali
wróciliśmy niemal w to samo miejsce skąd nas zabrał.
Chciało się zakrzyknąć za Cyceronem: „O tempora, o mores”.
Ulica, na której wysiedliśmy przecina bazar na pół.
Tak na prawo, jak i na lewo widniały wejścia do trzewi miejscowego
handlu, jednak festiwal martwego brodacza w turbanie trwał w
najlepsze i owe trzewia były puste, jak u hinduskiego ascety. Nie
zrażeni kolejnym rozczarowaniem postanowiliśmy zwiedzać to, co
nawet Allah nie był w stanie zamknąć. Kiedy tak dyskutowaliśmy w
cieniu bramy bazaru, podszedł do nas mężczyzna w średnim wieku i
zapytał czy może nam pomóc. Pokrótce opowiedzieliśmy
mu nasze przygody w Kashan na co on odparł, iż słyszał o
minibusach do Abyaneh i może nas tam podrzucić. Nadzieja ponownie
wypełniła nasze serca, ale przezorność zaskrzeczała jak kruk nad
truchłem, każąc zapytać o cenę „podwózki”. Niemal
obraziliśmy tym miłego Pana. Zapytał czy coś jeszcze
potrzebujemy. Poddając nasze szczęście kolejnej próbie
powiedzieliśmy, że kończą nam się produkty irańskiego banku
centralnego i wskazana byłaby wizyta w kantorze. Tu odpowiedź była
jednoznaczna – w święto, wszystkie banki i kantory, podobnie jak
bazar są zamknięte, lecz, jeśli chcemy, to on nam wymieni. Szybko
sprawdził kurs dolara w internecie, a kiedy zaakceptowaliśmy go,
zaprosił nas do samochodu. Wewnątrz pojazdu siedziała kobieta i
nastolatek. Całość składała się na obraz dobrze sytuowanej
rodziny. Mimo sporych gabarytów przyzwoitego samochodu,
miejsca w nim nie było zbyt wiele co właściciel tłumaczył tym,
że jadą z synem do Teheranu na egzamin. Jakoś upakowaliśmy się
wewnątrz i podjechaliśmy do bankomatu. Następnie, po raz trzeci
tego samego dnia na postój taksówek. Tam, jak jakieś
deja vu odbyła się dyskusja o połączeniu do ulepionej z gliny
górskiej wiochy. Minibusy, niczym jednorożce. Wszyscy o nich
słyszeli, lecz nikt ich nie widział. Mimowolnie wprawiliśmy w
zakłopotanie sympatyczną irańską rodzinę. Mogli wprawdzie
powiedzieć: „Sorry friends” i wystawić nas na chodnik, ale to
byłoby wbrew tradycji. Po krótkiej rozmowie telefonicznej
padła kolejna propozycja: znajomy taksówkarz zawiezie nas
tam, gdzie chcemy. Poczeka tyle, ile będzie trzeba a potem
przywiezie nas z powrotem a wszystko to w bardzo przystępnej cenie.
Obawialiśmy się, że możemy różnić się w interpretacji
określenia „przystępna cena”, lecz mieliśmy już serdecznie
dosyć zabawy w „jedziemy – nie jedziemy”. Czekając na
przyjazd znajomego, w asyście kilku kierowców dokonaliśmy
wymiany pieniędzy. Pamiętając zasady z czasów słusznie
minionych w Polsce, trochę byłem zaskoczony tą jawnością a nawet
ostentacją. Skoro jednak bardziej narażeni na skutki łamania prawa
Irańczycy nie przejmowali się zupełnie... Liczenia było sporo a
na wszystkich banknotach ta sama ponura gęba, tylko w innym kolorze.
Niczym w greckiej tragedii chór głośno powtarzał wartość
odłożonych banknotów. Kiedy szczęśliwie banknoty zmieniły
właścicieli a zaprzyjaźniony kierowca został nam przedstawiony,
ustaliliśmy szczegóły. Osiemset tysięcy, jak na nasze
możliwości, było sporą kwotą. Z drugiej strony mieliśmy do
przejechania ponad sto kilometrów w jedną stronę i osobistą
asystę. Przepakowaliśmy plecaki do taksówki i po
obowiązkowych gestach sympatii pożegnaliśmy uczynną rodzinę. W
trakcie jazdy mój przyjaciel odczuł głód i
zadysponował przystanek przy piekarni. Dwie pierwsze były
zamknięte. Kolejna obstawiona ludźmi. Dopiero w trzeciej udało się
kupić gorące placki. Pędząc przecinającą pustynię szosą z
prędkością ponad stu czterdziestu kilometrów, we trzech
jedliśmy chleb. Kierowca, nie zmniejszając prędkości maczał go w
kubku z serkiem i popijał gorącą herbatą nalewaną w małych
porcjach z termosu. Szklaneczka, wbrew prawom fizyki stała na desce
rozdzielczej, nie tracąc ani kropli nawet wówczas, gdy na
nierównościach drogi obijaliśmy głowami sufit pojazdu. Po
kilkudziesięciu kilometrach zjechaliśmy z głównego traktu
do Esfahanu i podążyliśmy w kierunku gór. Po jakimś czasie
kierowca zwrócił naszą uwagę na pozornie pusty obszar
ogrodzony solidnym płotem. W dużej odległości od drogi można
było jednak dopatrzeć się zabudowań przemysłowych natomiast tuż
za parkanem zamaskowane baterie szybkostrzelnych działek. Większość
zespolonych luf „patrzyło” ponad krawędzią gór w niebo,
lecz pojedyncze skierowane były w stronę drogi. „Atom”
powiedział kierowca i gwałtownie zaprotestował kiedy przyjaciel
zapytał czy może zrobić zdjęcie. Kiedy zapytaliśmy czy to
właśnie tutaj są oprotestowywane przez zachód instalacje
uzdatniania uranu z nieukrywaną dumą powiedział: „Tutaj też,
ale jest tego bardzo dużo, w wielu różnych miejscach”.
Ciarki przeszły mi po plecach. Dotychczas niemal prosta droga
zaczęła się wić pomiędzy wzgórzami. Nachylenie znacznie
się zwiększyło. W pewnym momencie, z lewej strony na sporym
wzniesieniu pojawiły się mury sporej budowli. Mimo, iż od drogi
oddzielał ją głęboki wąwóz, można było dostrzec
szczegóły. Zamek Hanjah, jak znakomita większość perskich
budowli, nawet tych obronnych, wybudowano z suszonej na słońcu
cegły. Ogromna wyrwa obnażające wnętrze świadczy o pogłębiającej
się dewastacji obiektu. Wielka szkoda! Rozmiary, lokalizacja
predestynują to miejsce do grupy ciekawszych obiektów
turystycznych a tymczasem większość osób zmierzających do
Abyaneh co najwyżej zwolni w tym miejscu bo wąska droga
uniemożliwia bezpieczny postój. Kilkanaście kilometrów
dalej zatrzymaliśmy się na rogatce jednak ta, w przeciwieństwie do
wszystkich wcześniejszych, nie miała charakteru policyjnego a
całkowicie komercyjny. Wioska w całości jest płatną atrakcją
turystyczną. Irańczycy płacą pięćdziesiąt tysięcy riali od
samochodu, pozostali tyle samo od ...osoby. Taka równość po
irańsku. Do samej wioski wjechać nie można. Odległość z rogatki
do małego, zatłoczonego do granic możliwości parkingu to kolejne
kilka kilometrów. Parkowanie, jeśli w ogóle znajdzie
się skrawek wolnej przestrzeni zajmuje, nawet wprawnemu kierowcy,
sporo czasu. Czytając o tym miejscu, wyobrażałem je sobie zupełnie
inaczej. Uwagę absorbują nie tyle widoki specyficznej
architektury, co tłum płynący w obu kierunkach. Być może zwykle
bywa tu mniej ludzi, na nasze nieszczęście nadal trwało
świętowanie rocznicy wodza rewolucji islamskiej i wszyscy, tak jego
zwolennicy jak i przeciwnicy dawali wyraz swojej radości i w pełni
korzystali z obowiązkowego nieróbstwa. Atmosfera jako żywo
przypominała wiejskie odpusty. Stragany ze słodyczami i wszelkiego
rodzaju drobiazgami, pomiędzy którymi przechodziły się
całe, bardzo liczne, rodziny. Zgiełk, dźwięki piszczałek. Do
„pełni szczęścia” brakowało wystrzałów z korkowców.
Kierowca torował nam drogę, idąc główną uliczką.
Początkowo grzecznie podążaliśmy za nim, lecz przepychanie się
przez ludzką ciżbę było uciążliwe. Zauważyłem, że boczne
odnogi są równie ciekawe, a przy tym zupełnie puste. Po stu
metrach mordęgi zaproponowałem zmianę kierunku. Teraz kierowca
szedł za nami. Uliczka pięła się stromo w górę i wszystko
wskazywało na to, że skończy się na skalnej ścianie. Wychodząc
z takiego założenia nasz przewodnik usiadł w cieniu, a my
poszliśmy dalej. Istotnie, za ostatnimi domami była skała, na
którą - przynajmniej do pewnego miejsca - można się było
wspiąć. Zrobiliśmy kilka zdjęć z góry, choć urodę
glinianej zabudowy psuła aluminiowa folia, pokrywająca odpowiednik
naszej papy, którą z kolei zabezpieczono niemal wszystkie
dachy. Przechodząc ścieżką po skale, wyszliśmy w innym miejscu
wioski i trochę zajęło nam czasu na odnalezienie progu, na którym
został kierowca. Próg a nawet pasący się obok osioł były
na swoim miejscu, lecz przewodnik zniknął. Najwidoczniej poszedł
nas szukać, lub wrócił do samochodu. Nie zmartwiło to nas
specjalnie. Wprawdzie nasze plecaki leżały w bagażniku, a ich
wartość zapewne wielokrotnie przekraczała umówioną
zapłatę, to jednak nawet przez myśl nam nie przeszła możliwość
„zajęcia” ich. Natomiast byliśmy pewni, że jeśli nie spotkamy
się gdzieś po drodze, to z pewnością zastaniemy go w samochodzie.
Idąc „opłotkami”, ciesząc się widokami i brakiem tłumu,
dotarliśmy do drugiego końca miejscowości. Tu także jest parking,
lecz znacznie luźniejszy. Weszliśmy na główny szlak i
rozglądając się wkoło szliśmy w przeciwną stronę. Tarasowo
ustawione budynki, wszystkie w kolorze indyjskiego różu są
zamieszkałe, a niemal wszyscy nastawieni są na obsługę turystów.
Na parterze najczęściej usytuowane są sklepiki z pamiątkami i
biżuterią. Usiłowałem w nich znaleźć jakieś oryginalne
kolczyki, lecz w przeciwieństwie do Turcji, króluje tu
współczesne, nieciekawe wzornictwo. Dominującym materiałem
jest złoto, lub jego imitacja. Srebra jest niewiele, a na dodatek
kolczyki stanowią jedynie marginalny element oferty. W
przeciwieństwie do pozostałych regionów Iranu (przynajmniej
tych, które mieliśmy okazję zobaczyć) tutejsze stroje
wyróżniają się pod każdym względem. Mężczyźni noszą
czarne, niewiarygodnie szerokie spodnie, przywodzące na myśl
długie, luźne spódnice. Kobiety wprawdzie, jak wszystkie
Iranki, noszą chusty, lecz są one najczęściej białe z barwnymi,
florystycznymi wzorami. Zamiast czadorów mają równie
kolorowe, bardzo obszerne spódnice, które na dodatek
sięgają zaledwie do łydek. Wszyscy, na dzieciach począwszy a na
starcach kończąc, chętnie pozują do zdjęć. Czasami wręcz
zachęcając do fotografowania i nie oczekując żadnej zapłaty. Co
więcej, na życzenie turystów zachowują się jak zawodowi
modele, przyjmując oczekiwane pozy lub stając tam, gdzie
fotografujący sobie zażyczy. Młode Iranki są bardzo ładne a w
Abyanech, w swoich kwiecistych strojach, wydają się rozkwitać jak
kwiaty zdobiące ich chusty. Świadomość poruszania się w „żywym”
skansenie nie umniejsza przyjemności oglądania tego reliktu
przeszłości. Kiedy po raz kolejny kadrowałem którąś z
uśmiechniętych buzi, uświadomiłem sobie, że z wyglądu, a raczej
charakteru stroju, bliżej im do dziewczyn z Koniakowa czy Istebnej,
aniżeli do tych widzianych w Kermanie, czy Zahedanie. Centralnym
punktem wioski wydaje się być wewnętrzny dziedziniec meczetu.
Ocienione miejsce, obszerniejsze od wąskich uliczek, z miejscami,
gdzie można usiąść, okupowany jest przez złaknionych odpoczynku
turystów. Osłona od uciążliwego słońca, to nie tylko
głębokie okapy dachów, ale także bardzo wysoka pergola,
obrośnięta winoroślą. Nigdy wcześniej nie widziałem równie
gigantycznego pnącza. Pień, jakkolwiek dziwnie to brzmi w
odniesieniu do tej rośliny, ma grubość dorodnej sosny. Poskręcany
wokół własnej osi, wznosi się na sześć, siedem metrów
i dopiero tam rozkrzewia się na solidnej pergoli, tworząc naturalny
baldachim nad całym dziedzińcem. Ledwo wyszliśmy na uliczkę,
kiedy ktoś mnie chwycił za łokieć. Za mną stał nasz kierowca.
Dalej znowu szliśmy we trzech. Wprawdzie zbaczaliśmy od czasu do
czasu, żeby zrobić kolejne zdjęcia, ale staraliśmy się mieć
pozostałych w zasięgu wzroku. Nieśpiesznie dotarliśmy tak do
parkingu. Droga do miasta wydała mi się znacznie krótsza,
choć wracaliśmy tą samą trasą. Dopiero przed Kashan, na naszą
prośbę, taksówkarz skręcił w stronę terminala
autobusowego. Nie chcieliśmy powtórzyć błędu z Esfahanu i
marnować czas na bezsensownym siedzeniu pośród autobusów.
Kupiliśmy bilety do Sari na dziewiętnastą, „załatwiliśmy”
przechowanie naszych plecaków pod nieużywanym biurkiem w
kasie i mieliśmy jechać dalej, lecz nasz kierowca tkwił przed
dużym telewizorem, gdzie transmitowano właśnie mecz piłki
siatkowej Iran – Polska. Przyłączyliśmy się co tamten
natychmiast wykorzystał, żeby poinformować najbliżej stojące
osoby o naszej narodowości. Od tego momentu, każda zdobyty punkt
pociągał za sobą spojrzenia w naszą stronę. Oklaskiwaliśmy
każdą akcję, bez względu komu przynosiła korzyść. Kiedy jednak
nasza drużyna uzyskała przewagę, taksówkarz żartem (mam
nadzieję), powiedział żebyśmy się zbierali. Wprawdzie sam chwilę
później nas przytrzymał, bo Irańczycy przeszli do natarcia,
lecz w końcu, po wyrównaniu, wsiedliśmy do samochodu.
Zgodnie z ustaleniami zatrzymaliśmy się przy meczecie Agha Bozorg.
Wypłaciliśmy umówioną kwotę, na co kierowca trochę się
żachnął pytając o kurs na dworzec, lecz szybko sam się
zreflektował uznając, że skoro go „karmiliśmy” to nie ma
sprawy. Było wczesne popołudnie, skwar lał się z nieba. Nie
mieliśmy ściśle skonkretyzowanych planów. Z niezrozumiałych
powodów mój przewodnik pomijał zupełnie Kashan. Na
szczęście w nowszym, mojego przyjaciela było trochę informacji.
Dzięki nim dowiedzieliśmy się o niezwykłości meczetu, pod którym
wysiedliśmy. Osiemnastowieczna budowla od początku istnienia, aż
do dzisiaj ma medresę usytuowaną poniżej poziomu gruntu.
Wewnętrzny dziedziniec jest niejako obramowaniem, sklepieniem części
mieszkalnej przyszłych szyickich duchownych. Stojąc na krawędzi
tego swoistego patio, można przyjrzeć się usytuowanemu kilka
metrów poniżej obszernemu dziedzińcowi z sadzawką. W koło
są drzwi do sypialni. Jeśli wierzyć przewodnikowi uczy się tutaj
dwunastu hudżra4. Nam nie udało się zobaczyć żadnego,
choć sądząc po odgłosach, ktoś tam mieszka. Po drugiej stronie
meczetu, także na poziomie „minus jeden” znajduje się mini
boisko do siatkówki. Podczas meczów kobiety nie mają
wstępu do tej części obiektu. Przewodnik nie wyjaśnia, czy żeby
nie rozpraszać zawodników, czy też może, żeby pań nie
szokować widokiem spoconych mężczyzn. Byliśmy jedynymi
zwiedzającymi, więc wąskimi, kamiennymi schodami zeszliśmy na sam
dół. W łaźni, gdzie panował przyjemny chłód i
mniej przyjemny zapach przemyliśmy twarze. W Korytarzu prowadzącym
na dziedziniec medresy panował iście studencki bałagan.
Przyjaciela korciło, żeby iść dalej i zajrzeć do pomieszczeń,
lecz odwiodłem go od tego pomysłu, uznając to naruszenie nie tylko
sfery sacrum, lecz także ogólnie pojętej prywatności. Po
drodze z meczetu przysiedliśmy w cieniu i wypiliśmy coś, co
kupiliśmy jako jogurt a okazało się ... czymś innym. Chcąc
doszukać się jakiegoś znanego odpowiednika właściwie przychodzi
mi jedynie na myśl żętyca. Chwilę później uraczyliśmy
się gazowaną owocową oranżadą, która w zamyśle miała
być naturalnym sokiem. Taka mieszanka źle rokowała na najbliższą
przyszłość, lecz kto nie ryzykuje... Świąteczna martwota bazaru
okazała się także przeszkodą w poznaniu innej atrakcji miasta.
Przewodnik wspomina o herbaciarni, z której można wejść na
dach tej ogromnej budowli. Z różnych punktów widać
specyficzne kształty przypominające gigantyczne budowle z piasku,
lecz możliwość stanięcia na nich była powodem, dla którego
przeczesywaliśmy zaułki bazaru i wypytywaliśmy każdą napotkaną
osobę. Niestety, nie było ich dużo, a ci którzy cokolwiek
na ten temat wiedzieli, twierdzili, że teraz nie jest to możliwe. Z
żalem przeszliśmy do sąsiedniej części starego miasta. Część
budynków była w znacznym stopniu zrujnowanych. W jednym
zawalona ściana szczytowa odsłoniła wąską i krętą klatkę
schodową. Na pierwszy rzut oka prowadziła ona na dach. Istotnie,
kiedy wspiąłem się po zdewastowanych stopniach znalazłem się na
dachu a raczej tym, co z niego zostało. Kilkudziesięciocentymetrowy
fragment glinianego sklepienia, dawał iluzoryczne poczucie
bezpieczeństwa przy przejściu do krawędzi sąsiedniego budynku.
Mając nadzieję, że pod moim ciężarem wszystko to nie runie,
przeszedłem te dwa trzy metry nad gruzowiskiem i znalazłszy oparcie
dla stóp odwróciłem się w stronę bazaru. To było
to! Przede mną, rozciągał widok na nieco bajkową architekturę.
Obłe, nieregularne, pozbawione jakby przemyślanej konstrukcji
kształty, tonęły w pomarańczowym świetle zachodzącego słońca.
Brak jakichkolwiek ostrych krawędzi, sprawiał wrażenie falowania,
a głębokie, acz łagodnie wyłaniające się cienie, nadawały
niezwykłej plastyczności rozległej przestrzeni dachów. Nie
miałem ochoty schodzić. Kilka metrów pod moimi stopami, w
zamieszkałej części budynku był taras, na którym w każdej
chwili mógł się ktoś pojawić i zapewne widok obcego
człowieka tkwiącego na dachu jak kurek na kominie wywołałby co
najmniej zdziwienie, lecz widok z tej perspektywy na miasto znacznie
osłabiał zdrowy rozsądek. W końcu, ponaglany wołaniem z dołu,
wróciłem tą samą drogą. Będąc jeszcze na górze,
wypatrzyłem kilka miejsc, które chciałem zobaczyć z bliska.
Wydawały się być na wyciągnięcie ręki, lecz kiedy zniknęły za
budynkami, odnalezienie ich wcale nie było takie proste. Po raz nie
wiedzieć który, przeciągające się święta uniemożliwiły
nam wejście do środka meczetów, do których udało się
nam trafić. Obejrzeliśmy je tylko z zewnątrz. W jednym z zaułków
dostrzegłem kopułę wystającą wprost z ziemi. Zaintrygowany
pociągnąłem przyjaciela w tamtą stronę. To, co zwróciło
moją uwagę, było jedynie fragmentem większej całości. Wokół
kilkunastometrowej, glinianej „misy” rozpościerał się wykop.
Dalsza część uliczki i kończący ją plac stykały się z
zewnętrznym murem bazaru. Podejrzewam, że kopuła jest, lub była
powiązana z targowiskiem. Stojąc pod murem, widziałem nawet
najdrobniejsze szczegóły zadaszenia. Na drewnianych żerdziach
schła zafarbowana na niebiesko wełna, obok wątłe powiewy wiatru
usiłowały zrzucić ze sznura schnące na nim pranie. Ponownie
zaświtała nadzieja na wejście tam, gdyby tylko ktoś z mieszkańców
zechciał nas wpuścić... Jak na złość, wokół panowała
martwa cisza. Nikogo, nawet koty gdzieś się pochowały. Spory
kawałek dzielnicy został wyburzony, część pozostałych budynków
utraciwszy oparcie spękała i zapewne wkrótce podzieli los
sąsiadów. Powstała w ten sposób wyrwa odsłoniła na
bardzo długim odcinku konstrukcję bazaru, który z tej
perspektywy wygląda jak pokrzywiony, bardzo długi tunel czy
zwielokrotniony hangar na gigantyczny skład kolejowy. Do odjazdu
autobusu zostało nam jeszcze sporo czasu, ale musieliśmy się
dostać na dworzec. Pustki na ulicach sprawiły, iż postanowiliśmy
nie czekać na ostatni moment. Wyszliśmy z zaułków i właśnie
przechodziliśmy na drugą stronę ulicy, kiedy ktoś nas zawołał.
Za nami stał starszy mężczyzna z zauważalnymi brakami w uzębieniu
w szczerym uśmiechu. Wprawdzie rysy wskazywały na perskie
pochodzenie, lecz nosił się bardziej jak ex hippis: krótkie
(w znaczeniu irańskim) spodnie, rozpięta koszula, bransoletki na
nadgarstkach, jakiś wisiorek na włochatej piersi. Pokazałem na
siebie upewniając się, że jego „hello!” skierowane było do
nas. Uścisnąłem wyciągniętą przyjacielsko dłoń. Poziom jego
angielskiego był zbliżony do mojego, zatem bez skrępowania
zaczęliśmy rozmawiać haniebnie kalecząc język Albionu. Kiedy
usłyszał skąd pochodzimy, ucieszył się i zaprosił do swojego
domu na herbatę. Ciągle zaskoczeni tym spotkaniem, daliśmy się
poprowadzić. Mieszkanie, do którego weszliśmy było zadbane,
czyste. Na filarze podtrzymującym strop gospodarz przymocował
wizytówki, plakietki, zdjęcia i pocztówki z różnych
stron świata. Usiedliśmy na kanapie, a nasz nowy znajomy z otwartej
kuchni opowiadał o sobie parząc jednocześnie herbatę. Wkrótce
wiedzieliśmy już, że jest wdowcem, aktywnym couchsurferem.
Wielokrotnie gościł Polaków, a jego młodszy kolega nawet
mówi w naszym języku. Byłem bardzo zaskoczony pamiętając
swoje niepowodzenia w poszukiwaniu jakiegokolwiek kontaktu przez ten
portal. W międzyczasie gospodarz zatelefonował do kogoś i chwilę
później w drzwiach pojawił się znacznie młodszy od niego,
śniady, bardzo wysoki mężczyzna. Jego wesołe usposobienie dało
się wyczuć już po kilku pierwszych zdaniach wypowiedzianych
całkiem sprawnym angielskim. Kiedy pochwaliłem znajomość języka,
ku mojemu zaskoczeniu odezwał się do mnie po polsku?! W ustach tego
uśmiechniętego Irańczyka trochę nie wprawnie wymówione,
acz bez wątpienia polskie słowa, wywołały nasz nieukrywany
zachwyt. Przez moment podejrzewałem, że nauczył się ich nie
rozumiejąc znaczenia, ale on naprawdę mówił po polsku.
Zaczęliśmy się dopytywać o szczegóły. Nie było w tym
wielkiej tajemnicy. Predyspozycje językowe, częsty kontakt z
Polakami, kilka wyjazdów do Polski. To wszystko. Rozmawiając
z nami także się uczył prosząc o powtórzenie jakiegoś
słowa, lub poprawienie tego, co sam mówił. Opowiadając o
wizytach w Polsce wymieniał niemal wyłącznie damskie imiona,
zastrzegając jednocześnie, iż to tylko koleżanki. Śmialiśmy się
z tych „koleżeńskich” stosunków z Polkami. W trakcie
rozmowy przyznał się, że wkrótce znowu planuje wyjazd do
Europy. Zahaczy o Polskę, lecz zamierza pojechać do Hiszpanii i
Francji. Żartem zapytałem czy nauczył się już francuskiego i
hiszpańskiego, a on natychmiast powiedział kilka zdań w obu
językach. Dodał także, że trochę mówi po włosku. Nie
wiedziałem na ile były poprawne, lecz bez wątpienia, sądząc
tylko po jego podejściu do polskiego, obdarzony jest wyjątkowymi
predyspozycjami. Trochę natomiast dziwnie wyglądały jego relacje z
gospodarzem. Od początku traktował go ze swoistą ...czułością.
Kiedy tamten poskarżył się na ból głowy, zabrał się do
robienia masażu i to w zaskakujący dla nas sposób. Ani
wówczas ani tym bardziej teraz nie wiem co stało u podstaw
ich relacji, tym bardziej, że starszy pan pochwalił się nam
zdjęciami z jego czterdziestej drugiej wizyty w Bangkoku i nie były
na nich zabytki. Komentował fotografie podając szczegóły
nie pomijając cen owych specyficznych atrakcji. Bardziej zwyczajna
kolekcja banknotów, także była imponująca. Wspomniał
jednak, że mimo iż często gości Polaków, to nie ma żadnego
polskiego pieniądza. Wszyscy podobno obiecywali mu je lecz po
wyjeździe najwyraźniej gubili adres. Wstydząc się za rodaków,
powiedziałem, że mam w plecaku trochę monet i banknotów i
chętnie wzbogacę jego kolekcję. Wizyta jakkolwiek miła, musiała
dobiec końca, ponieważ zbliżała się godzina odjazdu autobusu.
Zapytałem czy pomogą nam znaleźć transport, na co młodszy
Irańczyk powiedział, że odwiezie nas swoim samochodem, ale
wcześniej zaprasza nas na arbuza do swojego mieszkania. Na szczęście
mieszkał w pobliżu, więc szybko się przenieśliśmy. Mieszkał
znacznie skromniej od swojego starszego przyjaciela. Jednopokojowe
mieszkanie z ciemnym aneksem kuchennym, dwoma dużymi łóżkami
i małą łazienką. Zjedliśmy arbuza kontynuując przerwaną
rozmowę. Na koniec zrobiliśmy sobie kilka wspólnych zdjęć
i wsiedliśmy do samochodu. Na dworcu, z plecaka wyjąłem kilka
monet i banknot dwudziestozłotowy i dałem je na pamiątkę
spotkania. Kiedy w czterech czekaliśmy na autobus, wróciliśmy
jeszcze do rozmowy o polskim konsulacie w Teheranie. Okazało się,
że nasz młodszy znajomy poznał konsula, z którym ja
korespondowałem. Obaj mieliśmy o nim jak najlepsze zdanie, ale
zaskoczył mnie prośbą o rekomendację. Było to o tyle dziwne, że
wizę na najbliższy wyjazd miał już przyznaną a pozostawało mu
tylko odebrać ją w konsulacie, lecz z nie do końca jasnych powodów
chciał, żebym zadzwonił lub przynajmniej napisał do konsula i
wspomniał o nim. Wydało mi się to trochę dziwne, ale spełniłem
prośbę używając jako pretekstu podziękowań za rady udzielone mi
listownie w sprawie wizy. Nie przypuszczałem wówczas, iż
będę miał okazję nie tylko zrobić to osobiście, lecz dwukrotnie
skorzystać z życzliwości naszego przedstawiciela w Iranie. Zgodnie
z planem autobus z nami na pokładzie opuścił Kashan i skierował
się na północ.
