DZIEŃ CZTERNASTY 5 czerwiec 2016 roku (Sari)
Wstający za oknami świt ujawnił na nich strugi spływającej. Po kilkunastodniowej podróży przez wysuszony na wiór Iran, to powszechne w Europie zjawisko wprawiło nas w osłupienie. „Deszcz? Nie, nie możliwe a jednak tak”. Ołowiane chmury szczelnie zakleiły nieskazitelny błękit orientu. O piątej rano zatrzymaliśmy się w napuchniętym wodą mieście. Zanim zdążyliśmy wygramolić się z pojazdu, o „niezwykłym” zjawisku pogodowym świadczyły tylko kałuże. Dalej wydarzenia potoczyły się według klasycznego schematu: otoczyli nas kierowcy taksówek usiłując odgadnąć, gdzie jedziemy. Z trudem opanowaliśmy harmider i podaliśmy nazwę miejscowości nad Morzem Kaspijskim starszemu panu, który zadeklarował znajomość angielskiego. Po krótkich negocjacjach ruszyliśmy w drogę. Wyjeżdżając z miasta zorientowaliśmy się po nielicznych drogowskazach, że jedziemy w złą stronę. Tym razem zawiniła wymowa. W okolicy są dwa miasta o nazwach różniących się jedną głoską. Zapłaciliśmy umówioną stawkę, a za drugie tyle, wróciliśmy do punktu startu. Podobnie jak w Kashan, tak i tu minibusy są zjawiskiem bardziej mitycznym, aniżeli rzeczywistym. Wszyscy o nich słyszeli, lecz nikt nie umiał jednoznacznie określić, gdzie i kiedy je można znaleźć. Biegaliśmy w kółko jak kura pozbawiona głowy. Każda z pytanych osób mówiła zupełnie co innego od poprzedniej. Po godzinie bezowocnych poszukiwań podszedł do nas taksówkarz, z którym mieliśmy już do czynienia. W języku, który z trudem udawał angielski zaczął namawiać nas, żebyśmy poszli za nim. Z jego słów zrozumiałem zaledwie, iż „załatwił” nam transport samochodem, ale w dobrej cenie. Zrezygnowani poczłapaliśmy za nim. Po przejściu kilkuset metrów, na obrzeżach zatłoczonego ronda stało kilka żółtych taksówek. Już miałem zaprotestować, kiedy wyjął z portfela siedemdziesiąt tysięcy i paluchem pokazał na mnie, po czym machnął banknotami i wskazał kolegę. Sto czterdzieści tysięcy za przejazd kilkudziesięciu kilometrów, kiedy przed godziną sam wziął dwieście na odcinku kilku kilometrów?! Dziwne, ale należało to sprawdzić. Podeszliśmy do jednej z taksówek, w której siedziała jakaś kobieta. Kierowca żółtego wehikułu nawet nie udawał znajomości angielskiego, więc przyjętą tu metodą „na migi” upewniliśmy się co do kierunku i stawki. Wpakowaliśmy plecaki do bagażnika i zajęliśmy miejsce wewnątrz. Po dłuższej chwili dosiadł się do nas oficer w polowym mundurze i wyjechaliśmy z miasta. Jadąca z nami kobieta wysiadła na przedmieściach Babolsar, a oficer w śródmieściu. Kiedy zatrzasnął za sobą drzwi, kierowca odwrócił się w naszą stronę i o coś zapytał. Łatwiej było się domyślić, że chodzi mu o dalsze dyspozycje aniżeli odpowiedzieć. Minirozmówki nie przewidywały wyrażeń: „nad morze”, „do portu” ani „na plażę”. Trzeba było improwizować. Znowu poskutkowały aktorskie talenty przyjaciela. Po krótkiej acz sugestywnie zagranej etiudzie, w której pluskał się w morzu i pływał kraulem, taksówkarz „zaskoczył” i zawiózł nas na promenadę. Swój trud w zrozumieniu naszych dyspozycji wycenił na dodatkowe pięćdziesiąt tysięcy riali. Nawet nie chciało nam się protestować. Marzyłem o możliwości ułożenia strudzonego ciała w pozycji horyzontalnej i oddaniu się kontemplacji poszumu fal. Szliśmy wzdłuż wąskiej drogi rozdzielającej plażę od ciasno skupionych hoteli i pensjonatów. Nigdzie, w zasięgu wzroku jakiegokolwiek miejsca pod namiot. W końcu wypatrzyliśmy spory plac, pokryty niekoszoną trawą, będący jakby zapleczem szeregowych bungalowów pamiętających zapewne młodość Szacha Pahlaviego. Na przeciwległym, odległym końcu plac kończył się murem z koślawą bramą i budką portiera. Weszliśmy przez otwartą bramkę i skierowaliśmy się w jej stronę. Wewnątrz ciasnego pomieszczenia siedział wysoki mężczyzna o posępnej minie leśnego zbója. Pytanie o znajomość języków była zbędną formalnością. Ponownie musieliśmy się zdać na sztukę pantomimy. W trakcie „przedstawienia” owa twarz rozchmurzała się, gdy przesłanie było czytelne, lub marszczyła w skupieniu, nabierając jeszcze bardziej posępnego wyrazu, w trudniejszych fragmentach. Na koniec same ręce składały mi się do oklasków, ale się opanowałem i czekałem na efekt. Sukces był na miarę znacznie większej widowni i sceny. Dozorca wprawdzie podał absurdalnie wysoką cenę za możliwość rozstawienia namiotu, lecz szybko dał się przekonać w drugim akcie improwizacji, iż sto tysięcy za jedną noc, to bardzo przyzwoita kwota. Poszedł z nami i szerokim gestem pokazał, że możemy sobie sami wybrać miejsce. Niezwłocznie przystąpiliśmy do stawiania namiotu. Zgodnie z zasadą: „Najpierw obowiązki...” zrobiliśmy też pranie, podłączyliśmy ładowarki i zakrzątnęliśmy się wokół śniadania. Dopiero później mogliśmy pomyśleć o relaksie. Na plażę, z przezorności (jak miało się okazać niewystarczającej), szliśmy na zmianę. Kiedy mój towarzysz podróży poszedł popływać usiadłem z długopisem w ręku, żeby nadrobić zaległości w notatkach z podróży. Niewiele zdążyłem napisać, kiedy wrócił. Jego relacja nie była zachęcająca. Nadgorliwi ratownicy, płytka woda. Postanowiłem to jednak sprawdzić. Nad Zatoką Perską znaleźliśmy niemal odludne miejsce, gdzie strój nie był problemem. W Babolsar jednak na to nie można liczyć. Typowy kurort z tłumami na plaży, w wodzie. Nie miałem jednak ochoty nosić ze sobą zbędnych rzeczy więc wykorzystując „lukę” przemknąłem na plażę w kąpielówkach i koszulce, którą wraz z klapkami zostawiłem na piasku i wszedłem do wody. W porównaniu z Zatoką Perską była wręcz chłodna. Fale szybko i bezpardonowo rozprawiły się z moją niechęcią do gwałtownego zanurzania. Istotnie, trzeba się było nachodzić, zanim się popływało. Gwizdki ratowników rozbrzmiewały często, lecz zauważyłem, iż dotyczą osób w strefie odgrodzonej od reszty. Wysforowałem się w nieco głębsze obszary, szybko jednak wróciłem w miejsce, gdzie sięgałem dna. Odpływ lub prąd ciągnęły w głąb morza, przywołując wspomnienia z Morza Azowskiego. Nie miałem ochoty na powtórkę tamtej historii. Szybko się zmęczyłem i bez żalu wróciłem do namiotu. Trochę czasu strawiliśmy na totalnym nieróbstwie rozkoszując się nim w sposób wręcz nieprzyzwoity. Po posiłku powtórzyliśmy kąpiel zmieniając jednak kolejność. Z wolna zbliżał się wieczór. Rozważaliśmy wyjście na jakiś rekonesans, lecz ze względu na namiot i jego zawartość musielibyśmy iść w pojedynkę, a powodów ku temu specjalnych nie było, więc ograniczyliśmy się do spacerów na bardzo krótkim dystansie i podziwianiu widoków zachodzącego słońca. Było już zupełnie ciemno, kiedy mój towarzysz wrócił z łazienki. Zanim jeszcze cokolwiek powiedział, widziałem po jego zachowaniu, że coś się wydarzyło. Istotnie, po chwili milczenia opowiedział mi jak natknął się na jakiegoś mężczyznę, którego nie mógł zrozumieć, ale tamten miał do nas jakieś pretensje. Przyjaciel odniósł wrażenie, że ów mężczyzna jest właścicielem obiektu i traktuje nas jak intruzów. Było to bardzo zaskakujące, ponieważ wszyscy dotychczas napotkani Irańczycy odnosili się do nas z niezwykłą życzliwością i sympatią a naszą obecność w tym miejscu uzgodniliśmy z dozorcą. Świadomość istnienia jakiegoś punktu zapalnego, którego nie można od razu wyjaśnić nie jest miła, lecz nie pozostało nam nic, jak poczekać do rana. Uspokajałem i siebie i jego tłumacząc, że niezależnie od powodów niezadowolenia tego człowieka, najprawdopodobniej już go nie spotkamy, ponieważ już wcześniej zaplanowaliśmy wyjazd z miasta. W takim też przeświadczeniu położyliśmy się spać.
DZIEŃ TRZYNASTY 4 czerwiec 2016 Kashan,
Głównym powodem przyjazdu do Kashan, była chęć zobaczenia Abyaneh. Jeśli wierzyć autorowi przewodnika, to jednej z najpiękniejszych wiosek Iranu. Położona jest między Esfahan a Kashan. Mimo, iż jest to jedna z ważniejszych atrakcji turystycznych regionu, to nie ma do niej żadnego połączenia autobusowego. Jeszcze poprzedniego wieczora, powiedziano nam o jakimś minibusie odjeżdżającym z centrum o siódmej trzydzieści. Gdyby nas nie „przegoniono” z trawnika pod portretem Ajatollaha, to mielibyśmy czas na sen i śniadanie. Wylądowaliśmy jednak gdzieś za miastem, więc chcąc, nie chcąc, wstaliśmy wraz ze słońcem, po zaledwie trzech, czterech godzinach snu. W porannej szarówce spakowaliśmy namiot i korzystając z samowaru w otwieranym właśnie sklepiku, zalaliśmy wrzątkiem kaszki. Po szybkim uprzątnięciu wyszliśmy na szosę i szybkim marszem skierowaliśmy się na południe. Po godzinie dotarliśmy na przedmieścia. Ulice były puste więc nie bardzo było kogo pytać o drogę. Część pytanych nie miała pojęcia, o co nam chodzi, inni przeczyli jakoby istniały jakieś minibusy, a jeszcze inni wskazywali różne miejsca, gdzie moglibyśmy ich szukać. Czas płynął, a my przemierzaliśmy kolejne kilometry zaułków i uliczek. Wydawało się, że nawet jeśli pożądany przez nas bus istnieje, to nie zdążymy dotrzeć do niego na czas. Dobiegliśmy na wskazany przez jednego z pytanych mężczyzn placyk na minutę przed hipotetycznym odjazdem. Z daleka zobaczyliśmy pojazd, który mógł być tym właściwym więc nadzieja, bardziej niż reklamowany „Red Bull” dodała nam skrzydeł. Wewnątrz nie było, ani pasażerów, ani kierowcy. Podeszliśmy do budki, która wyglądała na rodzaj dyspozytorni. Po raz kolejny bariera językowa zmusiła nas do energicznej gimnastyki rąk. W jej efekcie wywnioskowaliśmy, że wprawdzie nie ten, ale jakiś podobny pojazd jedzie do Abyaneh. Postaliśmy chwilę „pilnując” pustego wehikułu, kiedy człowiek z budki zawołał nas do siebie. Nie wiem czy doznał objawienia, czy zaczerpnął wiedzę z Internetu. Najnowszy przekaz, w bardzo wolnym tłumaczeniu z mrugania, pochrząkiwania i kreślenia na kartce odczytaliśmy następująco: „ Stąd nigdzie nie pojedziecie. Zaprzyjaźniony taksówkarz zawiezie Was tam, skąd bez wątpienia odjeżdża coś do Abyaneh”. Wybór był niewielki, więc ulegliśmy tym argumentom i wsiedliśmy do wskazanego pojazdu. Przemierzyliśmy te same uliczki, które pół godziny wcześniej, przeszliśmy z wywieszonymi językami i zatrzymaliśmy się na postoju taksówek, pośród tych samych kierowców, którzy stanowczo twierdzili, że żadnego transportu publicznego do słynnej z urody wioski nie ma. Zakrawało to już na farsę. Wszelkie pretensje do taksówkarza nie miały sensu. Po pierwsze zrobił to, co mu kazano. Po drugie i tak nas nie rozumiał. Mieliśmy dosyć. Ustaliliśmy między sobą, że rezygnujemy. Zwiedzamy to, co jest w Kashan i wyjeżdżamy. Pokazaliśmy kierowcy plan miasta stukając palcem w punkt opisany jako „bazar” i płacąc ponownie pięćdziesiąt tysięcy riali wróciliśmy niemal w to samo miejsce skąd nas zabrał. Chciało się zakrzyknąć za Cyceronem: „O tempora, o mores”. Ulica, na której wysiedliśmy przecina bazar na pół. Tak na prawo, jak i na lewo widniały wejścia do trzewi miejscowego handlu, jednak festiwal martwego brodacza w turbanie trwał w najlepsze i owe trzewia były puste, jak u hinduskiego ascety. Nie zrażeni kolejnym rozczarowaniem postanowiliśmy zwiedzać to, co nawet Allah nie był w stanie zamknąć. Kiedy tak dyskutowaliśmy w cieniu bramy bazaru, podszedł do nas mężczyzna w średnim wieku i zapytał czy może nam pomóc. Pokrótce opowiedzieliśmy mu nasze przygody w Kashan na co on odparł, iż słyszał o minibusach do Abyaneh i może nas tam podrzucić. Nadzieja ponownie wypełniła nasze serca, ale przezorność zaskrzeczała jak kruk nad truchłem, każąc zapytać o cenę „podwózki”. Niemal obraziliśmy tym miłego Pana. Zapytał czy coś jeszcze potrzebujemy. Poddając nasze szczęście kolejnej próbie powiedzieliśmy, że kończą nam się produkty irańskiego banku centralnego i wskazana byłaby wizyta w kantorze. Tu odpowiedź była jednoznaczna – w święto, wszystkie banki i kantory, podobnie jak bazar są zamknięte, lecz, jeśli chcemy, to on nam wymieni. Szybko sprawdził kurs dolara w internecie, a kiedy zaakceptowaliśmy go, zaprosił nas do samochodu. Wewnątrz pojazdu siedziała kobieta i nastolatek. Całość składała się na obraz dobrze sytuowanej rodziny. Mimo sporych gabarytów przyzwoitego samochodu, miejsca w nim nie było zbyt wiele co właściciel tłumaczył tym, że jadą z synem do Teheranu na egzamin. Jakoś upakowaliśmy się wewnątrz i podjechaliśmy do bankomatu. Następnie, po raz trzeci tego samego dnia na postój taksówek. Tam, jak jakieś deja vu odbyła się dyskusja o połączeniu do ulepionej z gliny górskiej wiochy. Minibusy, niczym jednorożce. Wszyscy o nich słyszeli, lecz nikt ich nie widział. Mimowolnie wprawiliśmy w zakłopotanie sympatyczną irańską rodzinę. Mogli wprawdzie powiedzieć: „Sorry friends” i wystawić nas na chodnik, ale to byłoby wbrew tradycji. Po krótkiej rozmowie telefonicznej padła kolejna propozycja: znajomy taksówkarz zawiezie nas tam, gdzie chcemy. Poczeka tyle, ile będzie trzeba a potem przywiezie nas z powrotem a wszystko to w bardzo przystępnej cenie. Obawialiśmy się, że możemy różnić się w interpretacji określenia „przystępna cena”, lecz mieliśmy już serdecznie dosyć zabawy w „jedziemy – nie jedziemy”. Czekając na przyjazd znajomego, w asyście kilku kierowców dokonaliśmy wymiany pieniędzy. Pamiętając zasady z czasów słusznie minionych w Polsce, trochę byłem zaskoczony tą jawnością a nawet ostentacją. Skoro jednak bardziej narażeni na skutki łamania prawa Irańczycy nie przejmowali się zupełnie... Liczenia było sporo a na wszystkich banknotach ta sama ponura gęba, tylko w innym kolorze. Niczym w greckiej tragedii chór głośno powtarzał wartość odłożonych banknotów. Kiedy szczęśliwie banknoty zmieniły właścicieli a zaprzyjaźniony kierowca został nam przedstawiony, ustaliliśmy szczegóły. Osiemset tysięcy, jak na nasze możliwości, było sporą kwotą. Z drugiej strony mieliśmy do przejechania ponad sto kilometrów w jedną stronę i osobistą asystę. Przepakowaliśmy plecaki do taksówki i po obowiązkowych gestach sympatii pożegnaliśmy uczynną rodzinę. W trakcie jazdy mój przyjaciel odczuł głód i zadysponował przystanek przy piekarni. Dwie pierwsze były zamknięte. Kolejna obstawiona ludźmi. Dopiero w trzeciej udało się kupić gorące placki. Pędząc przecinającą pustynię szosą z prędkością ponad stu czterdziestu kilometrów, we trzech jedliśmy chleb. Kierowca, nie zmniejszając prędkości maczał go w kubku z serkiem i popijał gorącą herbatą nalewaną w małych porcjach z termosu. Szklaneczka, wbrew prawom fizyki stała na desce rozdzielczej, nie tracąc ani kropli nawet wówczas, gdy na nierównościach drogi obijaliśmy głowami sufit pojazdu. Po kilkudziesięciu kilometrach zjechaliśmy z głównego traktu do Esfahanu i podążyliśmy w kierunku gór. Po jakimś czasie kierowca zwrócił naszą uwagę na pozornie pusty obszar ogrodzony solidnym płotem. W dużej odległości od drogi można było jednak dopatrzeć się zabudowań przemysłowych natomiast tuż za parkanem zamaskowane baterie szybkostrzelnych działek. Większość zespolonych luf „patrzyło” ponad krawędzią gór w niebo, lecz pojedyncze skierowane były w stronę drogi. „Atom” powiedział kierowca i gwałtownie zaprotestował kiedy przyjaciel zapytał czy może zrobić zdjęcie. Kiedy zapytaliśmy czy to właśnie tutaj są oprotestowywane przez zachód instalacje uzdatniania uranu z nieukrywaną dumą powiedział: „Tutaj też, ale jest tego bardzo dużo, w wielu różnych miejscach”. Ciarki przeszły mi po plecach. Dotychczas niemal prosta droga zaczęła się wić pomiędzy wzgórzami. Nachylenie znacznie się zwiększyło. W pewnym momencie, z lewej strony na sporym wzniesieniu pojawiły się mury sporej budowli. Mimo, iż od drogi oddzielał ją głęboki wąwóz, można było dostrzec szczegóły. Zamek Hanjah, jak znakomita większość perskich budowli, nawet tych obronnych, wybudowano z suszonej na słońcu cegły. Ogromna wyrwa obnażające wnętrze świadczy o pogłębiającej się dewastacji obiektu. Wielka szkoda! Rozmiary, lokalizacja predestynują to miejsce do grupy ciekawszych obiektów turystycznych a tymczasem większość osób zmierzających do Abyaneh co najwyżej zwolni w tym miejscu bo wąska droga uniemożliwia bezpieczny postój. Kilkanaście kilometrów dalej zatrzymaliśmy się na rogatce jednak ta, w przeciwieństwie do wszystkich wcześniejszych, nie miała charakteru policyjnego a całkowicie komercyjny. Wioska w całości jest płatną atrakcją turystyczną. Irańczycy płacą pięćdziesiąt tysięcy riali od samochodu, pozostali tyle samo od ...osoby. Taka równość po irańsku. Do samej wioski wjechać nie można. Odległość z rogatki do małego, zatłoczonego do granic możliwości parkingu to kolejne kilka kilometrów. Parkowanie, jeśli w ogóle znajdzie się skrawek wolnej przestrzeni zajmuje, nawet wprawnemu kierowcy, sporo czasu. Czytając o tym miejscu, wyobrażałem je sobie zupełnie inaczej. Uwagę absorbują nie tyle widoki specyficznej architektury, co tłum płynący w obu kierunkach. Być może zwykle bywa tu mniej ludzi, na nasze nieszczęście nadal trwało świętowanie rocznicy wodza rewolucji islamskiej i wszyscy, tak jego zwolennicy jak i przeciwnicy dawali wyraz swojej radości i w pełni korzystali z obowiązkowego nieróbstwa. Atmosfera jako żywo przypominała wiejskie odpusty. Stragany ze słodyczami i wszelkiego rodzaju drobiazgami, pomiędzy którymi przechodziły się całe, bardzo liczne, rodziny. Zgiełk, dźwięki piszczałek. Do „pełni szczęścia” brakowało wystrzałów z korkowców. Kierowca torował nam drogę, idąc główną uliczką. Początkowo grzecznie podążaliśmy za nim, lecz przepychanie się przez ludzką ciżbę było uciążliwe. Zauważyłem, że boczne odnogi są równie ciekawe, a przy tym zupełnie puste. Po stu metrach mordęgi zaproponowałem zmianę kierunku. Teraz kierowca szedł za nami. Uliczka pięła się stromo w górę i wszystko wskazywało na to, że skończy się na skalnej ścianie. Wychodząc z takiego założenia nasz przewodnik usiadł w cieniu, a my poszliśmy dalej. Istotnie, za ostatnimi domami była skała, na którą - przynajmniej do pewnego miejsca - można się było wspiąć. Zrobiliśmy kilka zdjęć z góry, choć urodę glinianej zabudowy psuła aluminiowa folia, pokrywająca odpowiednik naszej papy, którą z kolei zabezpieczono niemal wszystkie dachy. Przechodząc ścieżką po skale, wyszliśmy w innym miejscu wioski i trochę zajęło nam czasu na odnalezienie progu, na którym został kierowca. Próg a nawet pasący się obok osioł były na swoim miejscu, lecz przewodnik zniknął. Najwidoczniej poszedł nas szukać, lub wrócił do samochodu. Nie zmartwiło to nas specjalnie. Wprawdzie nasze plecaki leżały w bagażniku, a ich wartość zapewne wielokrotnie przekraczała umówioną zapłatę, to jednak nawet przez myśl nam nie przeszła możliwość „zajęcia” ich. Natomiast byliśmy pewni, że jeśli nie spotkamy się gdzieś po drodze, to z pewnością zastaniemy go w samochodzie. Idąc „opłotkami”, ciesząc się widokami i brakiem tłumu, dotarliśmy do drugiego końca miejscowości. Tu także jest parking, lecz znacznie luźniejszy. Weszliśmy na główny szlak i rozglądając się wkoło szliśmy w przeciwną stronę. Tarasowo ustawione budynki, wszystkie w kolorze indyjskiego różu są zamieszkałe, a niemal wszyscy nastawieni są na obsługę turystów. Na parterze najczęściej usytuowane są sklepiki z pamiątkami i biżuterią. Usiłowałem w nich znaleźć jakieś oryginalne kolczyki, lecz w przeciwieństwie do Turcji, króluje tu współczesne, nieciekawe wzornictwo. Dominującym materiałem jest złoto, lub jego imitacja. Srebra jest niewiele, a na dodatek kolczyki stanowią jedynie marginalny element oferty. W przeciwieństwie do pozostałych regionów Iranu (przynajmniej tych, które mieliśmy okazję zobaczyć) tutejsze stroje wyróżniają się pod każdym względem. Mężczyźni noszą czarne, niewiarygodnie szerokie spodnie, przywodzące na myśl długie, luźne spódnice. Kobiety wprawdzie, jak wszystkie Iranki, noszą chusty, lecz są one najczęściej białe z barwnymi, florystycznymi wzorami. Zamiast czadorów mają równie kolorowe, bardzo obszerne spódnice, które na dodatek sięgają zaledwie do łydek. Wszyscy, na dzieciach począwszy a na starcach kończąc, chętnie pozują do zdjęć. Czasami wręcz zachęcając do fotografowania i nie oczekując żadnej zapłaty. Co więcej, na życzenie turystów zachowują się jak zawodowi modele, przyjmując oczekiwane pozy lub stając tam, gdzie fotografujący sobie zażyczy. Młode Iranki są bardzo ładne a w Abyanech, w swoich kwiecistych strojach, wydają się rozkwitać jak kwiaty zdobiące ich chusty. Świadomość poruszania się w „żywym” skansenie nie umniejsza przyjemności oglądania tego reliktu przeszłości. Kiedy po raz kolejny kadrowałem którąś z uśmiechniętych buzi, uświadomiłem sobie, że z wyglądu, a raczej charakteru stroju, bliżej im do dziewczyn z Koniakowa czy Istebnej, aniżeli do tych widzianych w Kermanie, czy Zahedanie. Centralnym punktem wioski wydaje się być wewnętrzny dziedziniec meczetu. Ocienione miejsce, obszerniejsze od wąskich uliczek, z miejscami, gdzie można usiąść, okupowany jest przez złaknionych odpoczynku turystów. Osłona od uciążliwego słońca, to nie tylko głębokie okapy dachów, ale także bardzo wysoka pergola, obrośnięta winoroślą. Nigdy wcześniej nie widziałem równie gigantycznego pnącza. Pień, jakkolwiek dziwnie to brzmi w odniesieniu do tej rośliny, ma grubość dorodnej sosny. Poskręcany wokół własnej osi, wznosi się na sześć, siedem metrów i dopiero tam rozkrzewia się na solidnej pergoli, tworząc naturalny baldachim nad całym dziedzińcem. Ledwo wyszliśmy na uliczkę, kiedy ktoś mnie chwycił za łokieć. Za mną stał nasz kierowca. Dalej znowu szliśmy we trzech. Wprawdzie zbaczaliśmy od czasu do czasu, żeby zrobić kolejne zdjęcia, ale staraliśmy się mieć pozostałych w zasięgu wzroku. Nieśpiesznie dotarliśmy tak do parkingu. Droga do miasta wydała mi się znacznie krótsza, choć wracaliśmy tą samą trasą. Dopiero przed Kashan, na naszą prośbę, taksówkarz skręcił w stronę terminala autobusowego. Nie chcieliśmy powtórzyć błędu z Esfahanu i marnować czas na bezsensownym siedzeniu pośród autobusów. Kupiliśmy bilety do Sari na dziewiętnastą, „załatwiliśmy” przechowanie naszych plecaków pod nieużywanym biurkiem w kasie i mieliśmy jechać dalej, lecz nasz kierowca tkwił przed dużym telewizorem, gdzie transmitowano właśnie mecz piłki siatkowej Iran – Polska. Przyłączyliśmy się co tamten natychmiast wykorzystał, żeby poinformować najbliżej stojące osoby o naszej narodowości. Od tego momentu, każda zdobyty punkt pociągał za sobą spojrzenia w naszą stronę. Oklaskiwaliśmy każdą akcję, bez względu komu przynosiła korzyść. Kiedy jednak nasza drużyna uzyskała przewagę, taksówkarz żartem (mam nadzieję), powiedział żebyśmy się zbierali. Wprawdzie sam chwilę później nas przytrzymał, bo Irańczycy przeszli do natarcia, lecz w końcu, po wyrównaniu, wsiedliśmy do samochodu. Zgodnie z ustaleniami zatrzymaliśmy się przy meczecie Agha Bozorg. Wypłaciliśmy umówioną kwotę, na co kierowca trochę się żachnął pytając o kurs na dworzec, lecz szybko sam się zreflektował uznając, że skoro go „karmiliśmy” to nie ma sprawy. Było wczesne popołudnie, skwar lał się z nieba. Nie mieliśmy ściśle skonkretyzowanych planów. Z niezrozumiałych powodów mój przewodnik pomijał zupełnie Kashan. Na szczęście w nowszym, mojego przyjaciela było trochę informacji. Dzięki nim dowiedzieliśmy się o niezwykłości meczetu, pod którym wysiedliśmy. Osiemnastowieczna budowla od początku istnienia, aż do dzisiaj ma medresę usytuowaną poniżej poziomu gruntu. Wewnętrzny dziedziniec jest niejako obramowaniem, sklepieniem części mieszkalnej przyszłych szyickich duchownych. Stojąc na krawędzi tego swoistego patio, można przyjrzeć się usytuowanemu kilka metrów poniżej obszernemu dziedzińcowi z sadzawką. W koło są drzwi do sypialni. Jeśli wierzyć przewodnikowi uczy się tutaj dwunastu hudżra4. Nam nie udało się zobaczyć żadnego, choć sądząc po odgłosach, ktoś tam mieszka. Po drugiej stronie meczetu, także na poziomie „minus jeden” znajduje się mini boisko do siatkówki. Podczas meczów kobiety nie mają wstępu do tej części obiektu. Przewodnik nie wyjaśnia, czy żeby nie rozpraszać zawodników, czy też może, żeby pań nie szokować widokiem spoconych mężczyzn. Byliśmy jedynymi zwiedzającymi, więc wąskimi, kamiennymi schodami zeszliśmy na sam dół. W łaźni, gdzie panował przyjemny chłód i mniej przyjemny zapach przemyliśmy twarze. W Korytarzu prowadzącym na dziedziniec medresy panował iście studencki bałagan. Przyjaciela korciło, żeby iść dalej i zajrzeć do pomieszczeń, lecz odwiodłem go od tego pomysłu, uznając to naruszenie nie tylko sfery sacrum, lecz także ogólnie pojętej prywatności. Po drodze z meczetu przysiedliśmy w cieniu i wypiliśmy coś, co kupiliśmy jako jogurt a okazało się ... czymś innym. Chcąc doszukać się jakiegoś znanego odpowiednika właściwie przychodzi mi jedynie na myśl żętyca. Chwilę później uraczyliśmy się gazowaną owocową oranżadą, która w zamyśle miała być naturalnym sokiem. Taka mieszanka źle rokowała na najbliższą przyszłość, lecz kto nie ryzykuje... Świąteczna martwota bazaru okazała się także przeszkodą w poznaniu innej atrakcji miasta. Przewodnik wspomina o herbaciarni, z której można wejść na dach tej ogromnej budowli. Z różnych punktów widać specyficzne kształty przypominające gigantyczne budowle z piasku, lecz możliwość stanięcia na nich była powodem, dla którego przeczesywaliśmy zaułki bazaru i wypytywaliśmy każdą napotkaną osobę. Niestety, nie było ich dużo, a ci którzy cokolwiek na ten temat wiedzieli, twierdzili, że teraz nie jest to możliwe. Z żalem przeszliśmy do sąsiedniej części starego miasta. Część budynków była w znacznym stopniu zrujnowanych. W jednym zawalona ściana szczytowa odsłoniła wąską i krętą klatkę schodową. Na pierwszy rzut oka prowadziła ona na dach. Istotnie, kiedy wspiąłem się po zdewastowanych stopniach znalazłem się na dachu a raczej tym, co z niego zostało. Kilkudziesięciocentymetrowy fragment glinianego sklepienia, dawał iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa przy przejściu do krawędzi sąsiedniego budynku. Mając nadzieję, że pod moim ciężarem wszystko to nie runie, przeszedłem te dwa trzy metry nad gruzowiskiem i znalazłszy oparcie dla stóp odwróciłem się w stronę bazaru. To było to! Przede mną, rozciągał widok na nieco bajkową architekturę. Obłe, nieregularne, pozbawione jakby przemyślanej konstrukcji kształty, tonęły w pomarańczowym świetle zachodzącego słońca. Brak jakichkolwiek ostrych krawędzi, sprawiał wrażenie falowania, a głębokie, acz łagodnie wyłaniające się cienie, nadawały niezwykłej plastyczności rozległej przestrzeni dachów. Nie miałem ochoty schodzić. Kilka metrów pod moimi stopami, w zamieszkałej części budynku był taras, na którym w każdej chwili mógł się ktoś pojawić i zapewne widok obcego człowieka tkwiącego na dachu jak kurek na kominie wywołałby co najmniej zdziwienie, lecz widok z tej perspektywy na miasto znacznie osłabiał zdrowy rozsądek. W końcu, ponaglany wołaniem z dołu, wróciłem tą samą drogą. Będąc jeszcze na górze, wypatrzyłem kilka miejsc, które chciałem zobaczyć z bliska. Wydawały się być na wyciągnięcie ręki, lecz kiedy zniknęły za budynkami, odnalezienie ich wcale nie było takie proste. Po raz nie wiedzieć który, przeciągające się święta uniemożliwiły nam wejście do środka meczetów, do których udało się nam trafić. Obejrzeliśmy je tylko z zewnątrz. W jednym z zaułków dostrzegłem kopułę wystającą wprost z ziemi. Zaintrygowany pociągnąłem przyjaciela w tamtą stronę. To, co zwróciło moją uwagę, było jedynie fragmentem większej całości. Wokół kilkunastometrowej, glinianej „misy” rozpościerał się wykop. Dalsza część uliczki i kończący ją plac stykały się z zewnętrznym murem bazaru. Podejrzewam, że kopuła jest, lub była powiązana z targowiskiem. Stojąc pod murem, widziałem nawet najdrobniejsze szczegóły zadaszenia. Na drewnianych żerdziach schła zafarbowana na niebiesko wełna, obok wątłe powiewy wiatru usiłowały zrzucić ze sznura schnące na nim pranie. Ponownie zaświtała nadzieja na wejście tam, gdyby tylko ktoś z mieszkańców zechciał nas wpuścić... Jak na złość, wokół panowała martwa cisza. Nikogo, nawet koty gdzieś się pochowały. Spory kawałek dzielnicy został wyburzony, część pozostałych budynków utraciwszy oparcie spękała i zapewne wkrótce podzieli los sąsiadów. Powstała w ten sposób wyrwa odsłoniła na bardzo długim odcinku konstrukcję bazaru, który z tej perspektywy wygląda jak pokrzywiony, bardzo długi tunel czy zwielokrotniony hangar na gigantyczny skład kolejowy. Do odjazdu autobusu zostało nam jeszcze sporo czasu, ale musieliśmy się dostać na dworzec. Pustki na ulicach sprawiły, iż postanowiliśmy nie czekać na ostatni moment. Wyszliśmy z zaułków i właśnie przechodziliśmy na drugą stronę ulicy, kiedy ktoś nas zawołał. Za nami stał starszy mężczyzna z zauważalnymi brakami w uzębieniu w szczerym uśmiechu. Wprawdzie rysy wskazywały na perskie pochodzenie, lecz nosił się bardziej jak ex hippis: krótkie (w znaczeniu irańskim) spodnie, rozpięta koszula, bransoletki na nadgarstkach, jakiś wisiorek na włochatej piersi. Pokazałem na siebie upewniając się, że jego „hello!” skierowane było do nas. Uścisnąłem wyciągniętą przyjacielsko dłoń. Poziom jego angielskiego był zbliżony do mojego, zatem bez skrępowania zaczęliśmy rozmawiać haniebnie kalecząc język Albionu. Kiedy usłyszał skąd pochodzimy, ucieszył się i zaprosił do swojego domu na herbatę. Ciągle zaskoczeni tym spotkaniem, daliśmy się poprowadzić. Mieszkanie, do którego weszliśmy było zadbane, czyste. Na filarze podtrzymującym strop gospodarz przymocował wizytówki, plakietki, zdjęcia i pocztówki z różnych stron świata. Usiedliśmy na kanapie, a nasz nowy znajomy z otwartej kuchni opowiadał o sobie parząc jednocześnie herbatę. Wkrótce wiedzieliśmy już, że jest wdowcem, aktywnym couchsurferem. Wielokrotnie gościł Polaków, a jego młodszy kolega nawet mówi w naszym języku. Byłem bardzo zaskoczony pamiętając swoje niepowodzenia w poszukiwaniu jakiegokolwiek kontaktu przez ten portal. W międzyczasie gospodarz zatelefonował do kogoś i chwilę później w drzwiach pojawił się znacznie młodszy od niego, śniady, bardzo wysoki mężczyzna. Jego wesołe usposobienie dało się wyczuć już po kilku pierwszych zdaniach wypowiedzianych całkiem sprawnym angielskim. Kiedy pochwaliłem znajomość języka, ku mojemu zaskoczeniu odezwał się do mnie po polsku?! W ustach tego uśmiechniętego Irańczyka trochę nie wprawnie wymówione, acz bez wątpienia polskie słowa, wywołały nasz nieukrywany zachwyt. Przez moment podejrzewałem, że nauczył się ich nie rozumiejąc znaczenia, ale on naprawdę mówił po polsku. Zaczęliśmy się dopytywać o szczegóły. Nie było w tym wielkiej tajemnicy. Predyspozycje językowe, częsty kontakt z Polakami, kilka wyjazdów do Polski. To wszystko. Rozmawiając z nami także się uczył prosząc o powtórzenie jakiegoś słowa, lub poprawienie tego, co sam mówił. Opowiadając o wizytach w Polsce wymieniał niemal wyłącznie damskie imiona, zastrzegając jednocześnie, iż to tylko koleżanki. Śmialiśmy się z tych „koleżeńskich” stosunków z Polkami. W trakcie rozmowy przyznał się, że wkrótce znowu planuje wyjazd do Europy. Zahaczy o Polskę, lecz zamierza pojechać do Hiszpanii i Francji. Żartem zapytałem czy nauczył się już francuskiego i hiszpańskiego, a on natychmiast powiedział kilka zdań w obu językach. Dodał także, że trochę mówi po włosku. Nie wiedziałem na ile były poprawne, lecz bez wątpienia, sądząc tylko po jego podejściu do polskiego, obdarzony jest wyjątkowymi predyspozycjami. Trochę natomiast dziwnie wyglądały jego relacje z gospodarzem. Od początku traktował go ze swoistą ...czułością. Kiedy tamten poskarżył się na ból głowy, zabrał się do robienia masażu i to w zaskakujący dla nas sposób. Ani wówczas ani tym bardziej teraz nie wiem co stało u podstaw ich relacji, tym bardziej, że starszy pan pochwalił się nam zdjęciami z jego czterdziestej drugiej wizyty w Bangkoku i nie były na nich zabytki. Komentował fotografie podając szczegóły nie pomijając cen owych specyficznych atrakcji. Bardziej zwyczajna kolekcja banknotów, także była imponująca. Wspomniał jednak, że mimo iż często gości Polaków, to nie ma żadnego polskiego pieniądza. Wszyscy podobno obiecywali mu je lecz po wyjeździe najwyraźniej gubili adres. Wstydząc się za rodaków, powiedziałem, że mam w plecaku trochę monet i banknotów i chętnie wzbogacę jego kolekcję. Wizyta jakkolwiek miła, musiała dobiec końca, ponieważ zbliżała się godzina odjazdu autobusu. Zapytałem czy pomogą nam znaleźć transport, na co młodszy Irańczyk powiedział, że odwiezie nas swoim samochodem, ale wcześniej zaprasza nas na arbuza do swojego mieszkania. Na szczęście mieszkał w pobliżu, więc szybko się przenieśliśmy. Mieszkał znacznie skromniej od swojego starszego przyjaciela. Jednopokojowe mieszkanie z ciemnym aneksem kuchennym, dwoma dużymi łóżkami i małą łazienką. Zjedliśmy arbuza kontynuując przerwaną rozmowę. Na koniec zrobiliśmy sobie kilka wspólnych zdjęć i wsiedliśmy do samochodu. Na dworcu, z plecaka wyjąłem kilka monet i banknot dwudziestozłotowy i dałem je na pamiątkę spotkania. Kiedy w czterech czekaliśmy na autobus, wróciliśmy jeszcze do rozmowy o polskim konsulacie w Teheranie. Okazało się, że nasz młodszy znajomy poznał konsula, z którym ja korespondowałem. Obaj mieliśmy o nim jak najlepsze zdanie, ale zaskoczył mnie prośbą o rekomendację. Było to o tyle dziwne, że wizę na najbliższy wyjazd miał już przyznaną a pozostawało mu tylko odebrać ją w konsulacie, lecz z nie do końca jasnych powodów chciał, żebym zadzwonił lub przynajmniej napisał do konsula i wspomniał o nim. Wydało mi się to trochę dziwne, ale spełniłem prośbę używając jako pretekstu podziękowań za rady udzielone mi listownie w sprawie wizy. Nie przypuszczałem wówczas, iż będę miał okazję nie tylko zrobić to osobiście, lecz dwukrotnie skorzystać z życzliwości naszego przedstawiciela w Iranie. Zgodnie z planem autobus z nami na pokładzie opuścił Kashan i skierował się na północ.
 


DZIEŃ DWUNASTY 3 czerwiec 2016 (Esfahan, Kashan)
Z przyzwyczajenia wstaliśmy bardzo wcześnie. Suche musli i woda mineralna posłużyły nam do zaspokojenia pierwszego głodu. Objuczeni plecakami ponownie stanęliśmy na placu Imama Chomeiniego. Teraz był niemal zupełnie pusty i cichy. Jedynie plusk płynącej z fontann wody i trzepot skrzydeł gołębi przerywały panującą ciszę. Wiedzieliśmy, że plecaki będą sporym utrudnieniem na tak rozległym terenie więc weszliśmy do zaułku z informacją o hotelu. W recepcji bardzo sympatyczna dziewczyna nie tylko zgodziła się na pozostawienie bagaży, ale zadeklarowała, iż ich pracownik przeniesie je w bezpieczne miejsce. Odciążeni weszliśmy na plac i posuwając się sukcesywnie wzdłuż piętrowych arkad podziwialiśmy meczet Imama, dalej meczet Szejcha Lotf Allaha i zadziwiająca formą fasada pałacu Ali Qapu z ogromnymi drewnianymi kolumnami oraz z królewskim parkiem do którego prowadzi brama o tej samej nazwie. Niestety, o tak wczesnej porze meczety były pozamykane, więc musieliśmy poprzestać na podziwianiu ich niezwykle zdobnych portali, majolikowych kopuł i wysmukłych minaretów. Podobnie jak w Jaździe, tak i tu, przez cały okres obchodów rocznicy śmierci Chomeiniego, bazar - serce każdego wschodniego miasta był uśpiony, żeby nie powiedzieć martwy. Wprawdzie wszystkie są do siebie bardzo podobne, lecz ich atmosfera jest niezwykle ważnym elementem zwiedzania miasta. Nietypowa zatem martwota sprawiała, że czegoś było brak. Trochę jak przy delektowaniu się wyśmienitym daniem, w którym jednak zabrakło odrobiny specyficznej przyprawy. Nadal syci i sprawia przyjemność formą i smakiem a jednak nie ma wątpliwości, że mogłoby być lepsze. Odbierając plecaki zapytałem recepcjonistkę o sposób dotarcia do kolejnej atrakcji turystycznej - zabytkowych mostów na rzece Zajadne. Także i tym razem dziewczyna okazałą się być bardzo pomocna. Tłumacząc jak dzieciom na wycieczce szkolnej, precyzyjnie określiła kierunek i charakterystyczne punkty orientacyjne a na koniec naszkicowała na kartce plan. Tak wyposażeni bez trudu dotarliśmy do pierwszego z mostów z siedemnastego wieku – Si-jo-se-pol (trzydziestu trzech łuków). Rzeka ma charakter okresowy. Na początku czerwca w szerokim, płytkim korycie woda już bardziej stoi aniżeli płynie. Dla nas, przyzwyczajonych do ażurowych konstrukcji, jego niska, długa i bardzo zwarta forma z dystansu bardziej przypomina zaporę aniżeli most. Zaskakujące jest to, na most prowadzą schody, zatem żaden ruch kołowy nie jest możliwy. Górna część nie jest szczególnie interesująca. Deptak z wysokimi ścianami, w których co jakiś czas jest wnęka z otworem, przez który można zobaczyć fragment rzeki. Na dolną część składają się bardzo masywne arkadowe podpory. Widok z jednego końca na drugi byłby idealnym przykładem jednopunktowej perspektywy zbieżnej. Wzdłuż brzegu rzeki ciągnie się szeroki na kilkadziesiąt metrów park. Zostawiwszy w cieniu drzewa plecaki, na zmianę oglądaliśmy budowlę. Później, idąc parkiem, dotarliśmy do następnego mostu - Chubi. Podstawowa różnica pomiędzy nimi sprowadzała się do braku ścian. W przypadku pierwszego, regularne wnęki okalające z obu stron trakt sprawiały wrażenie dodatkowej kondygnacji. W drugim był jedynie niewysoki murek pełniący funkcję balustrady. Innym szczegółem różnicującym oba mosty były dwa podwójne tarasy optycznie skracające budowlę. Trzeci most, do którego także dotarliśmy na piechotę jest jakby twórczym połączeniem dwóch pierwszych. Dzięki arkadom jest wyższy o jedną kondygnację, lecz monotonność rozbija tam centralnie usytuowane zgrubienie, które sprawia wrażenie, jakby prawa i lewa część były oddzielnymi mostami wiodącymi do sześciokątnej budowli wyrastającej niczym wyspa na środku rzeki. Wokół wszystkich mostów było sporo spacerowiczów, Zapewne oprócz mieszkańców Esfahanu byli to także przyjezdni i pielgrzymi, a skomasowane święta sprawiły, że było ich więcej aniżeli w inne dni. Już zbliżając się do trzeciej konstrukcji – Khaju - usłyszeliśmy męski głos śpiewający a`capella. Pod jednym z pierwszych przęseł dało się zauważyć liczną grupę ludzi. Wiedzeni ciekawością podeszliśmy bliżej i zza głów zgromadzonych tam mężczyzn zobaczyliśmy śpiewaka. Starszy pan, ubrany jak pozostali, kończył właśnie śpiewać jakąś pieśń. Nastąpiły brawa a on powiedział coś do zgromadzonych. Ktoś odpowiedział mu, czy wdał się w polemikę. Tamten wysłuchał go uważnie i ponownie przemówił. Kiedy trwała ta publiczna debata, inny mężczyzna zaczął śpiewać. Było to dosyć niecodzienne zjawisko z jednej strony przypominające wiec polityczny, czy religijny, z drugiej pojedynek na głosy. Korciło mnie żeby zapytać kogoś o co w tym wszystkim chodzi, kim są mówcy i śpiewacy lecz wszyscy byli zbyt zaangażowani tym co się działo, a ja wyjątkowo w tym miejscu czułem się zupełnie nie na miejscu. Trochę jak intruz obserwujący z ukrycia jakieś tajne zgromadzenie. Po kilkunastu minutach wycofaliśmy się na brzeg. Poprzedniego dnia nie sprawdziliśmy rozkładu jazdy autobusów. Wprawdzie dotychczas nie było to konieczne, ponieważ nigdzie nie musieliśmy czekać dłużej aniżeli kilkadziesiąt minut, lecz należało też wziąć pod uwagę, iż w wielu miejscach mieliśmy kogoś w asyście, a na dodatek trwały święta. Na ulicy zapytaliśmy pierwszego z brzegu przechodnia, jak dostać się na dworzec. Nasz rozmówca słabo znał język, ale zaproponował, jak można było przewidzieć, taksówkę. Staraliśmy się mu wytłumaczyć, że interesuje nas transport publiczny i wydawało się, że zostaliśmy zrozumiani, ponieważ podprowadził nas do przystanku autobusowego. Zamiast jednak pożegnać się zaczął analizować rozkład jazdy. Najwyraźniej coś wzbudziło jego niepokój, ponieważ wyjął z kieszeni smartfon i dłuższą chwilę przeczesywał Internet. Skończywszy, próbował coś istotnego nam przekazać. Niestety, robił to po persku więc kompletnie niezrozumiale. Wsparliśmy jego wysiłki naszym skupieniem i dociekliwością. W efekcie zrozumieliśmy, iż w najbliższym czasie, ze względu na święto, nic nie pojedzie. Chciał też wiedzieć, czy zdecydujemy się na taksówkę. Przytaknęliśmy, licząc że tak uspokojony zostawi nas a my zastanowimy się co dalej. Mężczyzna jednak ponownie wyjął telefon i po chwili pojawiła się taksówka. Podszedł do kierowcy i chwilę z nim rozmawiał. Nie wiedzieliśmy, o czym lecz z wyrazu twarzy wywnioskowaliśmy, że jest jeszcze jakiś kłopot. Mężczyzna pobiegł na drugą stronę ulicy i stanął przed bankomatem. Po chwili wrócił chowając do portfela kartę. Stało się dla nas oczywiste, że zamierzał za nas zapłacić. Gwałtownie zaoponowaliśmy tłumacząc jak się dało, że mamy pieniądze i zapłacimy sami. Po chwili ustąpił, choć bez przekonania. Podziękowaliśmy i odjechaliśmy w stronę dworca, gdzie okazało się, że najbliższy autobus w jakimkolwiek interesującym nas kierunku odjeżdża najszybciej za ...sześć godzin. Nie wiedzieliśmy co w tej sytuacji zrobić. Przejazd do miasta i ponowny powrót na dworzec było kosztowne, czasochłonne i obarczone spory ryzykiem, że nie zdążymy na czas. Siedzenie na dworcu koszmarnie nudne. Po dłuższej dyskusji postanowiliśmy kupić bilety, zostawić plecaki i pójść gdzieś piechotą. Podszedłem do kasy, gdzie wcześniej pytałem o bilety i zadysponowałem dwa do Quom. Jest taka teoria, że jeśli coś może się schrzanić, to z pewnością się tak stanie. Tego dnia, wszystko zdawało się to potwierdzać usłyszałem bowiem, że zostało tylko jedno miejsce. Nie wracając do przyjaciela, żeby kolektywnie podjąć decyzję, co robimy w takiej sytuacji, zapytałem dokąd mogę kupić dwa bilety. Odpowiedź brzmiała Kashan. Zatem niech będzie Kashan, odparłem i wróciłem, żeby powiadomić towarzysza podróży, że jedziemy gdzie indziej aniżeli ustaliliśmy. Jak mogłem się spodziewać, powiedział tylko: „Dobrze, tam też jeszcze nie byłem.” Dworzec autobusowy w Esfahan składa się jedynie z tego, co niezbędne. Żadnych trawników, miejsc rekreacyjnych. Najbliższe otoczenie też nie zachęca do spacerów. Ruchliwa szosa, zwarta zabudowa. Brak jakiegokolwiek parku, a wszystkie sklepiki, bary były pozamykane. Pytani ludzie wskazywali odległe centrum miasta jako jedyne miejsce godne zainteresowania więc postanowiliśmy przeczekać te parę godzin na dworcu. Trochę czasu spędziliśmy na najodleglejszym peronie. Nie obyło się bez kolejnego chętnego do sprawdzenia swojej znajomości angielskiego. Tradycyjnie padały pytania (i odpowiedzi) żywcem cytowane z podręcznika: „How are you?”, „Where are you from?” itp. Po pół godzinie nasz rozmówca się zmęczył, oświadczył, że było mu miło nas poznać i poszedł. Trochę czasu zajęło mi uzupełnianie zapisków, lecz i to nie trwało zbyt długo. Na dwie godziny przed planowanym odjazdem mieliśmy dość upału i wyziewów z rur wydechowych mijających nas pojazdów i przenieśliśmy się do budynku. Klimatyzowane powietrze było przyjemniejsze, lecz metalowe krzesełka nie pozwalały ani zasnąć ani wygodnie siedzieć. Komunikaty, a szczególnie nawoływania przedstawicieli różnych kompanii transportowych na początku irytujące, później były trudne do zniesienia. Obejrzeliśmy wszystkie wystawy dworcowych sklepików przeprowadzając głęboką analizę porównawczą cen, mimo że były w Farsi. Skorzystaliśmy ze wszystkich darmowych udogodnień i wodziliśmy wzrokiem za każdą nową osobą pojawiającą się w drzwiach, zastanawiając się kim jest i tworząc różne scenariusze z nią w roli głównej. W taki sposób potraktowałem dwójkę młodzieńców o wschodnich rysach twarzy. Zapewne inspirowany naszą poranną przygodą z Koreanką założyłem, że i oni pochodzą z Seulu. Chwilę później jeden z chłopaków zapytał mnie o coś banalnego. Stało się to początkiem rozmowy, z której wynikło, iż obaj przyjechali z Tokio. Jednym z kolejnych pytań dotyczyło hoteli na naszej trasie. Odparłem zgodnie z prawdą, że trochę pomieszkiwaliśmy u Irańczyków, lecz głównie korzystamy z namiotu. Często ta informacja wzbudzała zainteresowanie u rozmówców, lecz młodzi Japończycy zareagowali tak gwałtownie, jakbym oświadczył, że przyjechaliśmy z Księżyca. Najpierw niedowierzanie, później ekscytacja. Wprawdzie mówili bardzo dobrze po angielsku, lecz w typowy dla potomków samurajów sposób: głośno, gwałtownie gestykulując. Kolejną falę pomruków w stylu Kurosawy wywołała informacja o naszym wieku. Nie wiem czemu, wszak Kraj Kwitnącej Wiśni słynie z ludzi dwukrotnie od nas starszych a sprawność fizyczna i dobra kondycja jest tam elementem kultury. Być może jednak Japońscy pięćdziesięciolatkowie są zbyt zapracowani, żeby podróżować w taki jak my sposób. Dzięki tej rozmowie czas żwawiej ruszył z miejsca i w końcu doczekaliśmy się pory odjazdu. Tym razem odległość nie była zbyt wielka, więc musieliśmy się liczyć z koniecznością rozbijania namiotu po ciemku. Wjeżdżając do miasta z uwagą przyglądaliśmy się widokom za oknem, żeby nie przegapić nadającego się na biwak parku, czy większego skweru. Kilkukrotnie wypatrzyliśmy takie miejsca, lecz autobus, jak na złość, zamiast zatrzymać się na przedmieściach czy wręcz przed miastem wjechał do centrum. Wysiedliśmy przy bardzo ruchliwej, wielopasmowej drodze, pośród wielkomiejskiej infrastruktury. Nie było wyboru, pomaszerowaliśmy przed siebie licząc na szczęśliwy traf. Istotnie, kawałek dalej budynki odsunęły się od drogi, a na zwolnionej przestrzeni pojawiły się trawniki a nawet nieliczne krzewy. Wprawdzie niemal każdy metr trawy okupowany był przez całe rodziny, lecz widok ten dawał nadzieję na znalezienie miejsca pod nasz namiot. W centralnym miejscu zobaczyliśmy budynek z flagami i sporym portretem słynnego ajatollaha. Z przodu, przy bramie, była budka wartownicza, a tuż za nią, po prawej stronie, mniejszy budynek z widocznymi przez okna osobami w mundurach. Przed bramą był też ładny, a co ważniejsze, nie zajęty trawnik. Nie namyślając się zrzuciliśmy plecaki. Właśnie mieliśmy rozpakować sprzęt, kiedy wartownik pomachał do nas i coś powiedział. Podszedłem bliżej, ale rozmowa mimo starań z obu stron niczego nie wniosła. Chłopak zniknął w drzwiach, a po chwili wyszedł w towarzystwie jakiegoś oficera. Teraz było prościej. Dowiedziałem się, że w tym miejscu nie możemy rozbijać namiotu. Zapytałem dlaczego, choć właściwie tylko po to, żeby nawiązać nić porozumienia. Mężczyzna tłumaczył się przepisami i niezadowoleniem przełożonych. Zapytałem go co mamy zrobić, skoro nigdzie więcej nie ma miejsca. Na szczęście darował sobie rady dotyczące hoteli i od razu zaoferował pomoc. Przeszedł się po alejkach, a następnie zapytał o coś rodzinę, która zajmowała spory trawnik tuż obok. Tamci natychmiast przesunęli swoje rzeczy robiąc nam miejsce. Podziękowaliśmy wszystkim i przenieśliśmy plecaki. Witek postanowił poszukać miejsca gdzie moglibyśmy się umyć, a ja zabrałem się za ustawianie namiotu. Ledwo zdążyłem wyrzucić z worków sprzęt i rozwinąć namiot, kiedy ponownie pojawił się znajomy oficer z wyraźnie zafrasowaną miną. Powiedział, że jego przełożony polecił nam zmienić miejsce na mniej eksponowane. Od siebie dodał, że jest mu przykro i pomoże mi przenieść rzeczy, jednak obaj nie bardzo wiedzieliśmy dokąd. Poszliśmy razem na rekonesans i uzgodniliśmy, że pozostaje jedynie trawnik na wprost portretu Chomeiniego. Udawałem niezadowolonego, lecz w duchu sobie pomyślałem, że rano będziemy mieli fajne zdjęcia z namiotem i brodatym wodzem rewolucji islamskiej. Powiedziałem mu w żartując, że skoro nas „wyrzucił”, to liczę na rekompensatę w postaci wrzątku na co on całkiem poważnie, że strażnik nam przyniesie. Powiedziałem, że sam podejdę jak tylko rozbijemy namiot. Kiedy przyjaciel wrócił, pozostało tylko nałożenie tropiku i wytłumaczenie jak to się stało, że znalazł mnie w innym miejscu, niż zostawił. Zabrałem kubki i poszedłem do wartowni. Wartownik najwyraźniej został uprzedzony, bo zabrał je i wszedł do środka. Wyszedł chwilę później z pełnymi naczyniami. Byliśmy w trakcie „gotowania” kaszki, kiedy podeszły do nas dwie kobiety i kilkunastoletnia dziewczyna. Przywitała się szkolnym angielskim i zadała kilka typowych pytań. Po chwili obojgu nam wydawało się, że tematy zostały wyczerpane, ale jedna z towarzyszących jej kobiet, ofuknęła ją i polecając kontynuowanie rozmowy. Sama przedstawiła się i dodała, że jest tłumaczką. Dziewczyna była skrępowana, podobnie jak ja. Ona sytuacją, ja zaś świadomością swoich umiejętności (a raczej ich braku) językowych. Z czasem rozmawiało nam się co raz lepiej. W którymś momencie dziewczyna, zupełnie szczerze zapytała, dlaczego nie nocujemy w hotelu. Odparłem, że nawet najlepszy miałby zaledwie kilka gwiazdek a nad namiotem mamy ich nieskończoną ilość. Widząc uśmiech okraszający młodą buzię, dodałem, iż dodatkowym atutem jest możliwość rozmowy z tak pięknymi kobietami. Tym razem wszystkie trzy panie uśmiechnęły się szeroko, a nastolatka powiedziała, że jestem bardzo miły i ...zabawny. Przyjąłem to jak komplement. Tłumaczka podziękowała i powiedziała, że chętnie pomoże we wszystkim, jeśli tylko będziemy chcieli. Wówczas byłem przekonany, że to tylko miły gest na zakończenie rozmowy. Być może ona również. Przyjaciel zabrał kubki i poszedł je umyć ja przygotowywałem śpiwór, kiedy podszedł do mnie policjant. Mówił w Farsi, więc nie byłem w stanie go zrozumieć, lecz bez wątpienia nie była to „wizyta towarzyska”. Początkowo nie przejmowałem się jego marsową miną i rozkazującym tonem. Mając „błogosławieństwo armii” byłem bardziej zaciekawiony, aniżeli przestraszony tym spotkaniem. Powtarzając: „Nie rozumiem, nie znam Farsi, proszę mówić po angielsku” usiłowałem zniechęcić intruza, ale bez skutku. Jego ton stawał się coraz bardziej napastliwy. Już po kilku pierwszych minutach domyśliłem się, że obecność naszego namiotu tuż pod flagą i portretem Chomeiniego jest dla niego niewłaściwe jednak miałem dosyć przeprowadzek i liczyłem na „zmęczenie materiału”. Służbista jednak nie „odpuszczał”. Postanowiłem zatem przerwać to i użyć naszej „wunderwaffe”. Kiwnąłem na natręta ręką i poprowadziłem go do wartowni. Powiedziałem strażnikowi, żeby poprosił „naszego” oficera. Byłem pewien, że na widok szarży policjant stuli uszy i pójdzie sobie. Niestety, wartownik powiedział coś, z czego wywnioskowałem, iż oficera już nie ma. W odwodzie pozostały nasze rozmówczynie. Ciągnąc za sobą namolnego policjanta odnalazłem tłumaczkę i poprosiłem, żeby „przetłumaczyła”, iż jesteśmy w miejscu wskazanym przez wojskowego, a zatem jego pretensje są bezzasadne. Pani powiedziała to, dodając coś jeszcze od siebie, ale skutek był odwrotny od oczekiwanego. Tłumacząc w drugą stronę powiedziała, ku mojemu zaskoczeniu, że wojsko tu nie ma nic do gadania. Mamy natychmiast opuścić trawnik. Zmieniając ton, usiłowałem negocjować tłumacząc, iż jest późno, nie znamy miasta, a z pierwszymi promieniami słońca zwiniemy namiot i znikniemy bez śladu. Bez skutku. Policjant był nieprzejednany. Sytuacja zrobiła się poważna, a jak na złość mój towarzysz gdzieś przepadł. Uznałem, że cokolwiek zrobimy, namiot trzeba zwinąć, więc po raz trzeci tego wieczora zabrałem się do pakowania. Kiedy wreszcie się pojawił był jeszcze bardziej, aniżeli ja, zaskoczony sytuacją. Kończyliśmy składać tropik, kiedy ponownie podeszła do nas tłumaczka. Tym razem była sama, z konkretną propozycją. Zabierze nas w miejsce, gdzie bez przeszkód będziemy mogli przenocować. Nie było nad czym się zastanawiać. Wpakowaliśmy plecaki do bagażnika samochodu, którym podjechał jej mąż a sami usiedliśmy z tyłu. Na przednich fotelach pościskała się czteroosobowa rodzina. Proponowaliśmy, żeby dzieci usiadły z nami, lecz najwyraźniej uznali, że lepiej będzie się tłoczyć. Przecięliśmy miasto mijając wiele „wygodnych” skwerków. Samochód zatrzymał się dopiero przy zatłoczonym do granic możliwości parku, za którym kręcił się „diabelski młyn”a dobiegające stamtąd odgłosy wskazywały na odpowiednik naszego „wesołego miasteczka”. Kiedy my wypakowywaliśmy rzeczy, pani „załatwiła” nam miejsce pod namiot. Dozorca zaprowadził nas w miejsce pod silnym reflektorem, pośród hałaśliwie świętujących Kashanczyków. Nie zważając na nic usnęliśmy natychmiast po ułożeniu się w namiocie.


DZIEŃ JEDENASTY 2 czerwca 2016 roku (Yazd)
Ze snu wyrwał nas tubalny głos konduktora. Rozespani, półprzytomni poskładaliśmy pościel, zebraliśmy swoje rzeczy i pożegnawszy się z samozwańczym opiekunem wyszliśmy na peron. Staliśmy jeszcze przy pociągu, kiedy nasz znajomy mijając nas w pośpiechu uścisnął nam dłonie życząc powodzenia. Było jeszcze całkiem ciemno. W bezpośrednim sąsiedztwie dworca jest dom modlitwy, łaźnia i toalety. Usiedliśmy na ławce żeby się trochę ogarnąć i zjeść śniadanie. Jedliśmy chleb, kiedy niespodziewanie znowu zobaczyliśmy współtowarzysza podróży. Szybkim krokiem wracał z domu modlitwy w stronę pociągu. Po raz trzeci przyszło nam się obściskiwać na pożegnanie. Szybko dniało. Założyliśmy plecaki i wyszliśmy przed dworzec. Upewniliśmy się co do kierunku i pomaszerowaliśmy przed siebie. Kawałek za dworcem zapytałem jednego z mężczyzn stojących przy samochodzie o Świątynię Ognia. Potwierdził kierunek i określił odległość na trzy, może cztery kilometry. Przeszliśmy nie więcej aniżeli półtorej, kiedy ktoś na nas zatrąbił. Za kierownicą samochodu, który się nieopodal zatrzymał, siedział mężczyzna widziany w okolicy dworca. Wpakowaliśmy się do wewnątrz razem z plecakami, mimo iż siedziało tam jeszcze dwóch ludzi. Na szczęście do celu było niedaleko. Przeoczyliśmy jednak bardzo wczesną porę. Do otwarcia pozostały „zaledwie” dwie godziny. Nie było sensu tkwić w miejscu. Pomaszerowaliśmy w kierunku starego miasta. Trochę to nam zajęło, bo jak wszędzie dotychczas, także i tu plan nie oddawał właściwych dystansu za to weszliśmy wprost na plac Amir Czokhmaq z meczetem o tej samej nazwie. W jego krużgankach trochę odpoczęliśmy i dokończyliśmy resztę chleba. Kawałek dalej zobaczyliśmy jakieś zamieszanie. Na chodniku, przed wejściem na plac jakiegoś meczetu stała grupa mężczyzn w odświętnych ubraniach. Co chwilę zatrzymywały się samochody, z których wysiadali szyiccy duchowni i w asyście wchodzili na plac. Weszliśmy tam także i my, ale kilku rosłych panów w dobrze skrojonych garniturach poprosiło nas grzecznie, żebyśmy wrócili za dwie, trzy godziny. Wychodząc zauważyliśmy, iż w meczecie jest tłum mężczyzn z uwagą słuchających jakiegoś przemówienia. Najwyraźniej trafiliśmy na wiec lub coś podobnego. Nie uszliśmy daleko, kiedy naszą uwagę przyciągnął głos płynący z głośników kolejnego meczetu. Ten był znacznie mniejszy z wejściem wprost na chodnik. Tuż przy schodkach stał staruszek. W jednej ręce trzymał zawiniątko, drugą dał nam do zrozumienia, że powinniśmy wejść. Nie do końca przekonani, czy właściwie zrozumieliśmy jego gesty, niepewnie zajrzeliśmy do środka. Także i tu było tłoczno jednak kiedy nas dostrzeżono, siedzący przy wejściu poprzesuwali się robiąc nam miejsce. Zostawiwszy w przedsionku buty i plecaki weszliśmy pomiędzy siedzących. Kiedy tylko usiedliśmy na wytartym dywanie podano nam po szklaneczce gorącej herbaty i podsunięto miseczkę z kostkami cukru. Siorbiąc aromatyczny napar obserwowaliśmy sąsiadów. Część z nich pogrążona była w zadumie. Inni słuchali głosu wylewającego się z głośników i przesuwali palcami paciorki różańca. Jeszcze inni jedli, wydłubując coś palcami z pakunków, takich jak ten widziany u staruszka przy wejściu. Zanim dopatrzyliśmy się zawartości, ktoś podał i nam zapakowane w folię dwa pakieciki. Z zainteresowaniem uchyliłem folię. Wewnątrz był poskładany na cztery części chleb, garść ziół i nieduży kawałek sera. Trudno było o lepsze śniadanie. Starszy pan i kilkunastoletni chłopak, na zmianę dolewali nam herbatę, w miarę jak opróżnialiśmy szklaneczki. Ser był znakomity podobnie jak chleb. Ze smakiem zjedliśmy wszystko, mając nadzieję na dokładkę. Niestety, w przeciwieństwie do herbaty poczęstunek był jednorazowy. Najedzeni, wypoczęci wyszliśmy z meczetu jako ostatni. Kręcąc się po starym mieście, w oddali dostrzegliśmy dwie wieże minaretów. Jeszcze wówczas nie wiedzieliśmy do jakiego meczetu „należą”, ale postanowiliśmy zobaczyć je z bliska.
W każdym mieście, dużym czy małym, można być pewnym, że znajdzie się „meczet piątkowy”. W Jaździe jego wyjątkowość mierzona jest wysokością minaretów. Mają niemal pięćdziesiąt metrów i są najwyższe w Iranie, a może i na świecie. Robią ogromne wrażenie, jak z resztą cała budowla, choć (Allahu bądź miłosierny) pierwsza rzecz jak przyszła mi na myśl, na jego widok, to ...elektrownia Battersea z okładki czarnej płyty Pink Floyd „Animals”. Zanim to jednak nastąpiło kluczyliśmy w wąskich uliczkach wypatrując zza wysokich glinianych murków charakterystycznych kształtów. Co chwila traciliśmy je z oczu, aż w końcu wyszliśmy na ulicę, do której dochodzi długa aleja. Na jej odległym końcu, w blaskach porannego słońca wystrzeliwały w niebo minarety. Szliśmy w ich kierunku po przeciwległych stronach alei. Usiłowałem „wepchnąć” w kadr całą wieżę, kiedy usłyszałem wołanie przyjaciela. Odwróciłem się i zobaczyłem go w towarzystwie jakiejś dziewczyny. Zrezygnowałem z planowanego ujęcia i poszedłem w ich stronę. Dziewczyna była odwrócona do mnie tyłem. Na moje „salam” odwróciła się i wykonując delikatny skłon powiedziała: „ Och, więc jesteście Irańczykami?”. To zaskakujące stwierdzenio-pytanie bardzo mnie rozbawiło. Brano nas już za Rosjan, Australijczyków, czy Anglików, lecz nigdy za Persów. Powiedziałem skąd przyjechaliśmy i zapytałem o jej pochodzenie, bowiem rysy twarzy wskazywały na daleki wschód, ale dla mnie równie dobrze mogła być Chinką, Wietnamką czy Japonką. Uśmiech na okrągłej, sympatycznej buzi rozszerzył się jeszcze bardziej. Ponowiła skłon i odparła, że jest Koreanką. Wraz z koleżanką chcą skorzystać z oferowanej im dwudniowej wycieczki i szukają dodatkowych dwóch osób. Zabrzmiało to interesująco więc zapytaliśmy o szczegóły. To co usłyszeliśmy było tak nieprawdopodobne, że poprosiłem o powtórzenie. Ponownie usłyszeliśmy o wyjeździe na pustynię, zwiedzaniu karawanseraju, noclegu w oazie z oglądaniem gwiazd i transporcie w obie strony. Wszystko za dziesięć dolarów. Nasze dotychczasowe doświadczenia z kierowcami taksówek sprawiły, że nie mogłem uwierzyć w realność kosztów przejazdu na takiej trasie. Nic ponad to. Najuprzejmiej jak potrafiłem poprosiłem ją, żeby upewniła się co do zakresu, a przede wszystkim ceny oferowanej wycieczki. Dziewczyna w charakterystyczny dla postaci z japońskich filmów pobiegła drobnym truchtem w stronę hotelu. Kilka minut później pojawiła się w taki sam sposób i z widocznym zakłopotaniem powiedziała, że istotnie cena wynosi dwadzieścia pięć dolarów i nie obejmuje jedzenia, ale one nadal chciałyby pojechać i liczą na nasze towarzystwo. Szybko ustaliliśmy między sobą, że jeśli chcemy zrealizować nasze plany, to musimy trzymać się założonego budżetu. Bardzo zmartwiło to naszą rozmówczynię. Usiłowała jeszcze nas przekonać używając jako głównego argumentu ...noclegu pod gołym niebem. Kiedy usłyszała, że my niemal każdej nocy mamy gwiazdy nad głowami była bardzo zaskoczona. Wydawało jej się bowiem, że jak wszyscy korzystamy z hoteli. Pokiwała ze zrozumieniem głową. Na pożegnanie ponownie ślicznie się ukłoniła i zapytała czy może sobie z nami zrobić „selfie”. Zrobiliśmy kilka ujęć i wróciliśmy do przerwanego niespodziewanym spotkaniem oglądania meczetu. Obejrzeliśmy go ze wszystkich możliwych stron. Z tak bliska, jak tylko było to możliwe a także z zaułków bazaru, w które zagłębiliśmy się wracając w miejsce, skąd nas „relegowano”. W związku z tygodniowymi obchodami rocznicy śmierci ajatollaha Chomeiniego bazar był zamknięty. Jedynie piekarnia funkcjonowała wypełniając opustoszałe korytarze pobudzającym kubki smakowe zapachem świeżego chleba. Podeszliśmy ponownie pod mauzoleum Sayed Rokn Addin. Niestety, nic się nie zmieniło od poprzedniej bytności - przemówienia, tłum ludzi, patrole policyjne. Pomimo to weszliśmy na plac i starając sie jak najmniej rzucać w oczy usiedliśmy w cieniu budowli. Po dziesięciu minutach „wykryto” naszą obecność. Pierwsza interwencja rozbiła się o barierę językową. Oczywiście wiedzieliśmy o co chodzi panom w garniturach, ale udawaliśmy, że nie mamy o niczym pojęcia. Krótko trwał nasz triumf. Wezwane posiłki władały angielskim i w tym właśnie języku, nadal bardzo uprzejmie, oświadczono nam, iż względy bezpieczeństwa zmuszają ich do poproszenia nas o odwiedzenie mauzoleum później. Na nic się zdało tłumaczenie, że niebawem opuszczamy miasto, że chcemy tylko popatrzeć i odpocząć w cieniu świętego przybytku. Panowie byli niewzruszeni. W asyście kilku rosłych dżentelmenów wyszliśmy na ulicę, budząc powszechne zainteresowanie licznie tam zgromadzonych osób. Żałowałem, iż nie dane mi było zrozumieć ich szeptów i domysłów. Żartując dotarliśmy ponownie na plac Amir Czokhmaq. Zauważyliśmy, iż w budynku na lewym jego rogu jest sklep ze słodyczami. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, słodycze sprzedaje się tu niemal wszędzie, ale właśnie dlatego nigdzie nie ma kolejek. Nigdzie a tu była. Zaintrygowani podeszliśmy bliżej. Jednolite, eleganckie opakowania wskazywały na to, iż jest to sklep firmowy. Wewnątrz, gdzie udało nam się wcisnąć, ściany zdobiły zdjęcia powszechnie znanych postaci, które albo przyjmowały od innych słodycze albo je jadły. Obawiałem się, że jeśli jest to tak ekskluzywne miejsce, jak nam się wydawało, to ceny przekroczą nasze możliwości. Obszerna witryna zawierała pełną ofertę, lecz ceny były podane w Farsi. Jedna z klientek zaoferowała nam swoją pomoc i okazało się, że bez rujnowania budżetu możemy sobie pozwolić na najmniejszy, choć prawie półkilowy zestaw ciasteczek. Obsługa działała niezwykle sprawnie i mimo obligatoryjnych dwóch kolejek, po ciastka i do kasy, szybko dokonaliśmy zakupu. Usatysfakcjonowani wpakowaliśmy się do pierwszej wolnej taksówki i zapytaliśmy o cenę kursu na dworzec autobusowy. Wesołkowaty kierowca, który przedstawił się jako Ali Baba(?!), pokazał trzy banknoty po pięćdziesiąt tysięcy. My pokazaliśmy jeden. Pokręcił przecząco głową, lecz kiedy chcieliśmy wysiąść, machnął pojednawczo, co uznaliśmy za akceptację zaoferowanej stawki. Zadowoleni z przebiegu dnia, zakupu, po raz nie wiedzieć który zaniedbaliśmy elementarnej zasady ograniczonego zaufania. Ali Baba bawił nas całą drogę. Trącał w ucho, dowcipkował. Niestety, przy płaceniu dobry humor prysł jak bańka mydlana. Kiedy wręczyliśmy mu banknot o ustalonym nominale, zrobił minę jakbyśmy chcieli go okraść. Dyskusja była bezcelowa. Przez moment liczyłem, że dokładając kolejny pójdziemy na kompromis, lecz kierowca zapominając o negocjacjach na postoju, zażądał pierwotnej stawki. Wściekli bardziej na siebie, aniżeli na niego, poszliśmy szukać autobusu. Tu wszystko odbyło się bez zaskoczeń. Za dwa bilety na ponad trzystukilometrową trasę zapłaciliśmy dwieście dwadzieścia tysięcy. Czekając na odjazd sfotografowaliśmy grupę młodych mężczyzn z Beludżystanu. Ich ciemna karnacja i charakterystyczne elementy ubioru zwracały uwagę nawet tu, wśród zróżnicowanych pod tym względem Irańczyków. Panowie chętnie pozowali. Mieli też wielką ochotę na rozmowę, lecz brak znajomości, choćby kilku wspólnych dla obu stron słów, całkowicie to uniemożliwił. Przyjaciel wypatrzył też na peronie uzbrojonego w „kałacha” żołnierza. Postanowił się z nim sfotografować. Pamiętając zalecenia konsularne odradzałem, ale nie dość skutecznie. Okazało się, że zasady zasadami a próżność próżnością. Mundurowy nawet nie usiłował oponować, pozował przybierając marsowe miny. Zapewne, gdyby Witek zechciał „potrzymać sobie” jego broń, też by się zgodził. Podróż do Esfahanu niczym się nie wyróżniała. Dopiero pod jej koniec, usłyszeliśmy skierowane w naszą stronę : „Dzień Dobry! W ten oto banalny sposób, poznaliśmy niebanalną postać. Sześćdziesięcio-siedmioletni Torunianin, Artur Anuszewski, nie tyle był zainteresowany nami, co zaprezentowaniem siebie. Nie mniej jednak już sama liczba krajów, przez które przejechał była imponująca (ponad 147) i nie umniejsza tego fakt, że kiedyś prowadził biuro turystyczne. Obecnie, jak głosi jego wizytówka, jest fotografem i wydawcą. Podróżował z jednym, skromnym plecakiem z Emiratów Arabskich do Turkmenistanu i jak się nie omieszkał pochwalić, wydał zaledwie pięćdziesiąt dolarów. Być może istotnie jego koszty były tak niewielkie, gdyż przemieszczał się od jednego do drugiego couchsurfera a Ci, nawet po za Iranem oferują oprócz darmowego noclegu jakiś posiłek. Nasz nowy znajomy, bez najmniejszego zażenowania opowiedział nam też, że jeśli nie udaje mu się z nikim umówić przez internet, to chodzi po ulicach z kartką, na której w miejscowym języku ma napisaną prośbę o przenocowanie. Obaj z przyjacielem uznaliśmy tą metodę za być może skuteczną a z pewnością bardzo oszczędną, lecz żaden z nas nie widział się w takiej roli, natomiast jego skuteczność posługiwania się tabletem, GPS-em oraz mapami Google`a skłoniły mnie do ponownego zastanowienia się nad zmianą telefonu na smartfon z nawigacją i szybkim modemem przy planowaniu kolejnej podróży.
Potok słów przerwał wjazd autobusu do Esfahanu. Jeszcze na schodach terminala dopadli nas taksówkarze. Po ostatnich doświadczeniach nie wdawaliśmy się nawet w rozmowy o pogodzie. Konsekwentnie mówiliśmy „Nie, dziękuję” zanim kończono formułować pytanie. Przez chwilę jednak rozmawiałem z młodym kierowcą, który w przeciwieństwie do swoich kolegów mówił po angielsku. Oprócz tego, zwrócił na siebie uwagę swoistą nonszalancją. Kłamliwie, ale przekonywująco argumentował. Byś może, gdyby nie to, iż z miejsca, gdzie rozmawialiśmy, widać było przystanek, na który podjeżdżały miejskie autobusy, dałbym się przekonać o braku komunikacji publicznej. Kiedy stało się jasne, że nie będziemy jego klientami, zamiast się obrazić, jak to mają w zwyczaju inni kierowcy, życzył nam udanego zwiedzania. Jadąc w kierunku starego miasta wdaliśmy się w rozmowę z innym młodym człowiekiem. Wysiedliśmy razem z nim a następnie, korzystając z jego rad, usiłowaliśmy znaleźć najważniejsze miejsce w mieście – ogromny plac Imama Chomeiniego. Już historia jego powstania jest ciekawa. Wytyczono go w siedemnastym wieku za czasów panowania szacha Abbasa jako ...boisko do gry w polo. Nie wiem czy niewłaściwie zrozumieliśmy wytyczne, lecz musieliśmy jeszcze kilkukrotnie pytać, zanim prowadzeni niemal za rękę przez jakiegoś chłopaka dotarliśmy na miejsce. Mimo kończącego się dnia, plac był „oblężony” przez świętujące rodziny. Ludzie biwakowali na wszystkich trawnikach, dzieci biegały w koło, chlapały się w fontannach i hałasowały. Dorożki, niczym rydwany na antycznym hipodromie okrążały plac nie zważając na przebiegających między nimi przechodniów. Panowała atmosfera latynoskiej fiesty. Już po drodze sondowaliśmy możliwość rozstawienia namiotu w parku lub na samym placu. Wszyscy pytani odnosili się jednak dosyć sceptycznie do tego pomysłu. Tłumaczenia były różne, lecz konkluzja podobna – powinniśmy skorzystać z kempingu za miastem. Tyle tylko, że nie chcieliśmy jechać kolejne kilkadziesiąt kilometrów, żeby rano wrócić w to samo miejsce. Na placu, pytając czy nie moglibyśmy przenocować w meczecie, wywiązała się gorąca dyskusja pomiędzy kilkoma starszymi Panami. Wprawdzie dwaj główni dyskutanci byli zgodni, co do braku takiej możliwości ale powstał spór, czyje argumenty są ważniejsze. Dyskretnie wycofaliśmy się, nie widząc żadnego pożytku w tym sporze. Przeszliśmy się wkoło i postanowiliśmy wrócić do parku, który minęliśmy idąc w stronę placu. Na miejscu nie bardzo mogliśmy uzgodnić czy lepiej będzie poczekać do zmierzchu i ustawić namiot w mało widocznym, lecz przez to bardziej niebezpiecznym miejscu, czy wręcz przeciwnie. Idąc na kompromis wybraliśmy nieduży trawnik przy głównej alejce, ale na tyle zakrzewiony, że zielony tropik miała szanse na wtopienie się w tło. Postanowiliśmy też zaczekać jeśli nie do zmierzchu, to przynajmniej do czasu, kiedy będzie mniej spacerowiczów. Usiedliśmy na ławce a mój przyjaciel udał się na poszukiwanie piekarni. Trochę to trwało, lecz wrócił nie tylko z pieczywem, ale także z kilogramem pomidorów. Na nieodległej ławce usiadło kilka kobiet, które z ożywieniem rozmawiały ze sobą. Kiedy skończyliśmy jeść pomidory, jedna z nich podeszła z plastikowym pojemnikiem w ręku i poczęstowała nas bakaliami. Chwilę później wróciła z czekoladkami. Wypadało nam się zrewanżować, więc wygrzebałem z plecaka pudełko z ciastkami i podszedłem do ich ławki. Częstując nimi powtórzyłem, to, co usłyszałem w Sirjan, że pochodzą z Kermanu a tylko tam, takie są wypiekane. Nieoczekiwanie, widok ciastek, to co powiedziałem a może jedno i drugie bardzo poruszyło jedną z pań. Ze wzruszeniem powiedziała: „O tak, pamiętam je! Pochodzę sama pochodzę stamtąd”. Ławka, na której się usadowiliśmy stała kilkadziesiąt metrów od usytuowanego poniżej poziomu parku zespołu sanitarnego. Było to dla nas bardzo wygodne, ponieważ nie tylko mogliśmy się umyć w ciepłej wodzie, ale także przeprać rzeczy. Wraz z zapadającym zmrokiem włączyły się latarnie, na które nie zwracaliśmy dotychczas uwagi. Nasze dyskretne lokum zostało rozświetlone pobliską lampą czyniąc je znacznie mniej dyskretnym. Nie chciało nam się jednak przenosić wszystkiego więc przyjęliśmy, że tak właśnie miało być. Do późna, wokół namiotu, słychać było liczne głosy.



DZIEŃ DZIESIĄTY,  1 czerwca 2016 (Sirjan)
Obudziliśmy tuż przed szóstą. Delikatna, półprzeźroczysta zasłona, poruszana powiewami wiatru niczym sukienka tańczącej dziewczyny, oddzielała nas od podwórka, na którym krzątał się senior rodziny . Najwyraźniej układał nasze buty „porzucone” poprzedniego wieczora. Zrobiło mi się głupio, że starszy pan sprząta nasze rzeczy. Nie byłem też pewien czy powinniśmy bez zaproszenia wychodzić. Z drugiej strony, obawiałem się, iż gospodarze mogą z tych samych powodów czekać na jakiś ruch z naszej strony i w ten sposób ”sparaliżujemy” funkcjonowanie całego domu. Poskładaliśmy posłania i po cichu otworzyłem drzwi. W salonie wszystko już było przygotowane do śniadania. Zjedliśmy je w towarzystwie Hamida i jego rodziców. Dania z kolacji uzupełnił chleb pieczony w domu, jajka i doskonały ser. Po posiłku, pojechaliśmy samochodem do centrum, gdzie Hamid umówił się ze swoim kuzynem. Już poprzedniego dnia wspominał o nim, opowiadając o tym jak przez dwa semestry studiował stomatologię na Białorusi. W tym czasie miał opanować rosyjski w stopniu pozwalającym swobodnie porozumiewać się. Chłopak, który zastąpił Hamida za kierownicą wyglądał bardziej na licealistę, aniżeli stomatologa. W samochodzie i zwiedzając okolice usiłowaliśmy rozmawiać z nim po rosyjsku, ale generalnie ograniczyło się to do kilku wyrazów, wypowiadanych zresztą z całkiem niezłym akcentem. Najpierw zatrzymaliśmy się w
starej części miasta. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem dwa „Domy Lodowe”, niemal identyczne jak widziany w Kermanie. Różnica polegała na tym, że tamten został zaadaptowany jako czytelnia, te zaś pozostały w swym pierwotnym stanie. Wejście pierwszego było zagruzowane na całej wysokości, ale w drugim pozostał prześwit, którym można się było przecisnąć do środka. Zanim wzrok przywykł do ciemności, rozpraszanej jedynie przez światło przeciskające się, jak my, otworem nad gruzem, wnętrze wydawało się jednolitą czeluścią. Po chwili jednak dostrzegliśmy owalną jak cała budowla studnię. W Kermanie miała ona głębokość metra. Tu wydawała się być bez dna. Dopiero w bladym świetle telefonów udało się najpierw wyłuskać z mroku wąskie schody przyklejone do ściany a na ich końcu zasypane gruzem dno. Nie mogłem sobie odmówić przyjemności zejścia tam, choć trudno mi było przewidzieć co może leżeć pomiędzy kawałkami cegieł. Opierając dłoń o chropowatą ścianę, ostrożnie kroczyłem po niczym nie zabezpieczonych stopniach. Z głębokości sześciu, siedmiu metrów zaskakująco dobrze widać było schodkowy układ kopuły przykrywającej budowlę. Już wchodząc odczuliśmy znaczną różnicę temperatury. Na dnie „studni”, ta różnica była jeszcze bardziej wyraźna. Po opuszczeniu budowli zostaliśmy zaprowadzeni do pobliskich zabudowań. Jedne nadal funkcjonujące, choć częściowo zawalone. Inne zupełnie opustoszałe. Wszystkie zbudowane z suszonych na słońcu cegieł i tynkowanych mieszanką gliny i sieczki – materiałów, które widzieliśmy w „Glinianym Mieście”, Kermanie. Na pobliskim polu pokazano nam uprawiane tam duże rośliny z żółtymi kwiatami. Miał to być szafran, który jest powszechnie stosowany w irańskiej kuchni, lecz musiało w tym przypadku dojść do jakiegoś pomylenia pojęć, nieporozumienia, ponieważ z całą pewnością rośliny te nie przypominały krokusów, z których pręcików powstaje najdroższa przyprawa świata. Uprawa niemal graniczyła z bazarem, będącym centralnym punktem starego miasta. Przespacerowaliśmy się wąskimi uliczkami, lecz nie tyle stragany zwróciły naszą uwagę, a badgiry „łapacze wiatru” . Bardzo charakterystyczne, o specyficznej budowie kominy wentylacyjne, których zadaniem nie jest wyciąganie powietrza z pomieszczeń, a wtłaczanie go tam, niezależnie od kierunku i siły wiatru. W różnych miejscach Iranu widzieliśmy czasami bardzo zaskakujące formy tych protoplastów klimatyzatorów, lecz najbardziej typowa forma, to czworokątny komin o szerokości około jednego metra, zwieńczony pionowymi otworami o wysokości kilkudziesięciu centymetrów i widocznymi w nich przegrodami, jak w nawiewach współczesnych samochodów. Jeszcze na dworcu autobusowym w Shiraz, Hamid przekonując nas do odwiedzenia Sirjan wspomniał o „Kamiennym Ogrodzie”. Po obejrzeniu starej części miasta nadszedł czas na tę atrakcję regionu. Samochód prowadzony przez kuzyna-stomatologa, popędził przez szeroką równinę w kierunku ledwo widocznych gór. Mimo szybkości utrzymywanej znacznie powyżej „setki”, dopiero po godzinie zwolniliśmy, żeby zjechać w lewo na lokalną, wyboistą drogę. Podskakując na wybojach, najpierw dostrzegliśmy kurz jaki wznieciły setki racic wychodzących z otwartej bramy kóz i owiec. Kiedy stado pobekując przeszło kilkadziesiąt metrów, zauważyliśmy po lewej stronie jakby sad owocowy. Było jednak w nim coś głęboko niepokojącego. Poszarzałe, całkowicie suche drzewa obwieszone były, niczym jabłonie owocami, „dorodnymi” ...głazami. Niektóre regularne, wielkości pomarańczy, inne melona, aż do porowatych i nieforemnych niczym pumeks o gabarytach sporej dyni. Wszystkie podwieszone na pojedynczych lub splecionych drutach, czasami łańcuchach. Surrealistyczny sad, godny pędzla Salvadora Dali poskrzypywał delikatnie kiwającymi się w takt poświstów wiatru niestrawnymi „owocami”. Naturalnie, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia zapytałem o genezę tego happeningu. Odpowiedź była równie zaskakująca, jak samo zjawisko. Kilkadziesiąt lat temu, mieszkający tu pasterz wkopał w ziemię pierwszy konar i powiesił na nim kamienie. Przez następne czterdzieści lat, aż do śmierci kontynuował to, nikomu nie wyjawiając powodów, motywów. Równie zdystansowany na bardzo rzadkie pochwały jak powszechne kpiny, wytrwale znosił znajdowany materiał, bez użycia jakiekolwiek ułatwień. Z filmu dokumentalnego nakręconego tuż przed jego śmiercią wynika, iż również ówczesna władza usiłowała dociec, czy aby nie ma w tym jakieś formy kontestacji, lecz i na te nagabywania pozostał całkowicie obojętny. W dzisiejszych realiach, szczególnie świata zachodniego, uznany zapewne byłby jako performer. Dla swoich współczesnych był pomyleńcem, przedmiotem drwin i szyderstw. Po spacerze po tym niezwykłym ogrodzie przeszliśmy przez bramę, z której uprzednio przetoczyła się kozia horda. Wewnątrz murowanego ogrodzenia zobaczyliśmy rozległy parterowy dom, tuż przy nim wystający ponad ziemię na kilkadziesiąt centymetrów, okrągły, zbiornik na wodę z pływającymi w nim rybami. Otaczające go morwowce rozsypywały wkoło dojrzałe, soczyste owoce. Za domem w obszernej zagrodzie polegiwało kilkadziesiąt kóz, które z zaciekawieniem wlepiły w nas swoje demoniczne oczy. Przed zagrodą w nieładzie leżały jakieś sprzęty i futra, które z bliska okazały się być zmumifikowanymi resztkami padłych zwierząt. Mężczyzna pracujący w obejściu nie wyglądał na zaskoczonego naszą obecnością. Przywitał się obojętnie, odpowiedział na kilka zadanych mu pytań i wrócił do swoich zajęć, ignorując nas zupełnie. Po powrocie do miasta wstąpiliśmy do agencji, w której kupiliśmy bilet na pociąg do Yazd`u i wróciliśmy na obiad. Przed posiłkiem podano nam zimne napoje. Najlepszy był zmiksowany melon z kostkami lodu. Ledwo uprzątnięto talerze i półmiski, pojawiły się owoce, pistacje i ciasteczka. Po cichu liczyłem, że popołudnie także spędzimy na zwiedzaniu, lecz czas najwyraźniej wyhamował. Wszystko przebiegało jakby w zwolnionym tempie. Stało sie jasne, iż nastała sjesta. Jedyną formą aktywności pozostała rozmowa. Hamid, z charakterystyczną dla siebie powagą wprowadził ją na trudne, nie tylko ze względów językowych, meandry polityczno-społeczne. Z jego wypowiedzi przebijała z jednej strony duma z bogatej historii dziedzictwa kulturowego Persji, z drugiej sceptycyzm, rozgoryczenie i beznadzieja, kiedy mówił o obecnych rządach ajatollahów. W innych miejscach, gdzie także rozmawialiśmy na podobne tematy łatwiej udawało mi się argumentować, że wszystko wymaga czasu, a przyszłość jest w rękach ludzi młodych, a nie brodatych starców. Mój rozmówca widział to inaczej. Twierdził, że tak dobrze widziane na zachodzie otwarcie Iranu, udogodnienia dla turystów, to jedynie pozory, mające na celu zniesienie embarga handlowego i umocnienie pozycji władzy, która wobec własnych obywateli jest równie bezwzględna jak przed laty. Podawał przykłady opozycyjnych polityków, których eliminuje się bez przebierania w środkach. Kiedy wspomniałem, iż mimo to Iran wydaje się nam krajem zasobnym i nowoczesnym usłyszałem, że gdyby nie ogromne pieniądze płynące oficjalnym a także nieoficjalnym strumieniem do sojuszników takich jak Syria, czy Palestyna, to kraj byłby w zdecydowanie lepszej kondycji, a jego obywatele nie musieliby borykać się z tak wieloma problemami. Kiedy go tak słuchałem, doszedłem do wniosku, że istnieje sporo podobieństw pomiędzy współczesną sytuacją Iranu, a Polską drugiej połowy lat osiemdziesiątych. Powiedziałem mu o tym, przypominając że to był początek istotnych, ustrojowych zmian nie tylko dla naszego kraju, ale i całego regionu. Przytaknął, choć raczej z grzeczności, a nie z przekonania. Sam też nie byłem pewien słuszności własnej tezy. Jak zwykło się mawiać „Diabeł tkwi w szczegółach”. Wówczas kościół był na swój sposób azylem opozycji. Trochę na przekór konserwatywnej istoty swoich podstaw ideologicznych wspierał postępowców i nowatorów. Tutaj religia jest najsilniejszym hamulcowym. W jej imieniu i przy użyciu należącego do niej potężnego aparatu władzy tłamsi się przejawy laicyzmu, którego oczekuje młodsza część społeczeństwa. Nie dlatego, że jej nie szanuje, lecz na wzór społeczeństw zachodnich, chce mieć możliwość swobodnego wyboru stopnia zaangażowania i formy jaką ma ono przybrać. Przyznaję, że z ulgą przyjąłem zmianę tematu. Zaczęło się od pięknego, starego instrumentu w pokoju Hamida. Kiedy tar został z pietyzmem wyjęty z futerału, liczyłem na choćby krótką demonstrację jego brzmienia. Niestety, nasz młody gospodarz nie czuł się na siłach, tłumacząc, iż tylko Ali potrafi na nim grać. Ich kuzyn nie miał aż takich oporów ale chyba przeliczył swoje możliwości, ponieważ zdołał wydobyć z niego kilka podstawowych dźwięków, jednak bez łączenia ich w jakąkolwiek melodię. Już wcześniej zwróciłem uwagę na wzorzyste poduszki i inne tkaniny zdobiące dom. Kiedy o tym wspomniałem, nie bez dumy Hamid powiedział, że wszystkie są dziełem jego mamy, która także utkała dywany. Z pokoju przyniósł kilka zwojów i zademonstrował nam je. Jeden w geometryczne, wyważone w tonacji wzory, drugi w dominancie czerwieni przedstawiał sceny z polowania. Dla laika, takiego jak ja, z powodzeniem mógł być eksponatem muzealnym, ponieważ ani jakością ani też grafiką nie odbiegał od tych sprzed stuleci. Szczerze pogratulowałem kunsztu pani domu, co ta skwitowała lekkim uśmiechem. Czas płynął, jak na nasze przyzwyczajenia, nazbyt leniwie. Mimo, iż ciągle byliśmy pełni po obiedzie, podjadaliśmy podsuwane nam pod nos, a to ciastka, a to schłodzone arbuzy. Mój przyjaciel z zapałem przysiadł się do misy z pistacjami skutecznie ją opróżniając. Rozmawiając o specyfice kuchni irańskiej zapytałem o przepis na ziemniaki z ryżem. Pomyślałem, że łatwa dostępność produktów w Polsce pozwoli mi zrobić je w domu. Obaj młodzieńcy szybko się poróżnili co do szczegółów. Zaproponowałem, żeby zapytali gospodyni. Chwilę później mama Hamida przyniosła do pokoju kilka ziemniaków, garnek i bez słowa zaczęła je obierać. Przeprosiłem za robienie jej kłopotu i zapewniłem, że wystarczył by mi opis bez demonstrowania ale pani stwierdziła, że i tak miała to zrobić na kolację. W tej sytuacji zapytałem, czy mógłbym jej towarzyszyć w kuchni. Miałem nadzieję, że będę miał okazję trochę choćby pomóc lecz pozwolono mi jedynie obserwować. Kilkadziesiąt następnych minut asystowałem przy gotowaniu, wąchając i smakując danie na kolejnych etapach jego przyrządzania. Wieczorem zaczęli się schodzić goście. Nie wiem czy nasza obecność miała na to jakiś wpływ, ale nie można tego wykluczyć. Najpierw do nieopuszczającego nas od rana kuzyna dołączył jego młodszy brat. Chwilę później pojawiły się dwie nastoletnie, bardzo ładne dziewczyny w asyście trzech starszych pań i jednego mężczyzny. Wkrótce dołączyli brat Hamida z żoną i dzieckiem, a na końcu Ali. Mężczyźni zasiedli na dywanie, a panie sprawnie podawały talerze i sztućce. Kiedy przyniosły ostatnie półmiski usiadły na przeciwko nas. Jedzenia było bardzo dużo i mimo, iż wszystkie dania wyglądały bardzo apetycznie, nie byliśmy w stanie nawet niektórych spróbować. Pomimo tak wielu nowych dla nas osób i kłopotów językowych atmosfera była bardzo sympatyczna. Tym razem Witek stał się głównym obiektem zainteresowania. Co rusz podsuwano mu kolejne talerze i namawiano na dokładki, a on z przepraszającym uśmiechem tłumaczył, że wszystko jest doskonałe, lecz gospodarze nieustannie nas karmią i jesteśmy pełni. W trakcie kupowania biletów, wymieniono godzinę dwudziestą drugą jako porę odjazdu. Trochę się niepokoiłem czy Hamid, który zadeklarował, że nas podwiezie na dworzec pamięta o tym. Powiedział, że tak, a czasu mamy dość, ponieważ tak naprawdę pociąg ma być czterdzieści po dwudziestej drugiej. W tej sytuacji zdaliśmy na jego czujność i dalej uczestniczyliśmy w kolacji. Pół godziny później trzeba się jednak było zbierać. Pakowanie poszło nam bardzo sprawnie, ale pożegnanie się z tak liczną rodziną zajęło sporo czasu. Nie obyło się też bez „okolicznościowych przemówień”. W licznej asyście wsiedliśmy do samochodu. Kiedy już mieliśmy odjeżdżać pani domu podała nam wypchaną czymś foliową torbę. Na pytanie „co to takiego?” oświadczyła, że kawałek chleba, który chwaliliśmy podczas posiłku. Dopiero na dworcu okazało się, że chleb był tylko pretekstem. W torbie były przyprawy, pistacje i spore pudełko specyficznych dla okolic Kermanu ciastek daktylowych i woda. Samochód wyjechał na drogę wylotową z miasta i pomknął w ciemność. Dworzec kolejowy w Sirjan, tak naprawdę, usytuowany jest prawie czterdzieści kilometrów od miasta. Ku naszemu zaskoczeniu towarzyszący nam panowie zaczęli się z nami żegnać przed budynkiem. Kiedy zapytałem czemu nie wejdą do środka powiedzieli, że nie mogą ponieważ konieczny jest do tego ważny bilet a tylko my taki mamy. Po serdecznych uściskach dłoni i zapewnieniach, że zawsze mogą liczyć na gościnę w naszych miastach weszliśmy przeciskając się przez wąskie drzwi do wewnątrz. Wbrew temu co usłyszeliśmy, nikt nas nie kontrolował. Weszliśmy na peron, ale po chwili wróciliśmy do przeszklonej poczekalni i usiedliśmy na metalowych siedziskach. O wyznaczonej porze, zamiast pociąguusłyszeliśmy płynący z głośników komunikat. Z oczywistych powodów nie zrozumieliśmy ani słowa, co zapewne odbiło się na naszych twarzach, ponieważ siedzący nie opodal mężczyzna powiedział w przyzwoitym angielski, że pociąg został odwołany. Wcale nas to nie uspokoiło. Wręcz przeciwnie, chcieliśmy wiedzieć jaki jest dalszy tryb postępowania. Rozmówca odparł, że żaden. Wsiądziemy do następnego, który przyjedzie za czterdzieści minut. Uspokojeni wdaliśmy się w rozmowę, którą przerwał patrol policji prosząc nas o paszporty. Pokazaliśmy je i kontynuowaliśmy rozmowę. Właśnie opowiadał, że mieszka w Teheranie i raz w tygodniu służbowo jeździ do Sirjan kiedy podszedł do nas kolejny patrol. Nasz nowy znajomy poinformował żołnierzy, że chwilę temu byliśmy kontrolowani, lecz nie tylko nie osłabiło to ich ochoty do obejrzenia naszych paszportów ale „zaprosili” nas do kontroli bagażu. Na odchodnym zażartowałem, licząc na nieznajomość angielskiego wśród mundurowych, że może nas nie rozstrzelają. Przeszliśmy do ciasnego kantorka, przez który przeszliśmy wchodząc do budynku. Panowie grzecznie acz stanowczo poprosili o wypakowanie plecaków. Poodpinałem zamki, ale niczego nie wyjąłem. Oświadczyłem, że jeśli chcą, to mogą to zrobić sami z tym, że po kontroli spakują wszystko tak, jak było. Tupet się opłacił, bo po wsadzeniu ręki pod klapę plecaka kontrolujący mnie wojskowy zrezygnował z dalszego grzebania. Witek w tym czasie zdążył już sporo rzeczy wyjąć, więc miał też więcej do pakowania. Po powrocie na miejsce, dowiedzieliśmy się o kolejnym odwołanym pociągu. Dopiero dobrze po dwudziestej trzeciej nadjechał skład jadący w interesującym nas kierunku. Czekało nas około pięciu godzin podróży, zatem łatwo było policzyć, że przyjdzie nam wysiadać po czwartej nad ranem. Prawdopodobieństwo przespania stacji było spore, więc poprosiliśmy naszego nowego znajomego o napisanie na kartce prośby do konduktora o „wysadzenie” nas we właściwym miejscu. Tak zabezpieczeni poszliśmy szukać swoich miejsc. Dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie trzy kuszetki nie tylko były w tym samym wagonie, ale sąsiadowały ze sobą w jednym przedziale. Kartka zatem okazała się zbędna, choć nasz towarzysz podróży poinformował konduktora o celu naszej podróży. Wagon przypominał te, którymi podróżowałem na Krym, lecz był w znacznie lepszym stanie. Pościel i prześcieradła były w praktycznych torbach, a jednorazowe poszewki dodatkowo zafoliowane. Dokończyliśmy przerwane wątki rozmowy i położyliśmy się zasypiając niemal natychmiast.
DZIEŃ DZIEWIĄTY 31 maja 2016 roku (Persepolis, Naksze Rostam, Naksze Radżab, Sirjan)
W rozgardiaszu wieczornego spotkania nie ustaliliśmy żadnych ram czasowych, więc nie chcąc zaprzepaścić szansy, wstaliśmy dosyć wcześnie. Sprawnie spakowaliśmy rzeczy i uprzątnęliśmy „sypialnię”. W zwartym szyku stawiliśmy się pod warsztatem pana Mardoniego. Niestety, zastaliśmy tam jedynie jego matkę, która kopała w suchej jak pieprz ziemi, wokół kilku rachitycznych roślinek. Z tego co powiedziała zrozumieliśmy, że wyjechał wróci za jakieś dwie godziny. Pomaszerowaliśmy jak niepyszni do bufetu na drugim końcu placu, skąd jednak zupełnie dobrze było widać „posiadłość” Mister Mardoniego i postanowiliśmy zaczekać. Byłem w trakcie uzupełniania notatek, kiedy przyjaciel zaalarmował mnie, że ktoś podjechał pod „blaszankę”. Szybko przemierzyliśmy kilkusetmetrowy odcinek i zajrzeliśmy do warsztatu. W pierwszej chwili siedzącego tam mężczyznę wziąłem za naszego gospodarza, ale to nie był on. Omawiał coś z dwoma kierowcami, więc wyszliśmy na zewnątrz, zastanawiając się co powinniśmy zrobić. Czas mijał, ale głupio było tak po prostu zniknąć. Odczekaliśmy jeszcze godzinę kiedy zjawił się Mardoni. Na nasz widok szeroki uśmiech rozkwitł na jego umorusanej twarzy. Jednak równie szybko zastąpił go wyraz zakłopotania. Pokazał stojące samochody, rozrzucone narzędzia potem siebie grzebiącego w trzewiach maszyn i zegarek. Było oczywiste, że wpadła mu niespodziewana, pilna robota i nie może z nami jechać. Zanim jednak zdążyliśmy zareagować zażądał rozmówki. Zadziwiająco łatwo znalazł odpowiedni fragment i uzupełnił go odpowiednią pantomimą. W polskiej wersji przeczytaliśmy: „Gdzie mogę zamówić taksówkę?”, lecz pełny przekaz był następujący: „Załatwię Wam taksówkę w dobrej cenie”. Nie czekając na naszą decyzję wybrał numer na archaicznym telefonie i tonem nawykłym do wydawania poleceń powiedział coś osobie, po drugiej stronie. Czekając na przyjazd taksówki, wróciliśmy do niedokończonych wieczorem tematów. Tym razem ciężar „rozmowy” spadł na Kolegę dzięki czemu mogłem się trochę rozejrzeć. Blaszany warsztat był niezwykle skromnie wyposażony. Trochę sprzętów ślusarskich, bloczek z łańcuchem, podstawowe narzędzia. Wcześniej zauważony człowiek siedział nadal w tym samym miejscu co poprzednio. W jednej ręce trzymał kilkucentymetrowy drut, w drugiej uchwyt skręcony z tego samego drutu, na końcu którego uczepiona była jakaś szara substancja przypominająca plastelinę. W wąskiej, wysokiej puszce żarzyły się węgle. Mężczyzna podgrzewał na nich drut, po czym przykładał go do substancji na prowizorycznym uchwycie. Wydobywający się dym wciągał do płuc trzymaną w ustach papierową lufką. Na zewnątrz zatrzymał się jakiś samochód. Mister Mardoni wylewnie przywitał kierowcę, dając nam do zrozumienia, że są w dobrej komitywie. Przyjaźń, przyjaźnią, lecz kwestię finansową należało uzgodnić na miejscu. Przyjaciel wywiązał się z tego zadania znakomicie. Najwyraźniej jak tylko potrafił, kilkukrotnie wymienił nazwy trzech interesujących nas miejsc: Persepolis, Naksze Radżab i Naksze Rostam. Kierowca przytaknął i pokazał banknoty o wartości sześciuset tysięcy riali. Kolega oddzielił z nich sto tysięcy dając do zrozumienia, że liczymy na rabat. Nie wywołało to entuzjazmu choć po wymianie zdań pomiędzy przyjaciółmi, zostało zaakceptowane. Mister M. pomógł zapakować plecaki do bagażnika i obściskał nas na pożegnanie. Z dystansu nisko ukłoniliśmy się starszej pani i wzniecając tumany kurzu wyruszyliśmy w kierunku gór. Gęsto zadrzewioną aleją dojechaliśmy pod barierki, za którymi, w oddali widać było ruiny antycznego miasta. Ustaliliśmy z kierowcą godzinę spotkania i poszliśmy na spotkanie historii. Na kamienną platformę wiodą dwa biegi szerokich schodów, co w połączeniu z nieustannie płynącymi w obu kierunkach falami ludzi przywodzi na myśl współczesne centrum handlowe. Na szczęście prowadzą nie do oszklonych sklepów a do pozostałości po stolicy perskiego imperium z szóstego wieku przed naszą erą. Zastanawiające jest to, że miasto utrwaliło się w świadomości pokoleń pod nazwą nadaną mu przez Greków, mimo iż jego rozkwit przerwał pożar wzniecony przez Aleksandra Wielkiego. Pierwotna nazwa nadana dwa i pół tysiąca lat temu przez Dariusza I Wielkiego - „Parsa”, podobnie jak dzisiejsza tacht-e dżamszit (Tron Dżamszida) jest czytelna dla niewielu przeciętnych ludzi. Trzeba dobrze wysilić wyobraźnię, żeby pośród pojedynczych fragmentów ścian i kikutów nielicznych kolumn dopatrzyć się olśniewającej swoim ogromem i przepychem stolicy imperium. Wzrok przyciągają podniesione z ruin fragmenty dekorów i rzeźb, w których łatwo rozpoznać znane z folderów, pocztówek czy gadżetów reklamowych kształty. „Brama Wszystkich Narodów” z charakterystycznymi skrzydlatymi bykami należy do tych najchętniej fotografowanych. Zdecydowanie lepiej zachowana i bogatsza w reliefy jest „Sala Stu Kolumn” - Apadama2 (kolumn obecnie jest zaledwie kilka, a i te stanowią jedynie wspomnienie własnej świetności), lecz stalowe zadaszenie mające ochraniać zabytek sprawia, iż misterne płaskorzeźby i reliefy pozbawione światła tracą na wyrazistości i pozostają niedocenione. W stromym, skalnym zboczu nad miastem wykuto dwa sąsiadujące ze sobą grobowce Artakserksesa II i Artakserksesa III. Wiodą do nich kompletnie nieprzygotowane, niemal „kozie” ścieżki. Warte jednak zaryzykować skręcenie nogi, ponieważ w przeciwieństwie do rozczłonkowanego miasta, stanowią integralną, zdobną całość, a widok z kamiennej platformy pozwala przynajmniej docenić wizjonerstwo niegdysiejszych urbanistów. Zważywszy na ograniczony czas, oglądaliśmy ruiny z nietypową dla nas systematycznością. Po przejściu przez „Bramę Wszystkich Narodów” i obejrzeniu zabezpieczonych pancernym szkłem rzeźb wdrapaliśmy się pod grobowce. Niczym antyczni wodzowie, z wyżyn nie tyle majestatu, co kamiennej platformy zaplanowaliśmy dalszą marszrutę. Następnie, konsekwentnie trzymając się planu, przeszliśmy wytyczonymi ścieżkami aż po północną krawędź kompleksu. Na sfotografowanie niektórych elementów trzeba było poczekać, ponieważ nieustannie ktoś wchodził w kadr. To niestety powodowało, iż uciekał cenny czas a na dodatek słońce wysysało z nas resztki wilgoci. O wyznaczonym czasie, z lekką zadyszką odszukaliśmy a właściwie daliśmy się odszukać kierowcy. Bez zbędnych słów ruszyliśmy dalej. Objeżdżając z lewej strony antyczne ruiny dotarliśmy do Naksze Radżab. Płacąc za bilet osiemdziesiąt tysięcy riali spodziewałem się czegoś więcej aniżeli dwóch naskalnych sasanidzkich reliefów. Zaskakują urodą, lecz także jakby przypadkowością lokalizacji. Zapewne w czasach, kiedy je wykuto, otoczenie wyglądało inaczej, ale obecnie sprawiają wrażenie, jakby zostały tu zostawione na chwilę i zapomniane. Naksze Rostam w przewodniku porównywane jest do egipskiej „Doliny Królów”. W moim przekonaniu zdecydowanie bardziej adekwatne wydaje się odniesienie do „Skarbca” w jordańskiej Petrze. Ciąg wykutych wprost w skale fasad grobowców achemenidzkich władców wzbudza szacunek swoją wielkością. Wszystkie mają tą samą formę. Różnice, przynajmniej dla laika, są subtelne dlatego jedynie najwytrwalsi docierają do ostaniego po lewej stronie, gdzie nieco na uboczu znajdują się reliefy równie ciekawe jak te w Naksze Radżab. Szkoda, iż nie zostały bardziej wyeksponowane, ponieważ przy stosunkowo niewielkich gabarytach stanowią ciekawy kontrapunkt dla wielkich grobowych fasad. W okolicy jest jeszcze jedno historyczne miejsce – Pasargady. Zważywszy jednak, iż nawet autorzy przewodników wspominają o nim jedynie niejako z obowiązku, podkreślając jedynie znaczenie historyczne miejsca pochówku Cyrrusa Wielkiego, a nie walory turystyczne (splądrowano je jeszcze za czasów Aleksandra Wielkiego) zrezygnowaliśmy z nadkładania drogi i wróciliśmy do Marvdasht. Przed wyjazdem chcieliśmy jeszcze podziękować panu Mardoniemu. Minibus z zajętymi w większości miejscami stał już na placu. Wsiedliśmy do niego w ostatnim momencie. Tym razem niemal w całości zajęty był przez kobiety w czarnych czadorach. Patrząc na nie z tyłu trudno było zachować powagę, ponieważ pokrowce foteli w intensywnie niebieskim kolorze miały identyczną formę. Kiedy dotarliśmy do terminala w Shiraz, ze znajomością rzeczy skierowaliśmy się do części dla autobusów dalekobieżnych. Oczywiście, nie obyło się bez nagabywania przez taksówkarzy. Ich wytrwałość jest zadziwiająca. Nie zniechęca ich nawet fakt posiadania biletu. My wprawdzie musieliśmy go dopiero kupić, lecz zdecydowanie nie zamierzaliśmy w żaden sposób korzystać z oferowanych usług, a jednak... Mój przyjaciel stwierdził, że przed wyjazdem musimy kupić chleb. Nigdzie nie widzieliśmy piekarni, można jednak było założyć, że gdzieś w pobliżu takowa powinna być. Zapytałem o to najbardziej namolnego kierowcę. Dowiedziałem się od niego, iż w tej okolicy nie ma żadnej, lecz chętnie mnie zawiezie za jedyne pięćdziesiąt tysięcy riali. Nie bardzo mu uwierzyłem, a nawet gdyby to była prawda, nie miałem ochoty płacić pięciokrotną wartość chleba, za możliwość kupienia go. Odmówiłem zdecydowanie, co wcale nie zniechęciło kierowcy. Chwilę mnie przekonywał po czym obniżył cenę do trzydziestu tysięcy. Odrzuciłem i tą propozycję. Właśnie dotarliśmy do sklepików i stoisk z jedzeniem na dworcu, więc poczęliśmy wypytywać o chleb. Niestety, z pieczywa oferowano nam jedynie słodkie bułeczki. Taksówkarz, który chwilę wcześniej zniknął w tłumie pojawił się znowu. Tym razem, zupełnie nieoczekiwanie oświadczył, że zawiezie mnie do piekarni za darmo. Było to dosyć podejrzane posunięcie, ponieważ przedstawiciele tej grupy zawodowej, w przeciwieństwie do większości Irańczyków niczego nie robią gratis. Wprawdzie poprzednio powiedziałem mu o tym, tłumacząc że kiepsko wypadają na tle swoich rodaków ale nie sądziłem, iż może to mieć jakiekolwiek znaczenie. Wietrząc podstęp powiedziałem: „...teraz mówisz jedno a potem zażądasz pieniędzy.” Spodziewałem się pretensji, protestów a w odpowiedzi usłyszałem przeprosiny. Teraz ja nie wiedziałem jak zareagować. Nasz oszczędny sposób podróżowania to jedno, a dla niego jeżdżenie taksówką, to sposób zarabiania na życie. Trudno mieć o to pretensje. Chcą wybrnąć z tej sytuacji, powiedziałem, że dziękuję za propozycję ale jakoś sobie poradzimy. Wydawało się to dobre wyjście dla obu stron lecz kierowca uparł się odwołując się do tradycji, gościnności. Ustaliliśmy zatem, że mój towarzysz podróży zostanie a ja skorzystam z propozycji i zdobędę dla nas chleb. Jeszcze na terenie terminala zaczepił mnie policjant zwracając mi uwagę na jego zdaniem zbyt krótkie spodnie. Byliśmy w miejscu publicznym, zdecydowanie jednak zwyczajnym, niczym nie uświęconym a moje nogawki sięgały za kolana. Dyskusja jednak nie miała sensu a zajęła by czas. Wróciłem do plecaka po końcówki nogawek. Dopiąłem je i wsiadłem do taksówki. Wbrew przewidywaniom do piekarni był spory kawałek. Zanim się zatrzymaliśmy, poczułem intensywny zapach drożdżowego ciasta, co natychmiast poskutkowało reakcją ślinianek. W kolejce stało kilka osób. Każda z nich kupowała po trzy, pięć chlebów a te były na bieżąco pieczone i podawane wprost z pieca. Trzeba było odczekać na swoją kolej. Ktoś zapytał kierowcę o mnie a ten, jakby tylko na to czekał, zaczął opowiadać o naszym spotkaniu, spodniach i policjancie. Oczywiście nie rozumiałem ani słowa ale łatwo było się zorientować o czym mówi, ponieważ szeroko gestykulował a na dodatek bezceremonialnie pokazywał palcem na mnie, na siebie, na nogawki. W jego spektaklu nie zabrakło gestu spinania ich ze spodniami, co natychmiast skierowało wzrok wszystkich na moje kolana. Nie wiedziałem czy być śmiać się z tego zainteresowania czy być wściekłym. Wybrałem pierwszy wariant i niczym zawodowy model zademonstrowałem ów „niezwykły patent”. Reakcja przeszła moje wyobrażenie. Zamiast wesołości wywołałem tym głośne komentarze nad „upierdliwością” władzy i własnym „sprytem”. Nie wiem, czy ktoś ustąpił mi kolejki, czy też „występ” odczuwalnie skrócił oczekiwanie. Tak czy inaczej dostałem dwa gorące placki, które ledwo byłem w stanie utrzymać w rękach. Na specjalnym stoliku przekroiliśmy je na trzy części i owinąwszy w kawałek folii wróciliśmy do samochodu. Taksówka zaparkowana był tuż przy straganie z owocami, którego właściciel okazał się być znajomym kierowcy. Miałem nadzieję, że obaj panowie poprzestaną na wymianie uprzejmości ale taksówkarz postanowił uraczyć kolegę opowieścią, którą przećwiczył w piekarni. Wprawdzie skrócił ją znacznie, niemniej jednak ponownie przypadła mi rola „małpy w cyrku” i jak na małpę przystało, w nagrodę za udany występ dostałem nagrodę. Nie, nie były to banany lecz żółty, pachnący melon. Po drodze na terminal, zadowolony kierowca pochwalił się niezwykłym rodowodem. Bez najmniejszego skrępowania oświadczył, że pochodzi od ...Cyrrusa. Pogratulowałem mu doskonałej koligacji nie pytając przezornie o dowody. Gdyby okazało się, że ma w samochodzie zwój z drzewem genealogicznym, to nawet pobieżne przejrzenie go mogłoby zająć kilkanaście godzin a tyle czasu nie miałem. Na miejscu zaproponowałem mu wspólny posiłek ale odmówił. Najwyraźniej śpieszno mu było upowszechnić naszą historię wśród kolegów. Z przerażeniem wyobraziłem sobie konieczność wystąpienia przed kilkunastoma kierowcami a kto wie, może i szerszą rzeszą przypadkowych pasażerów oczekujących na autobusy. Odszukałem przyjaciela i usiedliśmy w najciemniejszym kącie poczekalni. Właśnie kończyłem mu opowiadać historię wyprawy „za chlebem”, pałaszując go jednocześnie kiedy z rzędu krzeseł za nami dotarło do mnie bardzo nieśmiałe: „Excus me sir, may I ask you one question?” Odwróciłem się. Za nami siedziało dwóch młodych ludzi, jeden z nich pochylał się w naszą stronę i to właśnie on zwrócił się do mnie. „Of course, what is up?” odpowiedziałem. Oczekiwałem jakiegoś konkretu, choćby pytanie o godzinę czy producenta plecaka. Chłopak jednak chciał po prostu pogadać i po najczęściej zadawanym nam pytaniu: „Where are you from?” padły kolejne, równie banalne. Wszystko wskazywało na konieczność odbycia kolejnej rozmowy o wszystkim i o niczym. Upewniłem się w tym przekonaniu, kiedy dotarliśmy do pytania o naszą ocenę Iranu. Sprawdzony już schemat przewidywał, iż pochwalę (zupełnie szczerze) perską gościnność i serdeczność, a rozmówca podziękuje i tak dobrniemy do szczęśliwego końca. Tak też się stało, lecz chłopak z jakąś dziwną rezygnacją w głosie dodał, że taki obowiązek nakłada na nich wielowiekowa tradycja, którą obecnie rzadko mogą praktykować. Moje znużenie ustąpiło ciekawości. Zapytałem dlaczego tak sądzi i w odpowiedzi usłyszałem długi wywód na temat sytuacji politycznej Iranu i izolacji i braku perspektyw. Z poczuciem winy za posądzenie go o chęć przećwiczenia na nas angielskiej konwersacji towarzyskiej usiłowałem sklecić zrozumiałe, a jednocześnie sensowne stanowisko, odnoszące się do poruszonych kwestii. Przy mojej znajomości (a raczej jej braku) języka, przyszło mi to z trudem, jednak efekt zaskoczył i mnie i mojego towarzysza. Hamid zapytał, czy nie chcielibyśmy pojechać z nim. Wcześniej rozmawialiśmy o naszej podróży i planach na najbliższe dni. Wspominałem wówczas, że pierwszym miastem odwiedzonym po wylądowaniu był Kerman a nasz nowy znajomy powiedział, iż właśnie stamtąd pochodzi dodając „prawie”. Przypomniałem mu to, tłumacząc się trochę, że jest wiele miejsc, które chcemy zobaczyć i wolelibyśmy się nie wracać. Jego melancholijny z natury wyraz twarzy przybrał jeszcze bardziej posępny wyraz lecz nie zrezygnował. Na naszej mapie, którą posiłkowałem się tłumacząc takie a nie inne stanowisko, wykazał że w drodze do Yazd`u dokąd zamierzaliśmy jechać nie nadłożymy zbytnio drogi jeśli najpierw zatrzymamy się w Sirjan. Przy okazji po raz kolejny wyszło, iż w skali Iranu „prawie”, „blisko”, „obok” ma wymiar stu, stukilkudziesięciu kilometrów. Rodzinna miejscowość Hamida właśnie o tyle była oddalona od Kermanu. Zapewnił nas jednocześnie, że choć znacznie mniejsza, jest równie ciekawa turystycznie, a on chętnie nam pokaże jej największe atrakcje. Kiwnięcie głową mojego przyjaciela przesądziło sprawę. Zgodziłem się na wizytę, co wyraźnie ucieszyło Hamida. Oświadczył, że w tej sytuacji idzie kupić bilety. Po powrocie, na pytanie, ile jesteśmy mu winni odparł, że zapraszając nas, czuje się w obowiązku zapłacić za nie i był w tej kwestii bardzo stanowczy. W autobusie kontynuowaliśmy rozmowę. Dowiedziałem się, że studiuje w Shiraz na MBA, mieszka z rodzicami, ma liczną rodzinę. Zanim zapadł zmrok z zainteresowaniem przyglądałem sie krajobrazom mijanym przez autobus. W przeciwieństwie do monotonnym widokom na trasie z Teheranu do Kermanu, sprowadzającym się właściwie do szaroburej pustyni, teraz mijaliśmy rozległe, wyschnięte słone jeziora, które nieskazitelna bielą równej tafli, przywodziły na myśl zimowe obrazki Kanady. Kiedy autokar zaczął się piąć stromo pod górę, pojawiły się uprawy, a żółcienie i ugry ustąpiły miejsca soczystej zieleni gajów piniowych. Zachodzące słońce kładło długie cienie pomiędzy wzgórzami, tworząc niezwykle plastyczną panoramę, którą przecinała niknąc na horyzoncie droga. Wraz z nami jechała grupa żołnierzy. Wraz z zapadnięciem zmroku, to oni stanowili główny obiekt naszych obserwacji. Doszedłem do wniosku, że niezależnie od nacji, miejsca, koloru naszywek i kroju munduru „szwejowstwo” ma wymiar ogólnoświatowy. Cała grupa była rubaszna, zadziorna i pozbawiona elementarnych zasad kultury. Robili sobie nawzajem niewybredne dowcipy, wykładali nogi w podkutych butach na fotele lub co gorzej pozbawione obuwia stopy pod nosy współpasażerom. Hamid najwyraźniej wstydził się za swoich rówieśników, ale w jego dezaprobacie była jakaś, wówczas niezrozumiała dla nas, obawa. Dużo później dowiedziałem się, że nad nim wisiała, niczym Miecz Damoklesa perspektywa służby wojskowej wśród właśnie takich „osobników”. Kilka minut po dwudziestej drugiej przesiedliśmy się z autobusu do pachnącego nowością samochodu. Przyjechał nim starszy brat Hamida. Wysoki, trzydziestokilkuletni mężczyzna, o pogodnym usposobieniu. W przeciwieństwie do swojego młodszego brata, pogrążonego w łagodnej melancholii i zadumie Ali, odrzuciwszy od razu wszelkie konwenanse, wdał się z nami w rozmowę. Dowcipkując szybko dotarliśmy do willowej dzielnicy miasta pod wysoki mur z masywną stalową bramą, za którym stoi dom rodziców Hamida i Alego. Na podwórku przywitał nas ich ojciec – sympatyczny, niski pan około sześćdziesiątki. Zostawiwszy buty przed drzwiami weszliśmy do obszernego pomieszczenia, gdzie przedstawiono nas pani domu, trzeciemu bratu oraz żonie Alego. Byliśmy trochę skrępowani, ponieważ wyglądało to bardzo oficjalnie, żeby nie powiedzieć podniośle. Hamid wskazał nam wejście po prawej stronie i powiedział, że to jest jego pokój, który na czas naszego pobytu, oddaje nam do dyspozycji wraz ze wszystkim, co się w nim znajduje. Na początek jednak skwapliwie skorzystaliśmy z propozycji odświeżenia się. W trakcie rozpakowywania plecaków poproszono nas do stołu, choć to określenie ma tu znaczenie jedynie symboliczne. Na dywanie panie rozścieliły już ceratowy obrus i zaczęły wnosić jedzenie. Nasz młody gospodarz z troską w głosie zaproponował, że jeśli to dla nas zbyt niewygodne, to możemy skorzystać z małego „jamnika” stojącego z boku przy kanapie, lecz obaj zgodnie zadeklarowaliśmy chęć jedzenia ze wszystkimi. Zestaw dań przypominał obiad w Rudane. Nowością


były plastry ziemniaka usmażone z ryżem i duże ilości świeżych ziół. Do picia podano jakiś napój na bazie mleka – maślankę, może kefir. Podobną rolę jak ser we Francji, pełnił tutaj jogurt, wymieszany z posiekanym koperkiem. W trakcie posiłku głównie rozmawiali mężczyźni. Senior – emerytowany energetyk, odzywał się rzadko. Hamid, mimo iż najmłodszy w tym gronie sprawiał wrażenie najpoważniejszego. Nieustannie doglądał czy czegoś nam nie brakuje, natomiast Ali, swoją swobodą, szczerym uśmiechem i dowcipami sprawiał, że szybko nieco oficjalna na początku atmosfera przerodziła się typowo rodzinną. Żartobliwe połajanki, śmieszne miny mieszały się z pytaniami o nasze przyzwyczajenia, ulubione dania. Szczerze chwaliliśmy jedzenie, pomijając jedynie to, iż spodziewałem się bardziej ostrych, zdecydowanych smaków. Charakterystyczne dla Turcji, Armenii czy Gruzji pikantne dodatki, tu praktycznie nie występowały. W ich miejsce zastosowano aromatyczne, ale łagodne zioła. Minęła północ, a kolacja trwała w najlepsze. W Iranie biesiadowanie do późna jest głęboko zakorzenione. Podróżując z namiotem, rytm dnia wyznaczały nam głównie zmierzch i świt, więc byliśmy trochę senni, co nie uszło uwagi Hamida. Szybko zakrzątnął się przy zorganizowaniu nam posłania, choć przekonywaliśmy go, że jesteśmy samowystarczalni. Dostaliśmy materace, pościel, koce. W czasie kiedy kolega poszedł się umyć, za zgodą gospodarza, skorzystałem z Internetu i szybko załatwiłem najpilniejszą korespondencję.