DZIEŃ
DZIESIĄTY, 1
czerwca 2016 (Sirjan)
Obudziliśmy
tuż przed szóstą. Delikatna, półprzeźroczysta
zasłona, poruszana powiewami wiatru niczym sukienka tańczącej
dziewczyny, oddzielała nas od podwórka, na którym
krzątał się senior rodziny . Najwyraźniej układał nasze
buty „porzucone” poprzedniego wieczora. Zrobiło mi się głupio,
że starszy pan sprząta nasze rzeczy. Nie byłem też pewien czy
powinniśmy bez zaproszenia wychodzić. Z drugiej strony, obawiałem
się, iż gospodarze mogą z tych samych powodów czekać na
jakiś ruch z naszej strony i w ten sposób ”sparaliżujemy”
funkcjonowanie całego domu. Poskładaliśmy posłania i po cichu
otworzyłem drzwi. W salonie wszystko już było przygotowane do
śniadania. Zjedliśmy je w towarzystwie Hamida i jego rodziców.
Dania z kolacji uzupełnił chleb pieczony w domu, jajka i doskonały
ser. Po posiłku, pojechaliśmy samochodem do centrum, gdzie Hamid
umówił się ze swoim kuzynem. Już poprzedniego dnia
wspominał o nim, opowiadając o tym jak przez dwa semestry studiował
stomatologię na Białorusi. W tym czasie miał opanować rosyjski w
stopniu pozwalającym swobodnie porozumiewać się. Chłopak, który
zastąpił Hamida za kierownicą wyglądał bardziej na licealistę,
aniżeli stomatologa. W samochodzie i zwiedzając okolice
usiłowaliśmy rozmawiać z nim po rosyjsku, ale generalnie
ograniczyło się to do kilku wyrazów, wypowiadanych zresztą
z całkiem niezłym akcentem. Najpierw zatrzymaliśmy się w
starej
części miasta. Ku mojemu zdziwieniu zobaczyłem dwa „Domy
Lodowe”, niemal identyczne jak widziany w Kermanie. Różnica
polegała na tym, że tamten został zaadaptowany jako czytelnia, te
zaś pozostały w swym pierwotnym stanie. Wejście pierwszego było
zagruzowane na całej wysokości, ale w drugim pozostał prześwit,
którym można się było przecisnąć do środka. Zanim wzrok
przywykł do ciemności, rozpraszanej jedynie przez światło
przeciskające się, jak my, otworem nad gruzem, wnętrze wydawało
się jednolitą czeluścią. Po chwili jednak dostrzegliśmy owalną
jak cała budowla studnię. W Kermanie miała ona głębokość
metra. Tu wydawała się być bez dna. Dopiero w bladym świetle
telefonów udało się najpierw wyłuskać z mroku wąskie
schody przyklejone do ściany a na ich końcu zasypane gruzem dno.
Nie mogłem sobie odmówić przyjemności zejścia tam, choć
trudno mi było przewidzieć co może leżeć pomiędzy kawałkami
cegieł. Opierając dłoń o chropowatą ścianę, ostrożnie
kroczyłem po niczym nie zabezpieczonych stopniach. Z głębokości
sześciu, siedmiu metrów zaskakująco dobrze widać było
schodkowy układ kopuły przykrywającej budowlę. Już wchodząc
odczuliśmy znaczną różnicę temperatury. Na dnie „studni”,
ta różnica była jeszcze bardziej wyraźna. Po opuszczeniu
budowli zostaliśmy zaprowadzeni do pobliskich zabudowań. Jedne
nadal funkcjonujące, choć częściowo zawalone. Inne zupełnie
opustoszałe. Wszystkie zbudowane z suszonych na słońcu cegieł i
tynkowanych mieszanką gliny i sieczki – materiałów, które
widzieliśmy w „Glinianym Mieście”, Kermanie. Na pobliskim polu
pokazano nam uprawiane tam duże rośliny z żółtymi
kwiatami. Miał to być szafran, który jest powszechnie
stosowany w irańskiej kuchni, lecz musiało w tym przypadku dojść
do jakiegoś pomylenia pojęć, nieporozumienia, ponieważ z całą
pewnością rośliny te nie przypominały krokusów, z których
pręcików powstaje najdroższa przyprawa świata. Uprawa
niemal graniczyła z bazarem, będącym centralnym punktem starego
miasta. Przespacerowaliśmy się wąskimi uliczkami, lecz nie tyle
stragany zwróciły naszą uwagę, a badgiry „łapacze
wiatru” . Bardzo charakterystyczne, o specyficznej budowie kominy
wentylacyjne, których zadaniem nie jest wyciąganie powietrza
z pomieszczeń, a wtłaczanie go tam, niezależnie od kierunku i siły
wiatru. W różnych miejscach Iranu widzieliśmy czasami bardzo
zaskakujące formy tych protoplastów klimatyzatorów,
lecz najbardziej typowa forma, to czworokątny komin o szerokości
około jednego metra, zwieńczony pionowymi otworami o wysokości
kilkudziesięciu centymetrów i widocznymi w nich przegrodami,
jak w nawiewach współczesnych samochodów. Jeszcze na
dworcu autobusowym w Shiraz, Hamid przekonując nas do odwiedzenia
Sirjan wspomniał o „Kamiennym Ogrodzie”. Po obejrzeniu starej
części miasta nadszedł czas na tę atrakcję regionu. Samochód
prowadzony przez kuzyna-stomatologa, popędził przez szeroką
równinę w kierunku ledwo widocznych gór. Mimo
szybkości utrzymywanej znacznie powyżej „setki”, dopiero po
godzinie zwolniliśmy, żeby zjechać w lewo na lokalną, wyboistą
drogę. Podskakując na wybojach, najpierw dostrzegliśmy kurz jaki
wznieciły setki racic wychodzących z otwartej bramy kóz i
owiec. Kiedy stado pobekując przeszło kilkadziesiąt metrów,
zauważyliśmy po lewej stronie jakby sad owocowy. Było jednak w nim
coś głęboko niepokojącego. Poszarzałe, całkowicie suche drzewa
obwieszone były, niczym jabłonie owocami, „dorodnymi”
...głazami. Niektóre regularne, wielkości pomarańczy, inne
melona, aż do porowatych i nieforemnych niczym pumeks o gabarytach
sporej dyni. Wszystkie podwieszone na pojedynczych lub splecionych
drutach, czasami łańcuchach. Surrealistyczny sad, godny pędzla
Salvadora Dali poskrzypywał delikatnie kiwającymi się w takt
poświstów wiatru niestrawnymi „owocami”. Naturalnie,
ochłonąwszy z pierwszego wrażenia zapytałem o genezę tego
happeningu. Odpowiedź była równie zaskakująca, jak samo
zjawisko. Kilkadziesiąt lat temu, mieszkający tu pasterz wkopał w
ziemię pierwszy konar i powiesił na nim kamienie. Przez następne
czterdzieści lat, aż do śmierci kontynuował to, nikomu nie
wyjawiając powodów, motywów. Równie
zdystansowany na bardzo rzadkie pochwały jak powszechne kpiny,
wytrwale znosił znajdowany materiał, bez użycia jakiekolwiek
ułatwień. Z filmu dokumentalnego nakręconego tuż przed jego
śmiercią wynika, iż również ówczesna władza
usiłowała dociec, czy aby nie ma w tym jakieś formy kontestacji,
lecz i na te nagabywania pozostał całkowicie obojętny. W
dzisiejszych realiach, szczególnie świata zachodniego, uznany
zapewne byłby jako performer. Dla swoich współczesnych był
pomyleńcem, przedmiotem drwin i szyderstw. Po spacerze po tym
niezwykłym ogrodzie przeszliśmy przez bramę, z której
uprzednio przetoczyła się kozia horda. Wewnątrz murowanego
ogrodzenia zobaczyliśmy rozległy parterowy dom, tuż przy nim
wystający ponad ziemię na kilkadziesiąt centymetrów,
okrągły, zbiornik na wodę z pływającymi w nim rybami. Otaczające
go morwowce rozsypywały wkoło dojrzałe, soczyste owoce. Za domem w
obszernej zagrodzie polegiwało kilkadziesiąt kóz, które
z zaciekawieniem wlepiły w nas swoje demoniczne oczy. Przed zagrodą
w nieładzie leżały jakieś sprzęty i futra, które z bliska
okazały się być zmumifikowanymi resztkami padłych zwierząt.
Mężczyzna pracujący w obejściu nie wyglądał na zaskoczonego
naszą obecnością. Przywitał się obojętnie, odpowiedział na
kilka zadanych mu pytań i wrócił do swoich zajęć,
ignorując nas zupełnie. Po powrocie do miasta wstąpiliśmy do
agencji, w której kupiliśmy bilet na pociąg do Yazd`u i
wróciliśmy na obiad. Przed posiłkiem podano nam zimne
napoje. Najlepszy był zmiksowany melon z kostkami lodu. Ledwo
uprzątnięto talerze i półmiski, pojawiły się owoce,
pistacje i ciasteczka. Po cichu liczyłem, że popołudnie także
spędzimy na zwiedzaniu, lecz czas najwyraźniej wyhamował. Wszystko
przebiegało jakby w zwolnionym tempie. Stało sie jasne, iż nastała
sjesta. Jedyną formą aktywności pozostała rozmowa. Hamid, z
charakterystyczną dla siebie powagą wprowadził ją na trudne, nie
tylko ze względów językowych, meandry polityczno-społeczne.
Z jego wypowiedzi przebijała z jednej strony duma z bogatej historii
dziedzictwa kulturowego Persji, z drugiej sceptycyzm, rozgoryczenie i
beznadzieja, kiedy mówił o obecnych rządach ajatollahów.
W innych miejscach, gdzie także rozmawialiśmy na podobne tematy
łatwiej udawało mi się argumentować, że wszystko wymaga czasu, a
przyszłość jest w rękach ludzi młodych, a nie brodatych starców.
Mój rozmówca widział to inaczej. Twierdził, że tak
dobrze widziane na zachodzie otwarcie Iranu, udogodnienia dla
turystów, to jedynie pozory, mające na celu zniesienie
embarga handlowego i umocnienie pozycji władzy, która wobec
własnych obywateli jest równie bezwzględna jak przed laty.
Podawał przykłady opozycyjnych polityków, których
eliminuje się bez przebierania w środkach. Kiedy wspomniałem, iż
mimo to Iran wydaje się nam krajem zasobnym i nowoczesnym
usłyszałem, że gdyby nie ogromne pieniądze płynące oficjalnym a
także nieoficjalnym strumieniem do sojuszników takich jak
Syria, czy Palestyna, to kraj byłby w zdecydowanie lepszej kondycji,
a jego obywatele nie musieliby borykać się z tak wieloma
problemami. Kiedy go tak słuchałem, doszedłem do wniosku, że
istnieje sporo podobieństw pomiędzy współczesną sytuacją
Iranu, a Polską drugiej połowy lat osiemdziesiątych. Powiedziałem
mu o tym, przypominając że to był początek istotnych, ustrojowych
zmian nie tylko dla naszego kraju, ale i całego regionu. Przytaknął,
choć raczej z grzeczności, a nie z przekonania. Sam też nie byłem
pewien słuszności własnej tezy. Jak zwykło się mawiać „Diabeł
tkwi w szczegółach”. Wówczas kościół był
na swój sposób azylem opozycji. Trochę na przekór
konserwatywnej istoty swoich podstaw ideologicznych wspierał
postępowców i nowatorów. Tutaj religia jest
najsilniejszym hamulcowym. W jej imieniu i przy użyciu należącego
do niej potężnego aparatu władzy tłamsi się przejawy laicyzmu,
którego oczekuje młodsza część społeczeństwa. Nie
dlatego, że jej nie szanuje, lecz na wzór społeczeństw
zachodnich, chce mieć możliwość swobodnego wyboru stopnia
zaangażowania i formy jaką ma ono przybrać. Przyznaję, że z ulgą
przyjąłem zmianę tematu. Zaczęło się od pięknego, starego
instrumentu w pokoju Hamida. Kiedy tar został z pietyzmem wyjęty z
futerału, liczyłem na choćby krótką demonstrację jego
brzmienia. Niestety, nasz młody gospodarz nie czuł się na siłach,
tłumacząc, iż tylko Ali potrafi na nim grać. Ich kuzyn nie miał
aż takich oporów ale chyba przeliczył swoje możliwości,
ponieważ zdołał wydobyć z niego kilka podstawowych dźwięków,
jednak bez łączenia ich w jakąkolwiek melodię. Już wcześniej
zwróciłem uwagę na wzorzyste poduszki i inne tkaniny
zdobiące dom. Kiedy o tym wspomniałem, nie bez dumy Hamid
powiedział, że wszystkie są dziełem jego mamy, która także
utkała dywany. Z pokoju przyniósł kilka zwojów i
zademonstrował nam je. Jeden w geometryczne, wyważone w tonacji
wzory, drugi w dominancie czerwieni przedstawiał sceny z polowania.
Dla laika, takiego jak ja, z powodzeniem mógł być eksponatem
muzealnym, ponieważ ani jakością ani też grafiką nie odbiegał
od tych sprzed stuleci. Szczerze pogratulowałem kunsztu pani domu,
co ta skwitowała lekkim uśmiechem. Czas płynął, jak na nasze
przyzwyczajenia, nazbyt leniwie. Mimo, iż ciągle byliśmy pełni po
obiedzie, podjadaliśmy podsuwane nam pod nos, a to ciastka, a to
schłodzone arbuzy. Mój przyjaciel z zapałem przysiadł się
do misy z pistacjami skutecznie ją opróżniając. Rozmawiając
o specyfice kuchni irańskiej zapytałem o przepis na ziemniaki z
ryżem. Pomyślałem, że łatwa dostępność produktów w
Polsce pozwoli mi zrobić je w domu. Obaj młodzieńcy szybko się
poróżnili co do szczegółów. Zaproponowałem,
żeby zapytali gospodyni. Chwilę później mama Hamida
przyniosła do pokoju kilka ziemniaków, garnek i bez słowa
zaczęła je obierać. Przeprosiłem za robienie jej kłopotu i
zapewniłem, że wystarczył by mi opis bez demonstrowania ale pani
stwierdziła, że i tak miała to zrobić na kolację. W tej sytuacji
zapytałem, czy mógłbym jej towarzyszyć w kuchni. Miałem
nadzieję, że będę miał okazję trochę choćby pomóc lecz
pozwolono mi jedynie obserwować. Kilkadziesiąt następnych minut
asystowałem przy gotowaniu, wąchając i smakując danie na
kolejnych etapach jego przyrządzania. Wieczorem zaczęli się
schodzić goście. Nie wiem czy nasza obecność miała na to jakiś
wpływ, ale nie można tego wykluczyć. Najpierw do nieopuszczającego
nas od rana kuzyna dołączył jego młodszy brat. Chwilę później
pojawiły się dwie nastoletnie, bardzo ładne dziewczyny w asyście
trzech starszych pań i jednego mężczyzny. Wkrótce dołączyli
brat Hamida z żoną i dzieckiem, a na końcu Ali. Mężczyźni
zasiedli na dywanie, a panie sprawnie podawały talerze i sztućce.
Kiedy przyniosły ostatnie półmiski usiadły na przeciwko
nas. Jedzenia było bardzo dużo i mimo, iż wszystkie dania
wyglądały bardzo apetycznie, nie byliśmy w stanie nawet niektórych
spróbować. Pomimo tak wielu nowych dla nas osób i
kłopotów językowych atmosfera była bardzo sympatyczna. Tym
razem Witek stał się głównym obiektem zainteresowania. Co
rusz podsuwano mu kolejne talerze i namawiano na dokładki, a on z
przepraszającym uśmiechem tłumaczył, że wszystko jest doskonałe,
lecz gospodarze nieustannie nas karmią i jesteśmy pełni. W trakcie
kupowania biletów, wymieniono godzinę dwudziestą drugą jako
porę odjazdu. Trochę się niepokoiłem czy Hamid, który
zadeklarował, że nas podwiezie na dworzec pamięta o tym.
Powiedział, że tak, a czasu mamy dość, ponieważ tak naprawdę
pociąg ma być czterdzieści po dwudziestej drugiej. W tej sytuacji
zdaliśmy na jego czujność i dalej uczestniczyliśmy w kolacji. Pół
godziny później trzeba się jednak było zbierać. Pakowanie
poszło nam bardzo sprawnie, ale pożegnanie się z tak liczną
rodziną zajęło sporo czasu. Nie obyło się też bez
„okolicznościowych przemówień”. W licznej asyście
wsiedliśmy do samochodu. Kiedy już mieliśmy odjeżdżać pani domu
podała nam wypchaną czymś foliową torbę. Na pytanie „co to
takiego?” oświadczyła, że kawałek chleba, który
chwaliliśmy podczas posiłku. Dopiero na dworcu okazało się, że
chleb był tylko pretekstem. W torbie były przyprawy, pistacje i
spore pudełko specyficznych dla okolic Kermanu ciastek daktylowych i
woda. Samochód wyjechał na drogę wylotową z miasta i
pomknął w ciemność. Dworzec kolejowy w Sirjan, tak naprawdę,
usytuowany jest prawie czterdzieści kilometrów od miasta. Ku
naszemu zaskoczeniu towarzyszący nam panowie zaczęli się z nami
żegnać przed budynkiem. Kiedy zapytałem czemu nie wejdą do środka
powiedzieli, że nie mogą ponieważ konieczny jest do tego ważny
bilet a tylko my taki mamy. Po serdecznych uściskach dłoni i
zapewnieniach, że zawsze mogą liczyć na gościnę w naszych
miastach weszliśmy przeciskając się przez wąskie drzwi do
wewnątrz. Wbrew temu co usłyszeliśmy, nikt nas nie kontrolował.
Weszliśmy na peron, ale po chwili wróciliśmy do przeszklonej
poczekalni i usiedliśmy na metalowych siedziskach. O wyznaczonej
porze, zamiast pociąguusłyszeliśmy
płynący z głośników komunikat. Z oczywistych powodów
nie zrozumieliśmy ani słowa, co zapewne odbiło się na naszych
twarzach, ponieważ siedzący nie opodal mężczyzna powiedział w
przyzwoitym angielski, że pociąg został odwołany. Wcale nas to
nie uspokoiło. Wręcz przeciwnie, chcieliśmy wiedzieć jaki jest
dalszy tryb postępowania. Rozmówca odparł, że żaden.
Wsiądziemy do następnego, który przyjedzie za czterdzieści
minut. Uspokojeni wdaliśmy się w rozmowę, którą przerwał
patrol policji prosząc nas o paszporty. Pokazaliśmy je i
kontynuowaliśmy rozmowę. Właśnie opowiadał, że mieszka w
Teheranie i raz w tygodniu służbowo jeździ do Sirjan kiedy
podszedł do nas kolejny patrol. Nasz nowy znajomy poinformował
żołnierzy, że chwilę temu byliśmy kontrolowani, lecz nie tylko
nie osłabiło to ich ochoty do obejrzenia naszych paszportów
ale „zaprosili” nas do kontroli bagażu. Na odchodnym
zażartowałem, licząc na nieznajomość angielskiego wśród
mundurowych, że może nas nie rozstrzelają. Przeszliśmy do
ciasnego kantorka, przez który przeszliśmy wchodząc do
budynku. Panowie grzecznie acz stanowczo poprosili o wypakowanie
plecaków. Poodpinałem zamki, ale niczego nie wyjąłem.
Oświadczyłem, że jeśli chcą, to mogą to zrobić sami z tym, że
po kontroli spakują wszystko tak, jak było. Tupet się opłacił,
bo po wsadzeniu ręki pod klapę plecaka kontrolujący mnie wojskowy
zrezygnował z dalszego grzebania. Witek w tym czasie zdążył już
sporo rzeczy wyjąć, więc miał też więcej do pakowania. Po
powrocie na miejsce, dowiedzieliśmy się o kolejnym odwołanym
pociągu. Dopiero dobrze po dwudziestej trzeciej nadjechał skład
jadący w interesującym nas kierunku. Czekało nas około pięciu
godzin podróży, zatem łatwo było policzyć, że przyjdzie
nam wysiadać po czwartej nad ranem. Prawdopodobieństwo przespania
stacji było spore, więc poprosiliśmy naszego nowego znajomego o
napisanie na kartce prośby do konduktora o „wysadzenie” nas we
właściwym miejscu. Tak zabezpieczeni poszliśmy szukać swoich
miejsc. Dziwnym zbiegiem okoliczności wszystkie trzy kuszetki nie
tylko były w tym samym wagonie, ale sąsiadowały ze sobą w jednym
przedziale. Kartka zatem okazała się zbędna, choć nasz towarzysz
podróży poinformował konduktora o celu naszej podróży.
Wagon przypominał te, którymi podróżowałem na Krym,
lecz był w znacznie lepszym stanie. Pościel i prześcieradła były
w praktycznych torbach, a jednorazowe poszewki dodatkowo zafoliowane.
Dokończyliśmy przerwane wątki rozmowy i położyliśmy się
zasypiając niemal natychmiast.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz