DZIEŃ
DZIEWIĄTY 31 maja 2016 roku (Persepolis, Naksze Rostam, Naksze
Radżab, Sirjan)
W
rozgardiaszu wieczornego spotkania nie ustaliliśmy żadnych ram
czasowych, więc nie chcąc zaprzepaścić szansy, wstaliśmy dosyć
wcześnie. Sprawnie spakowaliśmy rzeczy i uprzątnęliśmy
„sypialnię”. W zwartym szyku stawiliśmy się pod warsztatem
pana Mardoniego. Niestety, zastaliśmy tam jedynie jego matkę, która
kopała w suchej jak pieprz ziemi, wokół kilku rachitycznych
roślinek. Z tego co powiedziała zrozumieliśmy, że wyjechał wróci
za jakieś dwie godziny. Pomaszerowaliśmy jak niepyszni do bufetu na
drugim końcu placu, skąd jednak zupełnie dobrze było widać
„posiadłość” Mister Mardoniego i postanowiliśmy zaczekać.
Byłem w trakcie uzupełniania notatek, kiedy przyjaciel zaalarmował
mnie, że ktoś podjechał pod „blaszankę”. Szybko
przemierzyliśmy kilkusetmetrowy odcinek i zajrzeliśmy do warsztatu.
W pierwszej chwili siedzącego tam mężczyznę wziąłem za naszego
gospodarza, ale to nie był on. Omawiał coś z dwoma kierowcami,
więc wyszliśmy na zewnątrz, zastanawiając się co powinniśmy
zrobić. Czas mijał, ale głupio było tak po prostu zniknąć.
Odczekaliśmy jeszcze godzinę kiedy zjawił się Mardoni. Na nasz
widok szeroki uśmiech rozkwitł na jego umorusanej twarzy. Jednak
równie szybko zastąpił go wyraz zakłopotania. Pokazał
stojące samochody, rozrzucone narzędzia potem siebie grzebiącego w
trzewiach maszyn i zegarek. Było oczywiste, że wpadła mu
niespodziewana, pilna robota i nie może z nami jechać. Zanim jednak
zdążyliśmy zareagować zażądał rozmówki. Zadziwiająco
łatwo znalazł odpowiedni fragment i uzupełnił go odpowiednią
pantomimą. W polskiej wersji przeczytaliśmy: „Gdzie mogę zamówić
taksówkę?”, lecz pełny przekaz był następujący:
„Załatwię Wam taksówkę w dobrej cenie”. Nie czekając
na naszą decyzję wybrał numer na archaicznym telefonie i tonem
nawykłym do wydawania poleceń powiedział coś osobie, po drugiej
stronie. Czekając na przyjazd taksówki, wróciliśmy do
niedokończonych wieczorem tematów. Tym razem ciężar
„rozmowy” spadł na Kolegę dzięki czemu mogłem się trochę
rozejrzeć. Blaszany warsztat był niezwykle skromnie wyposażony.
Trochę sprzętów ślusarskich, bloczek z łańcuchem,
podstawowe narzędzia. Wcześniej zauważony człowiek siedział
nadal w tym samym miejscu co poprzednio. W jednej ręce trzymał
kilkucentymetrowy drut, w drugiej uchwyt skręcony z tego samego
drutu, na końcu którego uczepiona była jakaś szara
substancja przypominająca plastelinę. W wąskiej, wysokiej puszce
żarzyły się węgle. Mężczyzna podgrzewał na nich drut, po czym
przykładał go do substancji na prowizorycznym uchwycie.
Wydobywający się dym wciągał do płuc trzymaną w ustach
papierową lufką. Na zewnątrz zatrzymał się jakiś samochód.
Mister Mardoni wylewnie przywitał kierowcę, dając nam do
zrozumienia, że są w dobrej komitywie. Przyjaźń, przyjaźnią,
lecz kwestię finansową należało uzgodnić na miejscu. Przyjaciel
wywiązał się z tego zadania znakomicie. Najwyraźniej jak tylko
potrafił, kilkukrotnie wymienił nazwy trzech interesujących nas
miejsc: Persepolis, Naksze Radżab i Naksze Rostam. Kierowca
przytaknął i pokazał banknoty o wartości sześciuset tysięcy
riali. Kolega oddzielił z nich sto tysięcy dając do zrozumienia,
że liczymy na rabat. Nie wywołało to entuzjazmu choć po wymianie
zdań pomiędzy przyjaciółmi, zostało zaakceptowane. Mister
M. pomógł zapakować plecaki do bagażnika i obściskał nas
na pożegnanie. Z dystansu nisko ukłoniliśmy się starszej pani i
wzniecając tumany kurzu wyruszyliśmy w kierunku gór. Gęsto
zadrzewioną aleją dojechaliśmy pod barierki, za którymi, w
oddali widać było ruiny antycznego miasta. Ustaliliśmy z kierowcą
godzinę spotkania i poszliśmy na spotkanie historii. Na kamienną
platformę wiodą dwa biegi szerokich schodów, co w połączeniu
z nieustannie płynącymi w obu kierunkach falami ludzi przywodzi na
myśl współczesne centrum handlowe. Na szczęście prowadzą
nie do oszklonych sklepów a do pozostałości po stolicy
perskiego imperium z szóstego wieku przed naszą erą.
Zastanawiające jest to, że miasto utrwaliło się w świadomości
pokoleń pod nazwą nadaną mu przez Greków, mimo iż jego
rozkwit przerwał pożar wzniecony przez Aleksandra Wielkiego.
Pierwotna nazwa nadana dwa i pół tysiąca lat temu przez
Dariusza I Wielkiego - „Parsa”, podobnie jak dzisiejsza
tacht-e dżamszit (Tron Dżamszida) jest czytelna dla niewielu
przeciętnych ludzi. Trzeba dobrze wysilić wyobraźnię, żeby
pośród pojedynczych fragmentów ścian i kikutów
nielicznych kolumn dopatrzyć się olśniewającej swoim ogromem i
przepychem stolicy imperium. Wzrok przyciągają podniesione z ruin
fragmenty dekorów i rzeźb, w których łatwo rozpoznać
znane z folderów, pocztówek czy gadżetów
reklamowych kształty. „Brama Wszystkich Narodów” z
charakterystycznymi skrzydlatymi bykami należy do tych najchętniej
fotografowanych. Zdecydowanie lepiej zachowana i bogatsza w reliefy
jest „Sala Stu Kolumn” - Apadama2 (kolumn obecnie jest
zaledwie kilka, a i te stanowią jedynie wspomnienie własnej
świetności), lecz stalowe zadaszenie mające ochraniać zabytek
sprawia, iż misterne płaskorzeźby i reliefy pozbawione światła
tracą na wyrazistości i pozostają niedocenione. W stromym, skalnym
zboczu nad miastem wykuto dwa sąsiadujące ze sobą grobowce
Artakserksesa II i Artakserksesa III. Wiodą do nich kompletnie
nieprzygotowane, niemal „kozie” ścieżki. Warte jednak
zaryzykować skręcenie nogi, ponieważ w przeciwieństwie do
rozczłonkowanego miasta, stanowią integralną, zdobną całość, a
widok z kamiennej platformy pozwala przynajmniej docenić
wizjonerstwo niegdysiejszych urbanistów. Zważywszy na
ograniczony czas, oglądaliśmy ruiny z nietypową dla nas
systematycznością. Po przejściu przez „Bramę Wszystkich
Narodów” i obejrzeniu zabezpieczonych pancernym szkłem
rzeźb wdrapaliśmy się pod grobowce. Niczym antyczni wodzowie, z
wyżyn nie tyle majestatu, co kamiennej platformy zaplanowaliśmy
dalszą marszrutę. Następnie, konsekwentnie trzymając się planu,
przeszliśmy wytyczonymi ścieżkami aż po północną krawędź
kompleksu. Na sfotografowanie niektórych elementów
trzeba było poczekać, ponieważ nieustannie ktoś wchodził w kadr.
To niestety powodowało, iż uciekał cenny czas a na dodatek słońce
wysysało z nas resztki wilgoci. O wyznaczonym czasie, z lekką
zadyszką odszukaliśmy a właściwie daliśmy się odszukać
kierowcy. Bez zbędnych słów ruszyliśmy dalej. Objeżdżając
z lewej strony antyczne ruiny dotarliśmy do Naksze Radżab.
Płacąc za bilet osiemdziesiąt tysięcy riali spodziewałem się
czegoś więcej aniżeli dwóch naskalnych sasanidzkich
reliefów. Zaskakują urodą, lecz także jakby przypadkowością
lokalizacji. Zapewne w czasach, kiedy je wykuto, otoczenie wyglądało
inaczej, ale obecnie sprawiają wrażenie, jakby zostały tu
zostawione na chwilę i zapomniane. Naksze Rostam w
przewodniku porównywane jest do egipskiej „Doliny Królów”.
W moim przekonaniu zdecydowanie bardziej adekwatne wydaje się
odniesienie do „Skarbca” w jordańskiej Petrze. Ciąg wykutych
wprost w skale fasad grobowców achemenidzkich władców
wzbudza szacunek swoją wielkością. Wszystkie mają tą samą
formę. Różnice, przynajmniej dla laika, są subtelne dlatego
jedynie najwytrwalsi docierają do ostaniego po lewej stronie, gdzie
nieco na uboczu znajdują się reliefy równie ciekawe jak te w
Naksze Radżab. Szkoda, iż nie zostały bardziej wyeksponowane,
ponieważ przy stosunkowo niewielkich gabarytach stanowią ciekawy
kontrapunkt dla wielkich grobowych fasad. W okolicy jest jeszcze
jedno historyczne miejsce – Pasargady. Zważywszy jednak, iż
nawet autorzy przewodników wspominają o nim jedynie niejako z
obowiązku, podkreślając jedynie znaczenie historyczne miejsca
pochówku Cyrrusa Wielkiego, a nie walory turystyczne
(splądrowano je jeszcze za czasów Aleksandra Wielkiego)
zrezygnowaliśmy z nadkładania drogi i wróciliśmy do
Marvdasht. Przed wyjazdem chcieliśmy jeszcze podziękować panu
Mardoniemu. Minibus z zajętymi w większości miejscami stał już
na placu. Wsiedliśmy do niego w ostatnim momencie. Tym razem niemal
w całości zajęty był przez kobiety w czarnych czadorach. Patrząc
na nie z tyłu trudno było zachować powagę, ponieważ pokrowce
foteli w intensywnie niebieskim kolorze miały identyczną formę.
Kiedy dotarliśmy do terminala w Shiraz, ze znajomością rzeczy
skierowaliśmy się do części dla autobusów dalekobieżnych.
Oczywiście, nie obyło się bez nagabywania przez taksówkarzy.
Ich wytrwałość jest zadziwiająca. Nie zniechęca ich nawet fakt
posiadania biletu. My wprawdzie musieliśmy go dopiero kupić, lecz
zdecydowanie nie zamierzaliśmy w żaden sposób korzystać z
oferowanych usług, a jednak... Mój przyjaciel stwierdził, że
przed wyjazdem musimy kupić chleb. Nigdzie nie widzieliśmy
piekarni, można jednak było założyć, że gdzieś w pobliżu
takowa powinna być. Zapytałem o to najbardziej namolnego kierowcę.
Dowiedziałem się od niego, iż w tej okolicy nie ma żadnej, lecz
chętnie mnie zawiezie za jedyne pięćdziesiąt tysięcy riali. Nie
bardzo mu uwierzyłem, a nawet gdyby to była prawda, nie miałem
ochoty płacić pięciokrotną wartość chleba, za możliwość
kupienia go. Odmówiłem zdecydowanie, co wcale nie zniechęciło
kierowcy. Chwilę mnie przekonywał po czym obniżył cenę do
trzydziestu tysięcy. Odrzuciłem i tą propozycję. Właśnie
dotarliśmy do sklepików i stoisk z jedzeniem na dworcu, więc
poczęliśmy wypytywać o chleb. Niestety, z pieczywa oferowano nam
jedynie słodkie bułeczki. Taksówkarz, który chwilę
wcześniej zniknął w tłumie pojawił się znowu. Tym razem,
zupełnie nieoczekiwanie oświadczył, że zawiezie mnie do piekarni
za darmo. Było to dosyć podejrzane posunięcie, ponieważ
przedstawiciele tej grupy zawodowej, w przeciwieństwie do większości
Irańczyków niczego nie robią gratis. Wprawdzie poprzednio
powiedziałem mu o tym, tłumacząc że kiepsko wypadają na tle
swoich rodaków ale nie sądziłem, iż może to mieć
jakiekolwiek znaczenie. Wietrząc podstęp powiedziałem: „...teraz
mówisz jedno a potem zażądasz pieniędzy.” Spodziewałem
się pretensji, protestów a w odpowiedzi usłyszałem
przeprosiny. Teraz ja nie wiedziałem jak zareagować. Nasz oszczędny
sposób podróżowania to jedno, a dla niego jeżdżenie
taksówką, to sposób zarabiania na życie. Trudno mieć
o to pretensje. Chcą wybrnąć z tej sytuacji, powiedziałem, że
dziękuję za propozycję ale jakoś sobie poradzimy. Wydawało się
to dobre wyjście dla obu stron lecz kierowca uparł się odwołując
się do tradycji, gościnności. Ustaliliśmy zatem, że mój
towarzysz podróży zostanie a ja skorzystam z propozycji i
zdobędę dla nas chleb. Jeszcze na terenie terminala zaczepił mnie
policjant zwracając mi uwagę na jego zdaniem zbyt krótkie
spodnie. Byliśmy w miejscu publicznym, zdecydowanie jednak
zwyczajnym, niczym nie uświęconym a moje nogawki sięgały za
kolana. Dyskusja jednak nie miała sensu a zajęła by czas. Wróciłem
do plecaka po końcówki nogawek. Dopiąłem je i wsiadłem do
taksówki. Wbrew przewidywaniom do piekarni był spory kawałek.
Zanim się zatrzymaliśmy, poczułem intensywny zapach drożdżowego
ciasta, co natychmiast poskutkowało reakcją ślinianek. W kolejce
stało kilka osób. Każda z nich kupowała po trzy, pięć
chlebów a te były na bieżąco pieczone i podawane wprost z
pieca. Trzeba było odczekać na swoją kolej. Ktoś zapytał
kierowcę o mnie a ten, jakby tylko na to czekał, zaczął opowiadać
o naszym spotkaniu, spodniach i policjancie. Oczywiście nie
rozumiałem ani słowa ale łatwo było się zorientować o czym
mówi, ponieważ szeroko gestykulował a na dodatek
bezceremonialnie pokazywał palcem na mnie, na siebie, na nogawki. W
jego spektaklu nie zabrakło gestu spinania ich ze spodniami, co
natychmiast skierowało wzrok wszystkich na moje kolana. Nie
wiedziałem czy być śmiać się z tego zainteresowania czy być
wściekłym. Wybrałem pierwszy wariant i niczym zawodowy model
zademonstrowałem ów „niezwykły patent”. Reakcja przeszła
moje wyobrażenie. Zamiast wesołości wywołałem tym głośne
komentarze nad „upierdliwością” władzy i własnym „sprytem”.
Nie wiem, czy ktoś ustąpił mi kolejki, czy też „występ”
odczuwalnie skrócił oczekiwanie. Tak czy inaczej dostałem
dwa gorące placki, które ledwo byłem w stanie utrzymać w
rękach. Na specjalnym stoliku przekroiliśmy je na trzy części i
owinąwszy w kawałek folii wróciliśmy do samochodu. Taksówka
zaparkowana był tuż przy straganie z owocami, którego
właściciel okazał się być znajomym kierowcy. Miałem nadzieję,
że obaj panowie poprzestaną na wymianie uprzejmości ale taksówkarz
postanowił uraczyć kolegę opowieścią, którą przećwiczył
w piekarni. Wprawdzie skrócił ją znacznie, niemniej jednak
ponownie przypadła mi rola „małpy w cyrku” i jak na małpę
przystało, w nagrodę za udany występ dostałem nagrodę. Nie, nie
były to banany lecz żółty, pachnący melon. Po drodze na
terminal, zadowolony kierowca pochwalił się niezwykłym rodowodem.
Bez najmniejszego skrępowania oświadczył, że pochodzi od
...Cyrrusa. Pogratulowałem mu doskonałej koligacji nie pytając
przezornie o dowody. Gdyby okazało się, że ma w samochodzie zwój
z drzewem genealogicznym, to nawet pobieżne przejrzenie go mogłoby
zająć kilkanaście godzin a tyle czasu nie miałem. Na miejscu
zaproponowałem mu wspólny posiłek ale odmówił.
Najwyraźniej śpieszno mu było upowszechnić naszą historię wśród
kolegów. Z przerażeniem wyobraziłem sobie konieczność
wystąpienia przed kilkunastoma kierowcami a kto wie, może i szerszą
rzeszą przypadkowych pasażerów oczekujących na autobusy.
Odszukałem przyjaciela i usiedliśmy w najciemniejszym kącie
poczekalni. Właśnie kończyłem mu opowiadać historię wyprawy „za
chlebem”, pałaszując go jednocześnie kiedy z rzędu krzeseł za
nami dotarło do mnie bardzo nieśmiałe: „Excus me sir, may I ask
you one question?” Odwróciłem się. Za nami siedziało
dwóch młodych ludzi, jeden z nich pochylał się w naszą
stronę i to właśnie on zwrócił się do mnie. „Of course,
what is up?” odpowiedziałem. Oczekiwałem jakiegoś konkretu,
choćby pytanie o godzinę czy producenta plecaka. Chłopak jednak
chciał po prostu pogadać i po najczęściej zadawanym nam pytaniu:
„Where are you from?” padły kolejne, równie banalne.
Wszystko wskazywało na konieczność odbycia kolejnej rozmowy o
wszystkim i o niczym. Upewniłem się w tym przekonaniu, kiedy
dotarliśmy do pytania o naszą ocenę Iranu. Sprawdzony już schemat
przewidywał, iż pochwalę (zupełnie szczerze) perską gościnność
i serdeczność, a rozmówca podziękuje i tak dobrniemy do
szczęśliwego końca. Tak też się stało, lecz chłopak z jakąś
dziwną rezygnacją w głosie dodał, że taki obowiązek nakłada na
nich wielowiekowa tradycja, którą obecnie rzadko mogą
praktykować. Moje znużenie ustąpiło ciekawości. Zapytałem
dlaczego tak sądzi i w odpowiedzi usłyszałem długi wywód
na temat sytuacji politycznej Iranu i izolacji i braku perspektyw. Z
poczuciem winy za posądzenie go o chęć przećwiczenia na nas
angielskiej konwersacji towarzyskiej usiłowałem sklecić
zrozumiałe, a jednocześnie sensowne stanowisko, odnoszące się do
poruszonych kwestii. Przy mojej znajomości (a raczej jej braku)
języka, przyszło mi to z trudem, jednak efekt zaskoczył i mnie i
mojego towarzysza. Hamid zapytał, czy nie chcielibyśmy pojechać z
nim. Wcześniej rozmawialiśmy o naszej podróży i planach na
najbliższe dni. Wspominałem wówczas, że pierwszym miastem
odwiedzonym po wylądowaniu był Kerman a nasz nowy znajomy
powiedział, iż właśnie stamtąd pochodzi dodając „prawie”.
Przypomniałem mu to, tłumacząc się trochę, że jest wiele
miejsc, które chcemy zobaczyć i wolelibyśmy się nie wracać.
Jego melancholijny z natury wyraz twarzy przybrał jeszcze bardziej
posępny wyraz lecz nie zrezygnował. Na naszej mapie, którą
posiłkowałem się tłumacząc takie a nie inne stanowisko, wykazał
że w drodze do Yazd`u dokąd zamierzaliśmy jechać nie nadłożymy
zbytnio drogi jeśli najpierw zatrzymamy się w Sirjan. Przy okazji
po raz kolejny wyszło, iż w skali Iranu „prawie”, „blisko”,
„obok” ma wymiar stu, stukilkudziesięciu kilometrów.
Rodzinna miejscowość Hamida właśnie o tyle była oddalona od
Kermanu. Zapewnił nas jednocześnie, że choć znacznie mniejsza,
jest równie ciekawa turystycznie, a on chętnie nam pokaże
jej największe atrakcje. Kiwnięcie głową mojego przyjaciela
przesądziło sprawę. Zgodziłem się na wizytę, co wyraźnie
ucieszyło Hamida. Oświadczył, że w tej sytuacji idzie kupić
bilety. Po powrocie, na pytanie, ile jesteśmy mu winni odparł, że
zapraszając nas, czuje się w obowiązku zapłacić za nie i był w
tej kwestii bardzo stanowczy. W autobusie kontynuowaliśmy rozmowę.
Dowiedziałem się, że studiuje w Shiraz na MBA, mieszka z
rodzicami, ma liczną rodzinę. Zanim zapadł zmrok z
zainteresowaniem przyglądałem sie krajobrazom mijanym przez
autobus. W przeciwieństwie do monotonnym widokom na trasie z
Teheranu do Kermanu, sprowadzającym się właściwie do szaroburej
pustyni, teraz mijaliśmy rozległe, wyschnięte słone jeziora,
które nieskazitelna bielą równej tafli, przywodziły
na myśl zimowe obrazki Kanady. Kiedy autokar zaczął się piąć
stromo pod górę, pojawiły się uprawy, a żółcienie
i ugry ustąpiły miejsca soczystej zieleni gajów piniowych.
Zachodzące słońce kładło długie cienie pomiędzy wzgórzami,
tworząc niezwykle plastyczną panoramę, którą przecinała
niknąc na horyzoncie droga. Wraz z nami jechała grupa żołnierzy.
Wraz z zapadnięciem zmroku, to oni stanowili główny obiekt
naszych obserwacji. Doszedłem do wniosku, że niezależnie od nacji,
miejsca, koloru naszywek i kroju munduru „szwejowstwo” ma wymiar
ogólnoświatowy. Cała grupa była rubaszna, zadziorna i
pozbawiona elementarnych zasad kultury. Robili sobie nawzajem
niewybredne dowcipy, wykładali nogi w podkutych butach na fotele lub
co gorzej pozbawione obuwia stopy pod nosy współpasażerom.
Hamid najwyraźniej wstydził się za swoich rówieśników,
ale w jego dezaprobacie była jakaś, wówczas niezrozumiała
dla nas, obawa. Dużo później dowiedziałem się, że nad nim
wisiała, niczym Miecz Damoklesa perspektywa służby wojskowej wśród
właśnie takich „osobników”. Kilka minut po dwudziestej
drugiej przesiedliśmy się z autobusu do pachnącego nowością
samochodu. Przyjechał nim starszy brat Hamida. Wysoki,
trzydziestokilkuletni mężczyzna, o pogodnym usposobieniu. W
przeciwieństwie do swojego młodszego brata, pogrążonego w
łagodnej melancholii i zadumie Ali, odrzuciwszy od razu wszelkie
konwenanse, wdał się z nami w rozmowę. Dowcipkując szybko
dotarliśmy do willowej dzielnicy miasta pod wysoki mur z masywną
stalową bramą, za którym stoi dom rodziców Hamida i
Alego. Na podwórku przywitał nas ich ojciec – sympatyczny,
niski pan około sześćdziesiątki. Zostawiwszy buty przed drzwiami
weszliśmy do obszernego pomieszczenia, gdzie przedstawiono nas pani
domu, trzeciemu bratu oraz żonie Alego. Byliśmy trochę skrępowani,
ponieważ wyglądało to bardzo oficjalnie, żeby nie powiedzieć
podniośle. Hamid wskazał nam wejście po prawej stronie i
powiedział, że to jest jego pokój, który na czas
naszego pobytu, oddaje nam do dyspozycji wraz ze wszystkim, co się w
nim znajduje. Na początek jednak skwapliwie skorzystaliśmy z
propozycji odświeżenia się. W trakcie rozpakowywania plecaków
poproszono nas do stołu, choć to określenie ma tu znaczenie
jedynie symboliczne. Na dywanie panie rozścieliły już ceratowy
obrus i zaczęły wnosić jedzenie. Nasz młody gospodarz z troską w
głosie zaproponował, że jeśli to dla nas zbyt niewygodne, to
możemy skorzystać z małego „jamnika” stojącego z boku przy
kanapie, lecz obaj zgodnie zadeklarowaliśmy chęć jedzenia ze
wszystkimi. Zestaw dań przypominał obiad w Rudane. Nowością
były
plastry ziemniaka usmażone z ryżem i duże ilości świeżych ziół.
Do picia podano jakiś napój na bazie mleka – maślankę,
może kefir. Podobną rolę jak ser we Francji, pełnił tutaj
jogurt, wymieszany z posiekanym koperkiem. W trakcie posiłku głównie
rozmawiali mężczyźni. Senior – emerytowany energetyk, odzywał
się rzadko. Hamid, mimo iż najmłodszy w tym gronie sprawiał
wrażenie najpoważniejszego. Nieustannie doglądał czy czegoś nam
nie brakuje, natomiast Ali, swoją swobodą, szczerym uśmiechem i
dowcipami sprawiał, że szybko nieco oficjalna na początku
atmosfera przerodziła się typowo rodzinną. Żartobliwe połajanki,
śmieszne miny mieszały się z pytaniami o nasze przyzwyczajenia,
ulubione dania. Szczerze chwaliliśmy jedzenie, pomijając jedynie
to, iż spodziewałem się bardziej ostrych, zdecydowanych smaków.
Charakterystyczne dla Turcji, Armenii czy Gruzji pikantne dodatki, tu
praktycznie nie występowały. W ich miejsce zastosowano aromatyczne,
ale łagodne zioła. Minęła północ, a kolacja trwała w
najlepsze. W Iranie biesiadowanie do późna jest głęboko
zakorzenione. Podróżując z namiotem, rytm dnia wyznaczały
nam głównie zmierzch i świt, więc byliśmy trochę senni,
co nie uszło uwagi Hamida. Szybko zakrzątnął się przy
zorganizowaniu nam posłania, choć przekonywaliśmy go, że jesteśmy
samowystarczalni. Dostaliśmy materace, pościel, koce. W czasie
kiedy kolega poszedł się umyć, za zgodą gospodarza, skorzystałem
z Internetu i szybko załatwiłem najpilniejszą korespondencję.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz