DZIEŃ DZIEWIĄTY 31 maja 2016 roku (Persepolis, Naksze Rostam, Naksze Radżab, Sirjan)
W rozgardiaszu wieczornego spotkania nie ustaliliśmy żadnych ram czasowych, więc nie chcąc zaprzepaścić szansy, wstaliśmy dosyć wcześnie. Sprawnie spakowaliśmy rzeczy i uprzątnęliśmy „sypialnię”. W zwartym szyku stawiliśmy się pod warsztatem pana Mardoniego. Niestety, zastaliśmy tam jedynie jego matkę, która kopała w suchej jak pieprz ziemi, wokół kilku rachitycznych roślinek. Z tego co powiedziała zrozumieliśmy, że wyjechał wróci za jakieś dwie godziny. Pomaszerowaliśmy jak niepyszni do bufetu na drugim końcu placu, skąd jednak zupełnie dobrze było widać „posiadłość” Mister Mardoniego i postanowiliśmy zaczekać. Byłem w trakcie uzupełniania notatek, kiedy przyjaciel zaalarmował mnie, że ktoś podjechał pod „blaszankę”. Szybko przemierzyliśmy kilkusetmetrowy odcinek i zajrzeliśmy do warsztatu. W pierwszej chwili siedzącego tam mężczyznę wziąłem za naszego gospodarza, ale to nie był on. Omawiał coś z dwoma kierowcami, więc wyszliśmy na zewnątrz, zastanawiając się co powinniśmy zrobić. Czas mijał, ale głupio było tak po prostu zniknąć. Odczekaliśmy jeszcze godzinę kiedy zjawił się Mardoni. Na nasz widok szeroki uśmiech rozkwitł na jego umorusanej twarzy. Jednak równie szybko zastąpił go wyraz zakłopotania. Pokazał stojące samochody, rozrzucone narzędzia potem siebie grzebiącego w trzewiach maszyn i zegarek. Było oczywiste, że wpadła mu niespodziewana, pilna robota i nie może z nami jechać. Zanim jednak zdążyliśmy zareagować zażądał rozmówki. Zadziwiająco łatwo znalazł odpowiedni fragment i uzupełnił go odpowiednią pantomimą. W polskiej wersji przeczytaliśmy: „Gdzie mogę zamówić taksówkę?”, lecz pełny przekaz był następujący: „Załatwię Wam taksówkę w dobrej cenie”. Nie czekając na naszą decyzję wybrał numer na archaicznym telefonie i tonem nawykłym do wydawania poleceń powiedział coś osobie, po drugiej stronie. Czekając na przyjazd taksówki, wróciliśmy do niedokończonych wieczorem tematów. Tym razem ciężar „rozmowy” spadł na Kolegę dzięki czemu mogłem się trochę rozejrzeć. Blaszany warsztat był niezwykle skromnie wyposażony. Trochę sprzętów ślusarskich, bloczek z łańcuchem, podstawowe narzędzia. Wcześniej zauważony człowiek siedział nadal w tym samym miejscu co poprzednio. W jednej ręce trzymał kilkucentymetrowy drut, w drugiej uchwyt skręcony z tego samego drutu, na końcu którego uczepiona była jakaś szara substancja przypominająca plastelinę. W wąskiej, wysokiej puszce żarzyły się węgle. Mężczyzna podgrzewał na nich drut, po czym przykładał go do substancji na prowizorycznym uchwycie. Wydobywający się dym wciągał do płuc trzymaną w ustach papierową lufką. Na zewnątrz zatrzymał się jakiś samochód. Mister Mardoni wylewnie przywitał kierowcę, dając nam do zrozumienia, że są w dobrej komitywie. Przyjaźń, przyjaźnią, lecz kwestię finansową należało uzgodnić na miejscu. Przyjaciel wywiązał się z tego zadania znakomicie. Najwyraźniej jak tylko potrafił, kilkukrotnie wymienił nazwy trzech interesujących nas miejsc: Persepolis, Naksze Radżab i Naksze Rostam. Kierowca przytaknął i pokazał banknoty o wartości sześciuset tysięcy riali. Kolega oddzielił z nich sto tysięcy dając do zrozumienia, że liczymy na rabat. Nie wywołało to entuzjazmu choć po wymianie zdań pomiędzy przyjaciółmi, zostało zaakceptowane. Mister M. pomógł zapakować plecaki do bagażnika i obściskał nas na pożegnanie. Z dystansu nisko ukłoniliśmy się starszej pani i wzniecając tumany kurzu wyruszyliśmy w kierunku gór. Gęsto zadrzewioną aleją dojechaliśmy pod barierki, za którymi, w oddali widać było ruiny antycznego miasta. Ustaliliśmy z kierowcą godzinę spotkania i poszliśmy na spotkanie historii. Na kamienną platformę wiodą dwa biegi szerokich schodów, co w połączeniu z nieustannie płynącymi w obu kierunkach falami ludzi przywodzi na myśl współczesne centrum handlowe. Na szczęście prowadzą nie do oszklonych sklepów a do pozostałości po stolicy perskiego imperium z szóstego wieku przed naszą erą. Zastanawiające jest to, że miasto utrwaliło się w świadomości pokoleń pod nazwą nadaną mu przez Greków, mimo iż jego rozkwit przerwał pożar wzniecony przez Aleksandra Wielkiego. Pierwotna nazwa nadana dwa i pół tysiąca lat temu przez Dariusza I Wielkiego - „Parsa”, podobnie jak dzisiejsza tacht-e dżamszit (Tron Dżamszida) jest czytelna dla niewielu przeciętnych ludzi. Trzeba dobrze wysilić wyobraźnię, żeby pośród pojedynczych fragmentów ścian i kikutów nielicznych kolumn dopatrzyć się olśniewającej swoim ogromem i przepychem stolicy imperium. Wzrok przyciągają podniesione z ruin fragmenty dekorów i rzeźb, w których łatwo rozpoznać znane z folderów, pocztówek czy gadżetów reklamowych kształty. „Brama Wszystkich Narodów” z charakterystycznymi skrzydlatymi bykami należy do tych najchętniej fotografowanych. Zdecydowanie lepiej zachowana i bogatsza w reliefy jest „Sala Stu Kolumn” - Apadama2 (kolumn obecnie jest zaledwie kilka, a i te stanowią jedynie wspomnienie własnej świetności), lecz stalowe zadaszenie mające ochraniać zabytek sprawia, iż misterne płaskorzeźby i reliefy pozbawione światła tracą na wyrazistości i pozostają niedocenione. W stromym, skalnym zboczu nad miastem wykuto dwa sąsiadujące ze sobą grobowce Artakserksesa II i Artakserksesa III. Wiodą do nich kompletnie nieprzygotowane, niemal „kozie” ścieżki. Warte jednak zaryzykować skręcenie nogi, ponieważ w przeciwieństwie do rozczłonkowanego miasta, stanowią integralną, zdobną całość, a widok z kamiennej platformy pozwala przynajmniej docenić wizjonerstwo niegdysiejszych urbanistów. Zważywszy na ograniczony czas, oglądaliśmy ruiny z nietypową dla nas systematycznością. Po przejściu przez „Bramę Wszystkich Narodów” i obejrzeniu zabezpieczonych pancernym szkłem rzeźb wdrapaliśmy się pod grobowce. Niczym antyczni wodzowie, z wyżyn nie tyle majestatu, co kamiennej platformy zaplanowaliśmy dalszą marszrutę. Następnie, konsekwentnie trzymając się planu, przeszliśmy wytyczonymi ścieżkami aż po północną krawędź kompleksu. Na sfotografowanie niektórych elementów trzeba było poczekać, ponieważ nieustannie ktoś wchodził w kadr. To niestety powodowało, iż uciekał cenny czas a na dodatek słońce wysysało z nas resztki wilgoci. O wyznaczonym czasie, z lekką zadyszką odszukaliśmy a właściwie daliśmy się odszukać kierowcy. Bez zbędnych słów ruszyliśmy dalej. Objeżdżając z lewej strony antyczne ruiny dotarliśmy do Naksze Radżab. Płacąc za bilet osiemdziesiąt tysięcy riali spodziewałem się czegoś więcej aniżeli dwóch naskalnych sasanidzkich reliefów. Zaskakują urodą, lecz także jakby przypadkowością lokalizacji. Zapewne w czasach, kiedy je wykuto, otoczenie wyglądało inaczej, ale obecnie sprawiają wrażenie, jakby zostały tu zostawione na chwilę i zapomniane. Naksze Rostam w przewodniku porównywane jest do egipskiej „Doliny Królów”. W moim przekonaniu zdecydowanie bardziej adekwatne wydaje się odniesienie do „Skarbca” w jordańskiej Petrze. Ciąg wykutych wprost w skale fasad grobowców achemenidzkich władców wzbudza szacunek swoją wielkością. Wszystkie mają tą samą formę. Różnice, przynajmniej dla laika, są subtelne dlatego jedynie najwytrwalsi docierają do ostaniego po lewej stronie, gdzie nieco na uboczu znajdują się reliefy równie ciekawe jak te w Naksze Radżab. Szkoda, iż nie zostały bardziej wyeksponowane, ponieważ przy stosunkowo niewielkich gabarytach stanowią ciekawy kontrapunkt dla wielkich grobowych fasad. W okolicy jest jeszcze jedno historyczne miejsce – Pasargady. Zważywszy jednak, iż nawet autorzy przewodników wspominają o nim jedynie niejako z obowiązku, podkreślając jedynie znaczenie historyczne miejsca pochówku Cyrrusa Wielkiego, a nie walory turystyczne (splądrowano je jeszcze za czasów Aleksandra Wielkiego) zrezygnowaliśmy z nadkładania drogi i wróciliśmy do Marvdasht. Przed wyjazdem chcieliśmy jeszcze podziękować panu Mardoniemu. Minibus z zajętymi w większości miejscami stał już na placu. Wsiedliśmy do niego w ostatnim momencie. Tym razem niemal w całości zajęty był przez kobiety w czarnych czadorach. Patrząc na nie z tyłu trudno było zachować powagę, ponieważ pokrowce foteli w intensywnie niebieskim kolorze miały identyczną formę. Kiedy dotarliśmy do terminala w Shiraz, ze znajomością rzeczy skierowaliśmy się do części dla autobusów dalekobieżnych. Oczywiście, nie obyło się bez nagabywania przez taksówkarzy. Ich wytrwałość jest zadziwiająca. Nie zniechęca ich nawet fakt posiadania biletu. My wprawdzie musieliśmy go dopiero kupić, lecz zdecydowanie nie zamierzaliśmy w żaden sposób korzystać z oferowanych usług, a jednak... Mój przyjaciel stwierdził, że przed wyjazdem musimy kupić chleb. Nigdzie nie widzieliśmy piekarni, można jednak było założyć, że gdzieś w pobliżu takowa powinna być. Zapytałem o to najbardziej namolnego kierowcę. Dowiedziałem się od niego, iż w tej okolicy nie ma żadnej, lecz chętnie mnie zawiezie za jedyne pięćdziesiąt tysięcy riali. Nie bardzo mu uwierzyłem, a nawet gdyby to była prawda, nie miałem ochoty płacić pięciokrotną wartość chleba, za możliwość kupienia go. Odmówiłem zdecydowanie, co wcale nie zniechęciło kierowcy. Chwilę mnie przekonywał po czym obniżył cenę do trzydziestu tysięcy. Odrzuciłem i tą propozycję. Właśnie dotarliśmy do sklepików i stoisk z jedzeniem na dworcu, więc poczęliśmy wypytywać o chleb. Niestety, z pieczywa oferowano nam jedynie słodkie bułeczki. Taksówkarz, który chwilę wcześniej zniknął w tłumie pojawił się znowu. Tym razem, zupełnie nieoczekiwanie oświadczył, że zawiezie mnie do piekarni za darmo. Było to dosyć podejrzane posunięcie, ponieważ przedstawiciele tej grupy zawodowej, w przeciwieństwie do większości Irańczyków niczego nie robią gratis. Wprawdzie poprzednio powiedziałem mu o tym, tłumacząc że kiepsko wypadają na tle swoich rodaków ale nie sądziłem, iż może to mieć jakiekolwiek znaczenie. Wietrząc podstęp powiedziałem: „...teraz mówisz jedno a potem zażądasz pieniędzy.” Spodziewałem się pretensji, protestów a w odpowiedzi usłyszałem przeprosiny. Teraz ja nie wiedziałem jak zareagować. Nasz oszczędny sposób podróżowania to jedno, a dla niego jeżdżenie taksówką, to sposób zarabiania na życie. Trudno mieć o to pretensje. Chcą wybrnąć z tej sytuacji, powiedziałem, że dziękuję za propozycję ale jakoś sobie poradzimy. Wydawało się to dobre wyjście dla obu stron lecz kierowca uparł się odwołując się do tradycji, gościnności. Ustaliliśmy zatem, że mój towarzysz podróży zostanie a ja skorzystam z propozycji i zdobędę dla nas chleb. Jeszcze na terenie terminala zaczepił mnie policjant zwracając mi uwagę na jego zdaniem zbyt krótkie spodnie. Byliśmy w miejscu publicznym, zdecydowanie jednak zwyczajnym, niczym nie uświęconym a moje nogawki sięgały za kolana. Dyskusja jednak nie miała sensu a zajęła by czas. Wróciłem do plecaka po końcówki nogawek. Dopiąłem je i wsiadłem do taksówki. Wbrew przewidywaniom do piekarni był spory kawałek. Zanim się zatrzymaliśmy, poczułem intensywny zapach drożdżowego ciasta, co natychmiast poskutkowało reakcją ślinianek. W kolejce stało kilka osób. Każda z nich kupowała po trzy, pięć chlebów a te były na bieżąco pieczone i podawane wprost z pieca. Trzeba było odczekać na swoją kolej. Ktoś zapytał kierowcę o mnie a ten, jakby tylko na to czekał, zaczął opowiadać o naszym spotkaniu, spodniach i policjancie. Oczywiście nie rozumiałem ani słowa ale łatwo było się zorientować o czym mówi, ponieważ szeroko gestykulował a na dodatek bezceremonialnie pokazywał palcem na mnie, na siebie, na nogawki. W jego spektaklu nie zabrakło gestu spinania ich ze spodniami, co natychmiast skierowało wzrok wszystkich na moje kolana. Nie wiedziałem czy być śmiać się z tego zainteresowania czy być wściekłym. Wybrałem pierwszy wariant i niczym zawodowy model zademonstrowałem ów „niezwykły patent”. Reakcja przeszła moje wyobrażenie. Zamiast wesołości wywołałem tym głośne komentarze nad „upierdliwością” władzy i własnym „sprytem”. Nie wiem, czy ktoś ustąpił mi kolejki, czy też „występ” odczuwalnie skrócił oczekiwanie. Tak czy inaczej dostałem dwa gorące placki, które ledwo byłem w stanie utrzymać w rękach. Na specjalnym stoliku przekroiliśmy je na trzy części i owinąwszy w kawałek folii wróciliśmy do samochodu. Taksówka zaparkowana był tuż przy straganie z owocami, którego właściciel okazał się być znajomym kierowcy. Miałem nadzieję, że obaj panowie poprzestaną na wymianie uprzejmości ale taksówkarz postanowił uraczyć kolegę opowieścią, którą przećwiczył w piekarni. Wprawdzie skrócił ją znacznie, niemniej jednak ponownie przypadła mi rola „małpy w cyrku” i jak na małpę przystało, w nagrodę za udany występ dostałem nagrodę. Nie, nie były to banany lecz żółty, pachnący melon. Po drodze na terminal, zadowolony kierowca pochwalił się niezwykłym rodowodem. Bez najmniejszego skrępowania oświadczył, że pochodzi od ...Cyrrusa. Pogratulowałem mu doskonałej koligacji nie pytając przezornie o dowody. Gdyby okazało się, że ma w samochodzie zwój z drzewem genealogicznym, to nawet pobieżne przejrzenie go mogłoby zająć kilkanaście godzin a tyle czasu nie miałem. Na miejscu zaproponowałem mu wspólny posiłek ale odmówił. Najwyraźniej śpieszno mu było upowszechnić naszą historię wśród kolegów. Z przerażeniem wyobraziłem sobie konieczność wystąpienia przed kilkunastoma kierowcami a kto wie, może i szerszą rzeszą przypadkowych pasażerów oczekujących na autobusy. Odszukałem przyjaciela i usiedliśmy w najciemniejszym kącie poczekalni. Właśnie kończyłem mu opowiadać historię wyprawy „za chlebem”, pałaszując go jednocześnie kiedy z rzędu krzeseł za nami dotarło do mnie bardzo nieśmiałe: „Excus me sir, may I ask you one question?” Odwróciłem się. Za nami siedziało dwóch młodych ludzi, jeden z nich pochylał się w naszą stronę i to właśnie on zwrócił się do mnie. „Of course, what is up?” odpowiedziałem. Oczekiwałem jakiegoś konkretu, choćby pytanie o godzinę czy producenta plecaka. Chłopak jednak chciał po prostu pogadać i po najczęściej zadawanym nam pytaniu: „Where are you from?” padły kolejne, równie banalne. Wszystko wskazywało na konieczność odbycia kolejnej rozmowy o wszystkim i o niczym. Upewniłem się w tym przekonaniu, kiedy dotarliśmy do pytania o naszą ocenę Iranu. Sprawdzony już schemat przewidywał, iż pochwalę (zupełnie szczerze) perską gościnność i serdeczność, a rozmówca podziękuje i tak dobrniemy do szczęśliwego końca. Tak też się stało, lecz chłopak z jakąś dziwną rezygnacją w głosie dodał, że taki obowiązek nakłada na nich wielowiekowa tradycja, którą obecnie rzadko mogą praktykować. Moje znużenie ustąpiło ciekawości. Zapytałem dlaczego tak sądzi i w odpowiedzi usłyszałem długi wywód na temat sytuacji politycznej Iranu i izolacji i braku perspektyw. Z poczuciem winy za posądzenie go o chęć przećwiczenia na nas angielskiej konwersacji towarzyskiej usiłowałem sklecić zrozumiałe, a jednocześnie sensowne stanowisko, odnoszące się do poruszonych kwestii. Przy mojej znajomości (a raczej jej braku) języka, przyszło mi to z trudem, jednak efekt zaskoczył i mnie i mojego towarzysza. Hamid zapytał, czy nie chcielibyśmy pojechać z nim. Wcześniej rozmawialiśmy o naszej podróży i planach na najbliższe dni. Wspominałem wówczas, że pierwszym miastem odwiedzonym po wylądowaniu był Kerman a nasz nowy znajomy powiedział, iż właśnie stamtąd pochodzi dodając „prawie”. Przypomniałem mu to, tłumacząc się trochę, że jest wiele miejsc, które chcemy zobaczyć i wolelibyśmy się nie wracać. Jego melancholijny z natury wyraz twarzy przybrał jeszcze bardziej posępny wyraz lecz nie zrezygnował. Na naszej mapie, którą posiłkowałem się tłumacząc takie a nie inne stanowisko, wykazał że w drodze do Yazd`u dokąd zamierzaliśmy jechać nie nadłożymy zbytnio drogi jeśli najpierw zatrzymamy się w Sirjan. Przy okazji po raz kolejny wyszło, iż w skali Iranu „prawie”, „blisko”, „obok” ma wymiar stu, stukilkudziesięciu kilometrów. Rodzinna miejscowość Hamida właśnie o tyle była oddalona od Kermanu. Zapewnił nas jednocześnie, że choć znacznie mniejsza, jest równie ciekawa turystycznie, a on chętnie nam pokaże jej największe atrakcje. Kiwnięcie głową mojego przyjaciela przesądziło sprawę. Zgodziłem się na wizytę, co wyraźnie ucieszyło Hamida. Oświadczył, że w tej sytuacji idzie kupić bilety. Po powrocie, na pytanie, ile jesteśmy mu winni odparł, że zapraszając nas, czuje się w obowiązku zapłacić za nie i był w tej kwestii bardzo stanowczy. W autobusie kontynuowaliśmy rozmowę. Dowiedziałem się, że studiuje w Shiraz na MBA, mieszka z rodzicami, ma liczną rodzinę. Zanim zapadł zmrok z zainteresowaniem przyglądałem sie krajobrazom mijanym przez autobus. W przeciwieństwie do monotonnym widokom na trasie z Teheranu do Kermanu, sprowadzającym się właściwie do szaroburej pustyni, teraz mijaliśmy rozległe, wyschnięte słone jeziora, które nieskazitelna bielą równej tafli, przywodziły na myśl zimowe obrazki Kanady. Kiedy autokar zaczął się piąć stromo pod górę, pojawiły się uprawy, a żółcienie i ugry ustąpiły miejsca soczystej zieleni gajów piniowych. Zachodzące słońce kładło długie cienie pomiędzy wzgórzami, tworząc niezwykle plastyczną panoramę, którą przecinała niknąc na horyzoncie droga. Wraz z nami jechała grupa żołnierzy. Wraz z zapadnięciem zmroku, to oni stanowili główny obiekt naszych obserwacji. Doszedłem do wniosku, że niezależnie od nacji, miejsca, koloru naszywek i kroju munduru „szwejowstwo” ma wymiar ogólnoświatowy. Cała grupa była rubaszna, zadziorna i pozbawiona elementarnych zasad kultury. Robili sobie nawzajem niewybredne dowcipy, wykładali nogi w podkutych butach na fotele lub co gorzej pozbawione obuwia stopy pod nosy współpasażerom. Hamid najwyraźniej wstydził się za swoich rówieśników, ale w jego dezaprobacie była jakaś, wówczas niezrozumiała dla nas, obawa. Dużo później dowiedziałem się, że nad nim wisiała, niczym Miecz Damoklesa perspektywa służby wojskowej wśród właśnie takich „osobników”. Kilka minut po dwudziestej drugiej przesiedliśmy się z autobusu do pachnącego nowością samochodu. Przyjechał nim starszy brat Hamida. Wysoki, trzydziestokilkuletni mężczyzna, o pogodnym usposobieniu. W przeciwieństwie do swojego młodszego brata, pogrążonego w łagodnej melancholii i zadumie Ali, odrzuciwszy od razu wszelkie konwenanse, wdał się z nami w rozmowę. Dowcipkując szybko dotarliśmy do willowej dzielnicy miasta pod wysoki mur z masywną stalową bramą, za którym stoi dom rodziców Hamida i Alego. Na podwórku przywitał nas ich ojciec – sympatyczny, niski pan około sześćdziesiątki. Zostawiwszy buty przed drzwiami weszliśmy do obszernego pomieszczenia, gdzie przedstawiono nas pani domu, trzeciemu bratu oraz żonie Alego. Byliśmy trochę skrępowani, ponieważ wyglądało to bardzo oficjalnie, żeby nie powiedzieć podniośle. Hamid wskazał nam wejście po prawej stronie i powiedział, że to jest jego pokój, który na czas naszego pobytu, oddaje nam do dyspozycji wraz ze wszystkim, co się w nim znajduje. Na początek jednak skwapliwie skorzystaliśmy z propozycji odświeżenia się. W trakcie rozpakowywania plecaków poproszono nas do stołu, choć to określenie ma tu znaczenie jedynie symboliczne. Na dywanie panie rozścieliły już ceratowy obrus i zaczęły wnosić jedzenie. Nasz młody gospodarz z troską w głosie zaproponował, że jeśli to dla nas zbyt niewygodne, to możemy skorzystać z małego „jamnika” stojącego z boku przy kanapie, lecz obaj zgodnie zadeklarowaliśmy chęć jedzenia ze wszystkimi. Zestaw dań przypominał obiad w Rudane. Nowością


były plastry ziemniaka usmażone z ryżem i duże ilości świeżych ziół. Do picia podano jakiś napój na bazie mleka – maślankę, może kefir. Podobną rolę jak ser we Francji, pełnił tutaj jogurt, wymieszany z posiekanym koperkiem. W trakcie posiłku głównie rozmawiali mężczyźni. Senior – emerytowany energetyk, odzywał się rzadko. Hamid, mimo iż najmłodszy w tym gronie sprawiał wrażenie najpoważniejszego. Nieustannie doglądał czy czegoś nam nie brakuje, natomiast Ali, swoją swobodą, szczerym uśmiechem i dowcipami sprawiał, że szybko nieco oficjalna na początku atmosfera przerodziła się typowo rodzinną. Żartobliwe połajanki, śmieszne miny mieszały się z pytaniami o nasze przyzwyczajenia, ulubione dania. Szczerze chwaliliśmy jedzenie, pomijając jedynie to, iż spodziewałem się bardziej ostrych, zdecydowanych smaków. Charakterystyczne dla Turcji, Armenii czy Gruzji pikantne dodatki, tu praktycznie nie występowały. W ich miejsce zastosowano aromatyczne, ale łagodne zioła. Minęła północ, a kolacja trwała w najlepsze. W Iranie biesiadowanie do późna jest głęboko zakorzenione. Podróżując z namiotem, rytm dnia wyznaczały nam głównie zmierzch i świt, więc byliśmy trochę senni, co nie uszło uwagi Hamida. Szybko zakrzątnął się przy zorganizowaniu nam posłania, choć przekonywaliśmy go, że jesteśmy samowystarczalni. Dostaliśmy materace, pościel, koce. W czasie kiedy kolega poszedł się umyć, za zgodą gospodarza, skorzystałem z Internetu i szybko załatwiłem najpilniejszą korespondencję.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz