DZIEŃ PIĄTY 27 maja 2016 (Zahedan)
Noc była upalna. Po raz pierwszy nie zmarzliśmy. Po szóstej zabraliśmy się do zwijania namiotu. Przy pakowaniu plecaków natknąłem się na foliową torbę, którą ktoś nam wetknął podczas zamieszania w poprzednim parku. Wewnątrz była duża butelka wody mineralnej, dwie puszki z nektarem owocowym i dwie paczki biszkoptów. Byliśmy spragnieni więc chętnie skorzystaliśmy z wody. Kiedy krzątaliśmy się przy pakowaniu, w pobliżu kręcił się bardzo wysoki, szczupły mężczyzna. Ciemna karnacja, rysy twarzy i ubiór wskazywały na to, że pochodzi z Pakistanu lub Afganistanu. Teraz podszedł do nas i zrozumiałym na całym świecie gestem dał nam do zrozumienia, że jest głodny. Wyjąłem z torby jedną puszkę nektaru i opakowanie biszkoptów, dołożyłem do niej banan, który został nam z kilku kupionych na podróż i podałem mężczyźnie. Przyjął poczęstunek i usiadł opodal na murku sadzawki. Jadł w milczeniu spoglądając od czasu do czasu w naszą stronę. My także podzieliwszy się tym, co zostało, zjedliśmy naprędce i poszliśmy w kierunku szpitala. Kiedy mój kolega poszedł się umyć wyjąłem przewodnik, żeby ustalić dalszy plan zwiedzania i już pierwsze zdanie wprawiło mnie w konsternację. Po raz kolejny przeczytałem: „Zahedan (ok. 600 tys. mieszkańców) jest jedynym (...) miastem, do którego (...) nie ma po co przyjeżdżać” „Jak to możliwe? Dlaczego zatem umieściłem Zahedan w planie podróży? ” Pytałem sam siebie i nie potrafiłem znaleźć sensownej odpowiedzi. Wiedziałem, że kiedy Przyjaciel wróci i zapyta co będziemy zwiedzać, będę musiał się przyznać, że wszystko to, co nas spotkało od wyjazdu z Bam, było absolutnie bez sensu. Przejechaliśmy kilkaset kilometrów na darmo i trzeba będzie pokonać je znowu, żeby znaleźć się dokładnie tam, gdzie byliśmy poprzedniego dnia. Nerwowo przerzucałem kartki przewodnika, żeby zrozumieć kiedy i gdzie popełniłem błąd, a dzięki temu jakoś wytłumaczyć się z niego. Wiedziałem, że mój Towarzysz Podróży przyjmie całą tę sytuację z uśmiechem, bez cienia pretensji, wszak nic poważnego się nie stało, ale przecież mogło. Na samym końcu rozdziału dostrzegłem dwie gwiazdki jakimi oznaczałem punkty szczególnie godne uwagi. Znalazłem powód, dla którego Zahedan znalazł się na „szortliście” trasy. Modliłem się, żeby w opisie tych miejsc było to, co usprawiedliwi mnie przed sobą samym. Niestety, poza nagłówkiem „Inne miejsca, które warto odwiedzić” i nazwą miejsc: Tachte Solejman i Firuzabad było bardzo mało informacji. Przy pierwszym, że został wpisany na listę UNESCO a przy drugim, że to ruiny pałacu Ardaszira. Ani słowa o kierunku czy odległości od miasta, w którym się obudziliśmy. Skoro jednak oba miejsca zostały umieszczone w rozdziale o Zahedanie... Korzystając z faktu, iż nieobecność kolegi się przedłużała, postanowiłem zapytać kogoś z miejscowych. Podszedłem do recepcjonistki i zapytałem czy mówi po angielsku. Ta pokręciła przecząco głową, ale gestem dłoni poleciła mi czekać. Podniosła słuchawkę i po chwili podeszła do nas młoda, bardzo ładna dziewczyna. Perfekcyjnym angielskim zapytała w czym może mi pomóc. Odparłem, że jestem turystą z Polski, zwiedzam Iran i chciałbym prosić o wskazanie najciekawszych miejsc w okolicy. Miałem cichą nadzieję, że wyraz zdziwienia, jaki odmalował się na twarzy dziewczyny był tylko wynikiem mojej fatalnej znajomości języka. Niestety, zaskoczyło jej połączenie wyrażeń: turysta, zwiedzanie i ...Zahedan. Powiedziała mi, że wprawdzie nie pochodzi stąd, ale nigdy nie słyszała, żeby w samym mieście czy najbliższej okolicy było coś do zwiedzania. Nigdy też wcześniej nie zetknęła się z jakimikolwiek turystami, nie mówiąc o obcokrajowcach. Z tego wywodu usłyszałem przede wszystkim to, że nie pochodzi z Zahedanu, a zatem może o czymś nie wiedzieć. Jak ostatniej deski ratunku uczepiłem się dwóch zdań z przewodnika. Pokazałem jej ( dla pewności pisane w Farsi ) nazwy obu miejsc upierając się, że skoro polski wydawca umieścił je w przewodniku, to muszą gdzieś tu być. Dziewczyna wyciągnęła smartfon, wpisała po kolei obie nazwy i już po chwili nadzieja rozwiała się niczym poranna mgła. W rzeczy samej i sasanidzka twierdza, doceniona przez UNESCO, jak i ruiny pałacu są w Iranie i warto je zwiedzić, ale należy w tym celu udać się ...na północny zachód. W okolice Tabrizu. Dlaczego zatem wzmianka o nich znalazła się pod rozdziałem o Zahedanie? Odpowiedź była teraz równie oczywista, jak fakt, że go przeoczyłem. Miejscowości w przewodniku zostały ułożone alfabetycznie. Zahedan, siłą rzeczy, znalazł się na samym końcu, tuż przed kończącym tą część przewodnika punktem „Inne miejsca, które...” Wiedziałem, że moja wiarygodność i rzetelność przepadły. Wiedziałem i nie mogłem się z tym pogodzić. Kiedy moje myśli kłębiły sie wokół znalezienia najłagodniejszej formy przyznania sie do błędu, rozmówczyni, jakby przejęta tym, iż niczego nie mogła mi podpowiedzieć zapytała czy w jakiś inny sposób może pomóc. Przypomniałem sobie o kartce z telefonami od naszego „nocnego” opiekuna. Zapytałem, czy może zadzwonić do niego i zapytać czy nadal chce się z nami zobaczyć, ponieważ w tej sytuacji zapewne szybko wyjedziemy z miasta. Nie tyle kierowała mną zadeklarowana chęć osobistego pożegnania się z Danialem, co nadzieja na jakąś podpowiedź ( wszak nadzieja umiera ostatnia ) lub w ostateczności podrzucenie na dworzec i pomoc przy kupnie biletów. Dziewczyna wybrała najpierw jeden z numerów, a kiedy nikt nie odpowiadał, drugi. Ponownie bez efektu. Podziękowałem za starania i wróciłem do poczekalni. Mój Przyjaciel, wymoczony jakby się kąpał w ubraniu ( może z resztą właśnie tak było ) właśnie zmierzał w tę samą stronę. Rozłożyłem mapę i nie patrząc mu w oczy powiedziałem, jak wygląda sytuacja. Przyjął to z uśmiechem. Powiedział, że nic się nie stało. Właśnie zamierzaliśmy wyjść kiedy podszedł do nas jakiś mężczyzna i poprosił nas do gabinetu pani doktor. W pierwszym momencie pomyślałem, że pomylił nas z kimś innym, ale wokół byli sami miejscowi, więc poszliśmy za nim. Za biurkiem siedziała dziewczyna, z którą przed chwilą rozmawiałem. Poprosiła, żebyśmy usiedli i zapytała czy napijemy się herbaty. Nie bardzo rozumiałem w jakim celu nas zaprosiła, tym bardziej że w poczekalni było kilkoro pacjentów, ale propozycja była kusząca, więc przytaknąłem. W chwilę później przyniesiono tackę z trzema szklankami herbaty, cukrem i ciasteczkami. Z zażenowaniem ćwiczyłem swój angielski rozmawiając z młodą lekarką. Kiedy opowiedziałem jej o Danialu zaproponowała, że zadzwoni jeszcze raz. Pierwszy numer nadal nie odpowiadał, ale ponowna próba połączenia się z drugim okazała się skuteczna. Kiedy skończyła rozmawiać powiedziała, że nasz znajomy spał jeszcze i dlatego nie odbierał telefonu, ale postara się przyjechać w ciągu czterdziestu minut. Kiedy wstała z fotela, zrobiliśmy to samo, szybko dopijając herbatę, uznając, iż „wizyta” dobiegła końca. Pani doktor jednak powiedziała, żebyśmy usiedli i wyszła z gabinetu. Kiedy ponownie drzwi się otwarły zamiast niej weszła kobieta, która wcześniej przyniosła herbatę. Tym razem na tacy miała miseczki z pokrojonymi jarzynami, serem, miejscowy chleb i ciastka. Rozścieliła na biurku serwetę i bez słowa wyłożyła zawartość tacki. Byliśmy bardzo zaskoczeni, ale i ogromnie wdzięczni. Nie wiedzieliśmy, czy czekać na naszą uroczą gospodynię, ale pamiętając o tutejszych zwyczajach, uznaliśmy iż celowo wyszła, żebyśmy sami mogli zjeść. Kiedy raczyliśmy się poczęstunkiem, do gabinetu ktoś zapukał i po chwili przez uchylone drzwi zajrzał Danial. Ten dosyć niecodzienny, jak sądzę, widok speszył go trochę. Powiedział tylko, że jest w korytarzu i nie czekając na naszą reakcję zamknął drzwi. Dokończyliśmy śniadanie i przeszliśmy do poczekalni. Nie chciałem wychodzić bez pożegnania, więc poszedłem do recepcji i zapytałem o lekarkę. Wskazano mi otwarty pokój obok. Wewnątrz siedziało kilka osób, wśród nich pani doktor. Stojąc w drzwiach podziękowałem za przyjęcie, pomoc i śniadanie. Kiedy jednak chciałem się pożegnać poproszono mnie żebym usiadł. Po raz kolejny byłem zbity z tropu. Tak jak poprzednio nie wiedziałem czemu ma to służyć. Znowu opowiadałem jak trafiliśmy do Zahedanu, skąd jesteśmy i jak nam się podoba w Iranie. Kiedy skończyłem, lekarka zapytała czy zgodzę się na wspólne zdjęcie. Oczywiście przytaknąłem, ale poprosiłem, żeby zaczekała i wyszedłem po kolegę. Rzecz jasna nie skończyło się na jednym zdjęciu. Wszyscy wyjęli smartfony, a my swoje aparaty i rozpoczęła się „sesja fotograficzna”. Na zakończenie cały zespół życzył nam udanej podróży, a ich serdeczne uśmiechy towarzyszyły nam aż do drzwi. Ze szpitala, na naszą prośbę, pojechaliśmy na tdworzec autobusowy, gdzie przy wydatnej pomocy naszego opiekuna kupiliśmy bilety do Bander-a-Bas. Mieliśmy do wyboru zwykłe miejscówki albo VIP-owskie. Wybraliśmy oczywiście te najtańsze, płacąc sześćset riali. Wracając z dworca Danial zatrzymał się, żeby zabrać swojego kolegę. Dalej pojechaliśmy we czterech. Już Kermanie zauważyłem, że niemal każda latarnia „ozdobiona” jest sporych rozmiarów portretem. Początkowo sądziłem, że trafiliśmy na okres kampanii wyborczej ale mijane plansze były zbyt solidne, jak na wyborcze prowizorki. Widoczni na nich mężczyźni, byli młodzi lub bardzo młodzi. Spora część zdjęć była słabej jakości, z widocznymi retuszami ale nie było to spowodowane złą jakością druku a raczej brakami materiału źródłowego. Nie mogłem się powstrzymać i zapytałem kim są ludzie na portretach. „Ci? A, to szahidzi1” usłyszałem w odpowiedzi. W pierwszej chwili mnie „zatkało”. Nawet nie to, co usłyszałem ale absolutny spokój, czy wręcz obojętność z jaką to zostało powiedziane. Nie wiedziałem jak zareagować, wszak w naszym współczesnym pojęciu „szahid” to wcielenie zła, terrorysta rozrywający się w publicznym miejscu. Gdybyśmy byli w ISIS (zakładając, że tam moglibyśmy tak swobodnie się poruszać), mógłbym to zrozumieć ale tutaj?! Ciekawość zwyciężyła poprawność i zapytałem o owych szahidów. Odpowiedź wydobyła na światło dzienne całą moją ignorancję. Szachid, w myśl encyklopedycznej definicji, to męczennik oddający życie w walce za wiarę. Gdybyśmy w Polsce używali takiego określenia, to Henryk Pobożny, w podręczniku do historii byłby ...szahidem. Większość portretów przedstawiała portrety bohaterów wojny irańsko-irackiej z lat osiemdziesiątych XX wieku. Zbyt odległej, żeby budzić jakieś większe emocje wśród dzisiejszych dwudziesto-trzydziestolatków. Oglądanie miasta rozpoczęliśmy od kolejnego parku w pobliżu lotniska. Ten był dopiero w trakcie organizowania. Żwirowe alejki wykładano krawężnikami i kostką, a z rzadko rosnące drzewa dawały niewiele cienia. Nigdzie nie było ławek, więc przysiedliśmy na krawężnikach i rozmawialiśmy. Kolega naszego nowego przyjaciela sprawiał wrażenie, iż rozumie to, co mówimy, ale sam mówił tylko w Farsi. Danial usiłował tłumaczyć w obie strony lecz zasób jego słownictwa był jeszcze mniejszy aniżeli nasz, więc często korzystał z aplikacji w smartfonie. Tak dowiedzieliśmy się, że on sam skończył na miejscowym uniwersytecie wydział tradycyjnego rękodzieła artystycznego. Wykonuje jakieś formy przestrzenne do dekoracji miasta i jednocześnie zajmuje się czymś w rodzaju tapicerstwa, kaletnictwa. Nas wypytywał o Polskę, warunki życia w Europie. Jego kolegę natomiast interesowały głównie relacje damsko-męskie. Trochę nas to bawiło, lecz z rozmowy wynikało, iż dla wielu młodych mężczyzn w Iranie jest to poważny problem. Wszelka bliższa znajomość musi być akceptowana, a najlepiej jeśli jest aranżowana przez rodzinę. Małżeństwa zawierane są najczęściej w kręgu rodziny lub bardzo bliskich znajomych. Brak któregoś z tych warunków jest znaczącym utrudnieniem, a często przeszkodą nie do sforsowania. W trakcie rozmowy byliśmy przedstawiani znajomym naszych nowych przyjaciół. Jeden z nich poczęstował nas lodami, które chwilę wcześniej kupił dla siebie. Po godzinie, może trochę dłużej pojechaliśmy dalej. Naocznie mogliśmy się przekonać, że krytyczna uwaga z przewodnika o Zahedanie, była uzasadniona. Spore, jak na polskie realia, miasto niczym się nie wyróżniało. Nowoczesna, wielkomiejska zabudowa przeplata się tam z niską, typową dla całego bliskiego wschodu. Na ulicach sporo ciemnoskórych imigrantów zza wschodniej granicy. Ich widok najwyraźniej budził zażenowanie u naszych gospodarzy. Po śniadaniu w szpitalu byliśmy najedzeni, ale kolega Daniala zaprosił nas na lunch do restauracji. Obaj nie wyglądali na bardzo zamożnych, więc nie chcieliśmy, żeby wydawali na nas pieniądze. Z drugiej strony też nie chcieliśmy płacić tam, gdzie nie było to konieczne, ponieważ byliśmy dopiero na początku naszej podróży. Na szczęście owa restauracja, okazała się być czymś pomiędzy studencką stołówką, a barem dworcowym, usytuowana w dość „szemranej” dzielnicy. Potwierdzeniem tego spostrzeżenia była sugestia Daniala, żeby nie zostawiać w samochodzie plecaków. Zabraliśmy więc nasze toboły ze sobą. Przy wyborze dań (podejrzewam, że jeśli był, to niewielki) zdaliśmy się na gospodarzy. Niemal wszyscy, przy licznie obsadzonych stolikach, przyglądali się nam z nieukrywanym zainteresowaniem. Odniosłem też wrażenie, że cieszy to Daniala i jego przyjaciela, a nawet w jakimś sensie jest to dla nich swoisty powód do dumy. Kilkukrotnie przedstawiano nas grupkom mężczyzn. Zazwyczaj, z powodu nieznajomości języków, sprowadzało się to do wymiany imion i uśmiechów. Już po kilku minutach, po raz pierwszy słyszane egzotyczne imiona, umykały z pamięci, ale jestem pewien, że i nasze nie zagościły na dłużej w pamięci tych, którym ściskaliśmy dłonie. Przed nami pojawiły się chrupkie prażynki, ryż i mięso w gęstym, warzywnym sosie. Jak na bardzo niechętnych wszystkiemu co amerykańskie przystało, do picia podano ...Coca Colę. Kiedy z uśmiechem wytknąłem to, dowiedziałem się, że słodki symbol amerykańskiego stylu życia jest jak najbardziej na miejscu, ponieważ jest produkowany w Iranie. Wszystko było smaczne, choć spodziewałem się bardziej zdecydowanych, ostrzejszych smaków. Po posiłku pojechaliśmy do pracowni Daniala, zostawiliśmy tam nasze plecaki a ja, korzystając z okazji, podłączyłem ładowarkę aparatu fotograficznego. Odciążeni ruszyliśmy dalej i po kilku minutach zatrzymaliśmy się przed jednopiętrowym, skromnym budynkiem, usytuowanym w uliczce zabudowanej podobnymi domami. Nasz opiekun wyjaśnił, iż dom ten ma po rodzicach, a dzieli go z bratem i jego rodziną, która zajmuje parter. Weszliśmy wąską klatką schodową na piętro. Mieszkanie składało się z niedużego pokoju i połączonej z nim kuchni. Głównym wyposażeniem były telewizor i ustawione pod ścianą kanapy. Okna zasłaniały grube kotary, a głośno pracująca klimatyzacja wpychała do wnętrza zimne powietrze z siłą huraganu. Jak mogliśmy się przekonać trochę później, wyjście z kuchni na balkon było jednocześnie przejściem do bardzo małej łazienki i ubikacji, które z niego wydzielono. Zachęcani przez gospodarza siedliśmy na kanapie, ale kiedy na dywanie pojawiła się taca z herbatą, dosiedliśmy się do pozostałych. Towarzyszyła nam kilkuletnia córka Daniala i jej kuzyn. Ośmioletni syn był w szkole. Zapowiadało się na sjestę. Rozmowy miały co raz wolniejsze tempo, a gospodarze przyjmowali bardziej horyzontalne pozycje. Dla nas, przywykłych do ciągłej aktywności, było to trochę nudne, lecz była to także dobra okazja do przyglądania się miejscowym zwyczajom. Po pewnym czasie Danial powiedział, że musi pojechać po żonę. Zostaliśmy z jego kolegą i dziećmi, dla których szybko przestaliśmy być atrakcją. Na dywanie pojawiło się pudełko z grą, którą widzieliśmy i w Turcji i Armenii, lecz której zasady nadal pozostawały dla nas tajemnicą. Nie przeszkodziło to koledze zagrać, a co ciekawsze, także wygrać pierwszą partię. Kiedy w drzwiach pojawiła się młoda kobieta poderwaliśmy się na nogi, co wcale nie było takie proste, bo po dłuższym siedzeniu ich wyprostowanie było bolesne. Pomni wyczytanych w przewodniku zasad ograniczyliśmy się do ukłonów. Ponownie zostaliśmy poczęstowani herbatą, a Danial, pamiętając iż Mój Towarzysz Podróży kilkakrotnie wspominał o konieczności umycia się namawiał nas na ...pływalnię. Najpierw oględnie, później już wprost mówiliśmy, że nie tyle mamy ochotę na pływanie, ile na spłukanie z siebie brudu. W końcu, udając przebłysk pomysłowości zapytaliśmy czy moglibyśmy umyć się w ich domowej łazience. Nie wiedziałem, czy nie naruszamy jakiejś sfery prywatności, tym bardziej iż mimo ogromnej życzliwości i chęci do wszelkiej pomocy, o łazience nikt z gospodarzy nawet nie wspomniał. Jeśli tak właśnie było, to oboje przemilczeli tę kwestię i zgodzili się. Z ulgą, świadomi czekającej nas nocy w autobusie, wzięliśmy prysznic. Dopełnieniem tego luksusu byłaby zmiana ubrań, ale te zostały w plecakach, więc musieliśmy poprzestać na myciu. Zbliżała się pora odjazdu. Najwyraźniej jednak Danial czekał na sygnał od nas, jakby obyczaj uniemożliwiał mu nakłaniana nas do wyjścia, nawet jeśli byłoby to w naszym interesie. Podziękowaliśmy gospodyni i ponownie, nie zbliżając zanadto, pożegnaliśmy się z nią. Nieoczekiwanie Danial zapytał, czy nie chcielibyśmy zostać jeszcze jeden dzień. Nie wiedzieliśmy, czy ta propozycja to autentyczna chęć zatrzymania nas u siebie czy kolejny nakaz gościnności. Tak czy inaczej byliśmy zdecydowani jechać dalej więc jedynie podziękowaliśmy, tłumacząc się napiętym planem podróży. Po odebraniu plecaków, już w drodze na terminal, zatrzymaliśmy się przy maleńkiej kawiarence, jako że kolega Daniala chciał nas na koniec zaprosić na kawę. Przyjaciel poprosił o herbatę, ja zaś chętnie wypiłem podane mi espresso, do którego w małym kieliszku dodano bardzo aromatyczny i przeraźliwie słodki sok. Nie uniknęliśmy kolejnych uścisków dłoni ze znajomymi obu panów, pozwoliliśmy zrobić sobie kilka pamiątkowych zdjęć i w końcu dotarliśmy na dworzec. Zaraz po wyjściu z samochodu Danial poprosił mnie o pokazanie mu biletu. Myślałem, że chce sprawdzić peron albo miejsca, więc chętnie mu go podałem, ale on nawet nie spojrzał na blankiet, tylko odszedł w kierunku kas. Wrócił po kilku minutach i oddał mi bilet. Zapytałem czy wszystko jest w porządku. Potwierdził i tajemniczo się uśmiechnął. Podeszliśmy do właściwego autobusu. Mieliśmy jeszcze kilkanaście minut do odjazdu, nasze plecaki zostały upchnięte w luku bagażowym więc wypełnialiśmy czas wzajemnymi zapewnieniami o przyjaźni, utrzymywaniu kontaktu i wdzięczności za wszystko, co obie strony uznały za uprzejmość. Na koniec, kiedy już trzeba było wsiąść, Danial powiedział, że mamy zająć miejsca VIP-owskie. Zapytałem dlaczego, gdyż dokładnie pamiętałem jak zdecydowałem o kupnie tańszej opcji. W odpowiedzi usłyszałem, że to jego pożegnalny prezent. Najwyraźniej, kiedy zabrał bilet, zrobił dopłatę do wyższej klasy. Istotnie, posadzono nas na fotelach z dużym odstępem, co dla wysokiego kolegi, istotnie stanowiło podwyższenie standardu podróżowania. Wyruszyliśmy w drogę zostawiając nieciekawy, ale jakże interesujący ze względu na spotkanych ludzi Zahedan. Za oknami gęstniał mrok, a dwie kolejne rogatki przypomniały nam, że jesteśmy w strefie nadgranicznej. Znowu byliśmy kontrolowani i ponownie usiłowano sprawdzić czy pamiętamy własne nazwiska, co było o tle śmieszne, że pytający sami nie potrafili je przeczytać. W którymś momencie musiałem zasnąć, bo zostałem gwałtownie zbudzony poleceniem opuszczenia autobusu i zabrania bagażu. Rozespany pomyślałem, że dojechaliśmy na miejsce, ale wokół było ciemno. Kiedy wyszarpywałem z luku plecaki dotarło do mnie, że stoimy na czymś przypominającym przejście graniczne a wszyscy przygotowują dokumenty i bagaże do kontroli. Przez moment nawet pomyślałem, że pomyłkowo znaleźliśmy się w autobusie międzynarodowym i wjeżdżamy do Pakistanu albo Afganistanu. Było to niepokojące, ale przy tym ekscytujące. Prawda okazała się bardziej banalna. Była to zwykła, choć bardziej skrupulatna, kontrola drogowa. Niemal zaraz po zajęciu miejsc, siedzący kilka miejsc przed nami chłopak przysiadł się bliżej i zaczął wypytywać o to, o co zazwyczaj pytali wszyscy. Teraz towarzyszył nam i nadal kontynuował przerwaną rozmowę. Po ponownym zajęciu miejsc, mimo bardzo późnej pory, niezmordowanie ciągnął rozmowę. Kiedy dostrzegł, że mimo dobrych chęci zaczynam przysypiać, niespodziewanie zapytał, czy nie chcielibyśmy go odwiedzić. Wcześniej rozmawialiśmy o celu naszej podróży. Doradzał nam jak trafić do portu, z którego odpływają statki na okoliczne wyspy. Teraz argumentował, że u niego możemy wypocząć, a kiedy zechcemy, on ułatwi nam dalszą podróż. Wydawało się to rozsądne, a jednocześnie ciekawiła mnie możliwość zobaczenia kolejnego irańskiego mieszkania czy domu. Szybko uzgodniłem modyfikację planu z kolegą i przekazałem decyzję Eksanowi. Ucieszył się i zapewnił, że w odpowiednim czasie nas obudzi. Fotele nie specjalnie nadawały się do spania, a klimatyzacja mroziła wręcz powietrze w autobusie, ale późna pora i zmęczenie zrobiły swoje i po krótkiej walce przegrałem potyczkę z sennością, z której dopiero wyrwało mnie gwałtowne potrząsanie. Z mrocznego wnętrza autobusu mój wzrok wyłuskał śniadą, uśmiechniętą twarz a wolno wracająca świadomość połączyła ten widok w całość, nadając sens agresji na królestwo Morfeusza. Angielskie słowa „Mister, wake up!”, powtarzane jak mantra, przyspieszyły procesy myślowe. Eksan stwierdziwszy, że ocknąłem się na tyle, żeby przyjąć większą dawkę informacji dodał: „Jeśli chcesz jechać do mnie, to musimy za chwilę wysiąść”. Obudziłem Przyjaciela i pozbierawszy swoje drobiazgi przeszliśmy do przodu autobusu, a kiedy ten się zatrzymał, wysiedliśmy. Autokar, nadal migając światłami awaryjnymi zniknął w ciemności a nas ogarnęła wszechobecna cisza. Asfaltową szosę otaczały mrok i pustka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz