DZIEŃ
DRUGI (24 maja 2016 roku, Teheran – przedmieścia Kermanu)
Nerwowo
żartując i przywołując sceny z filmu „Terminal” podeszliśmy
z towarzyszem podróży do kontroli paszportowej. Na dźwięk
słowa „wiza”, brodacz wskazał ręką kierunek i powiedział:
„visa office”. We wskazanym miejscu zastaliśmy dosyć dziwny
obrazek: przed typowymi okienkami, za którymi siedzieli równie
typowi urzędnicy, z krzeseł została uformowana niewielka zagroda.
Tym mikroskopijnym królestwem niepodzielnie rządził
pięćdziesięcio, może sześćdziesięcioletni, energiczny
mężczyzna. Przed stolikiem stojącym u „wrót twierdzy”
kłębił się tłumek podróżnych. Byli wśród nich
turyści, tacy jak my, ale i biznesmeni w garniturach, szacowni
duchowni i „szejkowie” w turbanach. Panował gwar oraz wyczuwalna
atmosfera napięcia i nerwowości. Przez chwilę obserwowaliśmy to
kłębowisko, usiłując zrozumieć mechanizm jego działania, a
kiedy jedynym nasuwającym się wnioskiem było to, że nie ma
żadnych reguł, ruszyliśmy do natarcia. Popychani we wszystkich
kierunkach, posiłkując się łokciami dotarliśmy przed oblicze
„padyszacha stołkowego imperium”. Ten, jak to szach, nawet nie
zaszczycił nas spojrzeniem. Wypowiedział magiczne słowo
„insurance” i wskazał palcem okienko na przeciwległym końcu
korytarza. Audiencja była skończona. Wyciągnęliśmy nasze polskie
ubezpieczenia z „koszulek” i pełni wiary w słowo drukowane
podeszliśmy do urzędnika. Ten zaledwie musnął wzrokiem podsunięty
papier i kategorycznie stwierdził: „nieważne”. Usiłowałem
przekonać go, że jest wręcz przeciwnie, ale wówczas
dowiedziałem się, że musimy mieć specjalne ubezpieczenie na Iran,
a na dodatek, wystawione przez autoryzowane towarzystwo
ubezpieczeniowe. Wywiesiłem białą flagę i zapytałem „how
much?”. Piętnaście euro, odparł urzędnik. W związku z tym, że
mieliśmy dolary, kwota wzrosła do osiemnastu. „Uzbrojeni” w
odpowiedni papier przegrupowaliśmy siły i ponowiliśmy szturm. Tym
razem wskazano nam okienko po lewej stronie i usłyszeliśmy słowo
„bank”. Mieliśmy nadzieję, że chodzi o obowiązkową wymianę
waluty, ale szybko okazało się, że mamy uiścić opłatę za
wydanie wizy, której udzielenie nadal było jedynie
hipotetyczne. Siedemdziesiąt pięć dolarów na osobę zostało
wymienione na mały kwitek kasowy. Tym razem „szach”
wcisnął
nam do ręki druk A5 i głosem nie znoszącym sprzeciwu rozkazał „
...writte phone number in Iran”. Znowu staliśmy na środku
korytarza zastanawiając się co robić. Jedyny irański numer
telefonu, jakim dysponowaliśmy należał do hostelu, jednak w
instrukcji, którą dostałem od menedżera było wyraźnie
napisane, żeby nigdy, przenigdy nie podawać go przy aplikowaniu o
wizę. Zatem ...wpisaliśmy go. Co więcej, pozwoliliśmy dwóm
Polakom mającym ten sam problem wpisać go na ich drukach.
Przepchnęliśmy się na czoło tłumu i oddaliśmy nasze paszporty
oraz ową nieszczęsną kartkę „Wszechpotężnemu”. Ten nawet
nie zaszczyciwszy nas spojrzeniem, zabrał dokumenty, a (ignorując)
tak słono opłacone kwity wrzucił na kupkę innych kolorowych
książeczek z godłami na okładkach. Pozostało nam jedynie czekać.
Panowie, którzy skorzystali z naszego koła ratunkowego w
postaci numeru telefonu, usiedli obok nas. Trudno było określić
ich status. Czterdziestokilkulatkowie nie wyglądali na turystów.
Ubrani byli w spodnie wyjściowe i ...T-shirty. Rozmawialiśmy z
wyczuwalną nieufnością. Po czterdziestu kilku minutach usłyszałem,
jak ktoś kaleczy moje nazwisko. Popędziłem do zagrody i
przepychając się przez tłum pomachałem ręką, żeby zostać
zauważonym. Kiedy dotarłem przed urzędnicze oblicze, Pan i Władca
z pogardą rzucił mi paszport i oświadczył: „This number is
wrong!!! Writte another one!” W podgrupach zaczęliśmy dyskutować,
co w tej sytuacji możemy zrobić. Po chwili zauważyliśmy, że nasi
nowi znajomi znowu stoją w kolejce. Zapytaliśmy, co wpisali i
dowiedzieliśmy się, że numer ...ambasady Turkmenistanu. Wówczas
okazało się, że obaj przyjechali na zaproszenie jakiejś firmy z
tego kraju, żeby podpisać czy negocjować jakiś kontrakt.
Zapytaliśmy czy teraz my możemy skorzystać z ich kontaktu, a Ci,
acz niechętnie, wyrazili zgodę. Szybko przekreśliłem poprzedni
numer i wpisałem nowy. Kiedy we czterech stanęliśmy przed
urzędnikiem, ten jakby wiedziony mocą jasnowidzenia, zapytał czy
jesteśmy razem. Jak w klasycznej komedii padły równocześnie
dwie sprzeczne odpowiedzi i było po sprawie. Negocjatorzy oddali
swoje paszporty a my wróciliśmy na pozycje startowe. Wówczas
stwierdziłem, że mamy dwie możliwości: dzwonić do konsula lub
walczyć. Była czwarta nad ranem, więc każdy, nawet najbardziej
sympatyczny dyplomata, nie byłby zachwycony wyrywaniem go z łóżka.
Zatem pozostała walka. Wykorzystałem moment, kiedy na przedpolu
pokazał się młodszy urzędnik i z wydrukiem potwierdzenia
rezerwacji oraz ową pokreśloną kartką podszedłem do niego.
Napastliwie zapytałem co jest złego w numerze teherańskiego
hostelu, w którym mamy zarezerwowane noclegi (tak naprawdę
tylko jeden) i dlaczego wbrew polityce rządu jesteśmy tak
traktowani. Nie wiem, czy byłem przekonywujący, ale ponownie nasze
paszporty trafiły na biurko. Po godzinie przestaliśmy wpatrywać
się w okienko. Nasi nowi znajomi gdzieś zniknęli, zapewne wsparcie
ambasady Turkmenistanu okazało się dla nich skuteczne. Właśnie
omawialiśmy strategię rozmowy z polskim konsulatem, kiedy ponownie
padło moje nazwisko. Potomek Cyrusa wręczył nam paszporty, mówiąc
„Wellcome to Iran”. Nikt, nawet przelotnie, nie zainteresował
się naszymi fotografiami czy stertą skrupulatnie zgromadzonych
papierów. Bramy Persji, choć ze zgrzytem, jednak otwarły się
przed nami na całą szerokość. Kontrola paszportowa była już
tylko formalnością. Zeszliśmy do hali odbioru bagaży. Puste
taśmociągi trwały w bezruchu. W kącie leżały worki z naszymi
plecakami. Po ich przepakowaniu i ponownym prześwietleniu
wjechaliśmy na pierwsze piętro terminala, gdzie miał być punkt
wymiany walut. Istotnie, w czymś przypominającym kiosk dwie osoby
tym właśnie się trudniły. Przed nami było liczne grono
Irańczyków, lecz szybko okazało się, że to dwie rodziny
asystują swoim przedstawicielom w tej operacji. Trwało to bardzo
długo i wywoływało sporo emocji. Niestety, rozmawiano w Farsi,
więc mogliśmy jedynie chłonąć nowe dla nas dźwięki i usiłować
się domyślać, co sprawia, iż proste przeliczenie jednej kwoty na
drugą sprawia tyle problemu i wywołuje aż tak gwałtowne emocje. W
naszym przypadku sprawy potoczyły się standardowo: sto dolarów
zniknęło w szufladzie, a w zamian każdy z nas stał się
posiadaczem pliku banknotów z wizerunkiem Homeiniego w kilku
wariantach kolorystycznych. Dokładniejsze oględziny pozwoliły
stwierdzić, iż mamy po trzy miliony czterysta czterdzieści tysięcy
riali. Jeszcze przy kantorze zaczepił nas szczupły, wysoki chłopak,
oferując przewóz taksówką. Uzbrojeni w wiedzę
pozyskaną z globalnej sieci, odparliśmy, iż zamierzamy skorzystać
z komunikacji publicznej, na co on odparł, że takowej tu nie ma, a
do miasta jest około sześćdziesięciu kilometrów. Byliśmy
pewni, iż zawsze istnieje jakaś alternatywna forma transportu, więc
wyszliśmy przed budynek. Wokół rozpościerała się
pustynia. Wszyscy pytani o autobusy, wzruszali jedynie ramionami.
Wróciliśmy do środka i ponowiliśmy pytanie w informacji
turystycznej. Niestety, odpowiedź była identyczna: „no buses”.
Podjęliśmy negocjacje z owym chłopakiem. Stanęło na siedmiuset
tysiącach riali, co boleśnie zachwiało naszą wiarą w taniość
krajów bliższego i dalszego wschodu. Wyjechaliśmy windą na
szóste piętro i wpakowaliśmy nasze plecaki do brudnego
bagażnika prywatnego samochodu, który, sądząc po stanie
technicznym, przejechał już wiele kilometrów. Na pytanie
gdzie oferowana taksówka, kierowca zza fotela wyciągnął
resztki „żółtego koguta” z napisem „taxi”. Szeroką,
wielopasmową drogą mknęliśmy z dużą prędkością pojazdem, w
którym jedynie szeroko otwarte okna pozwalały nie udusić się
z gorąca i zapachu paliwa. Rozciągająca się po obu stronach
pustynia w niczym nie przypominała książkowych wzorców.
Zamiast żółtych wydm i oaz, wokół były
brunatnoszare pagórki przypominające gigantyczny, opustoszały
plac budowy. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów,
kierowca pokazał nam stojący na przeciwległym pasie autobus i
zapytał czy ma zjechać. Zamówiliśmy kurs na terminal
autobusowy i łatwo się było domyśleć, że w ten sposób
możemy uprościć sobie zamianę środka transportu, lecz mój
towarzysz podróży uznał, że lepiej będzie trzymać się
pierwotnego planu, więc pojechaliśmy dalej. Miasto, na którego
rogatki dotarliśmy po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów,
było brzydkie i gwarne. Przed dworcem przejął nas ubrany w mundur
pracownik jednej z korporacji transportowych i poprowadził do biura.
Zapłaciliśmy milion riali za dwa bilety do Kermanu i polecono nam
usiąść w poczekalni. Wszystkie napisy były jedynie w Farsi, więc
byliśmy zdani na „naszego opiekuna”, którego angielski
był zaledwie symboliczny. Z kilku wypowiedzianych zdań
wywnioskowałem, że odjazd planowany jest na ósmą.
Usiedliśmy na metalowych krzesłach i obserwowaliśmy otoczenie.
Kiedy minęła pora odjazdu gestem wskazałem na nas i na miejsce
oczekiwanego autobusu, ale panowie za biurkiem uspokajająco dali do
zrozumienia, że wszystko jest pod kontrolą. Istotnie, tak było.
Tuż przed dziewiątą nasz „anioł stróż” zaprowadził
nas do nowoczesnego, klimatyzowanego autokaru i przekazał obsłudze.
Usiedliśmy na wskazanych miejscach i zanim pojazd wyruszył w ponad
dziesięciogodzinny kurs, obaj zasnęliśmy. Osiemset
dziewięćdziesięciokilometrowa trasa prowadziła głównie
przez obszary pustynne. Widoki za oknami właściwie nie zmieniały
się. Jedynie pozycja słońca dowodziła, że czas płynie. W
okolicach czternastej kierowca zatrzymał się na „lunch”.
Wszyscy wysiedli i poszli do przydrożnego baru. My skorzystaliśmy
jedynie z zaplecza sanitarnego. Przy okazji skróciłem też
spodnie odpinając jedną część nogawek. Resztę czasu spędziliśmy
na rozmowie z chłopakiem, który znośnie mówił po
angielsku. Powiedział nam, że jest sierżantem i zadeklarował
gorącą niechęć do Amerykanów. Nie byłem pewien czy
dyplomatycznie unikać tego tematu, czy dociekać powodów owej
niechęci. Na szczęście rozmowa szybko przeszła na bardziej
bezpieczne tematy: rodzina, ceny, sport. Po czterdziestu minutach
ruszyliśmy dalej. Pracująca na pełnych obrotach klimatyzacja
zaczęła przegrywać z upałem. Termometr powoli, ale systematycznie
pokazywał co raz to wyższe wartości. Dopiero o zmierzchu ruszył
wstecz. Przy kolejnej przerwie w podróży, tym razem
spowodowanej porą modlitwy, pozostaliśmy wewnątrz, jako że
jedynym urozmaiceniem pustynnego krajobrazu była zadaszona platforma
modlitewna. Było już zupełnie ciemno, kiedy dano nam do
zrozumienia, że jesteśmy na miejscu. Zamiast oświetlonego dworca
autobusowego zobaczyliśmy spore skrzyżowanie dróg, przy
którym majaczył zarys parku z kilkoma rachitycznymi drzewkami
i pomnikiem czy może raczej mauzoleum. Pod parasolami zauważyliśmy
biwakujących ludzi, a nawet kilka namiotów. Postanowiliśmy
zostać tu na noc, a rano zdecydować co dalej. Kiedy oczyszczaliśmy
beton pod jednym z parasoli, podszedł do nas mężczyzna. Wprawdzie
jego angielski sprowadzał się do kilku słów, ale stało się
jasne, że jest tu kimś w rodzaju gospodarza i nie ma nic przeciwko
postawieniu namiotu. Kolega znalazł w pobliżu kran z wodą oraz
toaletę. Wprawdzie nie było w niej światła, ale byliśmy
odpowiednio wyekwipowani. Przez całą noc słychać było
przejeżdżające samochody a na dodatek zrobiło się
niespodziewanie zimno.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz