DZIEŃ
CZWARTY 26 maja 2016 (Bam)
Po
chłodnej nocy, wraz ze słońcem gwałtownie podniosła się
temperatura. Jeszcze w trakcie pakowania się zrobiło się wręcz
upalnie. Ustaliliśmy, że po porannej toalecie znajdziemy źródło
wrzątku i zjemy śniadanie przed znalezieniem transportu do
miejscowości Bam. Maszerowaliśmy wzdłuż ciągu sklepików,
straganów i różnego autoramentu punktów
usługowych, lecz o tej porze albo były zamknięte, albo nie były
wyposażone w pożądany przez nas samowar. Wychodząc z wewnętrznego
dziedzińca meczetu mijaliśmy grupkę nastoletnich dziewcząt. Jedna
z nich, śląc nam piękny uśmiech, przywitała się po angielsku.
Uznałem to za wystarczający pretekst do zapytania o źródło
gorącej wody. Niezmieszana, jak mogłem oczekiwać, dziewczyna
rezolutnie wskazała kierunek i napomknęła coś o restauracji.
Niczego takiego nie udało nam się znaleźć przy głównej
drodze, lecz zaczepione dzieciaki poprowadziły nas wąską uliczką
w kierunku, jak mogę się domyślać, bazaru i wskazały otwarte
drzwi do pomieszczenia, które przypominało jednostolikowy,
archaiczny bar lub jadłodajnię. Jedyną osobą była drobna
staruszka, którą trudno było posądzić o znajomość innego
języka poza rodzimym. Doskonale operujący gestykulacją przyjaciel,
z łatwością uzyskał to, po co przyszliśmy. Co więcej, gorącą
papkę, która powstała po zalaniu zawartości saszetek
wrzątkiem mogliśmy zjeść przy stoliku, siedząc na plastikowych
krzesłach. Odchodząc, kolega z rozczulającą hojnością wręczył
starszej pani banknot pięciotysięczny. Kwota była bardziej niż
symboliczna, ale i tak wywołała uśmiech (mam nadzieję że
życzliwości a nie ironii). Pokrzepieni poszliśmy szukać
transportu. Kiedy zapytaliśmy o to w pobliskim, ładnie położonym
hotelu. Ku wielkiemu zaskoczeniu usłyszeliśmy, że mimo iż Mahan
leży na trasie do Bam, to autobusy tam jadące nie zjeżdżają z
drogi do miasta, więc żeby do któregoś wsiąść, trzeba
pojechać do ...Kermanu! Nasze miny musiały być bardziej wymowne
aniżeli nasz koślawy angielski, bo nasz rozmówca
zaproponował, że spróbuje dodzwonić się do kierowcy
najbliższego autobusu i jeśli dotrzemy w okolice posterunku policji
w ciągu dwudziestu minut, to może zostaniemy zabrani po drodze.
Gdyby nie relatywnie krótki czas, pewnie rozważalibyśmy
dotarcie tam na piechotę, ale chcąc jak najszybciej wyruszyć w
drogę zaraz po wyjściu zaczepiliśmy kierowcę jakiegoś samochodu
i namówiliśmy go na podwiezienie nas na posterunek. Kwota,
którą wymienił wydała nam się stanowczo przesadzona, ale
nie było czasu na negocjacje, więc przeboleliśmy nieprzewidziany
wydatek i wpakowaliśmy się do pojazdu. Naiwnie, za każdym
zakrętem, wyglądaliśmy radiowozów stojących przed rządowym
budynkiem z godłem czy flagą. Tymczasem samochód wyjechał z
miasta i pędził wielopasmową drogą w kierunku Kermanu. Po
dwudziestu minutach nadal jechaliśmy w przeciwnym od planowanego
kierunku podejrzewając, że znowu zostaliśmy źle zrozumiani.
Nadzieję, na złapanie autobusu ustąpiła miejsca obawie, że
wylądujemy nie wiadomo gdzie, za co znowu przyjdzie nam zapłacić
lub wykłócać się z kierowcą. Na szczęście nic takiego
się nie stało. Na pierwszej blokadzie jakie zagradzają dojazd do
każdego większego miasta w Iranie kierowca zatrzymał się, pokazał
barak z stojącym przed nim patrolem i dał do zrozumienia, że
jesteśmy na miejscu. Przez kolejne półtorej godziny
prażyliśmy się w pełnym słońcu budząc zainteresowanie
wszystkich jadących w obu kierunkach ludzi, zanim zatrzymaliśmy
autobus jadący do Bam. Nie zdziwiło nas, że zamiast na dworcu w
centrum miasta, wysadzono nas na sporej krzyżówce dróg
pośród pustkowia. Po prostu zaczynaliśmy się przyzwyczajać
do miejscowych realiów. Podeszliśmy do wiaty z ciasno
zaparkowanymi samochodami i ustaliliśmy tryb negocjacji. Przekonani
o własnej przenikliwości i nabytemu doświadczeniu, uzbrojeni w
przewodnik otwarty na właściwej stronie, zapytaliśmy zgromadzonych
mężczyzn o Arg-e-Bam. Szczególnie starannie wymawiając
nazwę „Glinianego Miasta”, (założonego za czasów
dynastii Sasanidów panującej w latach 225-651 n.e.) chciałem
uniknąć sytuacji, jaka miała miejsce w Kermanie. Wprawdzie
wydawało się to zbędne, ponieważ trudno porównywać
anonimowy budynek poczty ze słynnym na cały świat, wpisanym do
rejestru UNESCO, gigantycznym miastem, które rozpadło się w
wyniku trzęsienia ziemi w 2003 roku, ale strzeżonego... i tak
dalej. Panowie, zgodnie oświadczyli, że jedyny dostępny środek
transportu to taksówka i natychmiast zaoferowali swoje usługi.
Żeby nie postępować pochopnie, wycofaliśmy się na wcześniej
zajmowaną ławeczkę i na zmianę kilkukrotnie usiłowaliśmy
skonfrontować tą informację z innymi ludźmi. Istotnie, wszyscy
pytani potwierdzili brak alternatywnych środków transportu
publicznego. Nie widząc innej możliwości powróciliśmy do
taksówkarzy i podjęliśmy negocjacje cenowe. Z absurdalnych
kwot podawanych na początku dobrnęliśmy do stu pięćdziesięciu
tysięcy riali. Świadomi komizmu sytuacji, z całą powagą jeszcze
kilkukrotnie na zmianę wymieniliśmy nazwę miejsca, i pokazaliśmy
ustaloną kwotę w banknotach. Za każdym razem kierowca, który
nas miał zawieźć na miejsce kiwał twierdząco głową. Uspokojeni
wsiedliśmy do samochodu, trochę jednak zaskoczeni, że razem z nami
zabrał się jeszcze jeden mężczyzna. Pojazd rozpędził się do
granic możliwości i pomknął w kierunku szeroko otwartej
przestrzeni. To także było dziwne, bo tych rozmiarów miasto,
nawet w ruinie powinno być z daleka widoczne, no ale skoro mieliśmy
do niego ponad piętnaście kilometrów... Po przejechaniu
około ośmiu, kierowca wskazał nam płaską, betonową kopułę o
średnicy kilkunastu, może dwudziestu metrów i powiedział,
że to jest to. Tym razem, bez namysłu, zaprotestowaliśmy
równocześnie. Wykrzykiwaliśmy „ARGIE BAM!, ARGIE BAM!”
wyrażając na wszelkie możliwe sposoby sprzeciw. Kierowca zwolnił
i wraz z kolegą usiłował wmówić nam, że jesteśmy tam,
gdzie chcieliśmy być. W tym momencie, po przeciwległej stronie
drogi minęliśmy wielki bilbord ze zdjęciem twierdzy i ruin miasta.
Wskazałem go palcem i wrzasnąłem: „ARGIE BAM!!!”. Kierowca
mruknął coś, co po polsku pewnie zabrzmiało by: „...no to
trzeba było tak mówić od razu” i wjechał na stację
paliw. Zatankował gaz, zawrócił na odległym o kilka
kilometrów dalej zjeździe i pomknął w kierunku, z którego
właśnie przyjechaliśmy. W pobliżu postoju zjechał w prawo i po
przejechaniu, trzech, może czterech kilometrów, zza drzew
dostrzegliśmy charakterystyczne kształty twierdzy. Wydawało się,
że wszystko wróciło na właściwe tory. Na kompletnie pustym
parkingu, gdzie się zatrzymaliśmy żeby zapłacić i wysiąść,
kierowca, na widok podawanych mu banknotów „wyłączył”
uśmiech i gestem zażądał dopłaty. Kiedy przez głowę
przelatywała mi myśl, że doświadczamy jakiegoś deja vu,
zauważyłem, że z Przyjacielem dzieje się coś dziwnego. Gdzieś
podział się łagodny, z lekka znużony wyraz twarzy a na jego
miejsce pojawiła się furia. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć
wcisnął zaskoczonemu jak i ja kierowcy pieniądze za ubranie,
gwałtownie pchnął go do tyłu i cedząc przez zęby: „...du bist
ein idiot!” założył plecak i ruszył przed siebie. Popędziłem
za nim. Przechodząc przez bramę hotelu, z którego parku
prowadzi ścieżka do kasy zabytkowego miasta spojrzałem przez
ramię. Kierowca i jego kompan, ochłonąwszy po niespodziewanej
(przez nikogo) reakcji pasażera, podążali za nami. Wyglądało na
to, że tym razem nie unikniemy konfrontacji i po cichu kalkulowałem
nasze szanse. Zważywszy, iż ostatni raz uczestniczyłem w bójce
ze czterdzieści lat temu, nie były zbyt wielkie. Minęliśmy
parterowy budynek hotelu i weszliśmy do parku. Po przejściu
kilkudziesięciu metrów mój Towarzysz zatrzymał się,
zrzucił z rozmachem plecak i jakby mówiąc bardziej do siebie
aniżeli do mnie zapytał: „Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego?!”
Mimo a może właśnie dlatego, że jego pytanie nie było kierowane
do mnie, powiedziałem bez przekonania: „ Zrobiłeś dokładnie to,
co należało. Inaczej nie odczepili by się od nas”. Mówiąc
to wcale nie byłem pewien, że istotnie problem został zażegnany.
Wprawdzie nikogo oprócz nas nie było w najbliższej okolicy,
ale to o niczym jeszcze nie świadczyło. I oni i my wiedzieliśmy,
że prędzej czy później musimy wyjść tą samą drogą.
Należało się zatem spodziewać „komitetu powitalnego”.
Tymczasem siedzieliśmy na ławce w milczeniu. Po dłuższej chwili
weszliśmy do hotelu. Zostawiliśmy plecaki i kupiliśmy butelkę
wody.
Park,
hotel a nawet najbliższe otoczenie zrujnowanego miasta sprawiały
wrażenie zupełnie opustoszałych. Kupiliśmy bilety i jako jedyni
zwiedzający weszliśmy pomiędzy zrekonstruowane budynki. Stosowana
do dzisiaj suszona na słońcu cegła, tynkowana gliną wymieszaną z
sieczką, kolorem i fakturą przypomina płytę pilśniową. Starsze
budynki nadgryzione zębem czasu nabierają uszlachetniającej je
patyny, ale nowo wybudowane lub, jak tu, zrekonstruowane, sprawiają
wrażenie makiet, atrap czekających na pomalowanie i wykończenie.
Nad ogromem ruin góruje odbudowana twierdza. Prowadzi do niej
wąska droga, otoczona odtworzonymi budynkami. Tuż za nimi bariery z
grubych rur blokują wejście do zrujnowanego w 2003 roku miasta. Na
zdjęciach lotniczych całość przypomina budowane przez dzieci, na
nadmorskiej plaży zamki z piasku. Twierdza, choć z oddali wygląda
na ukończoną, jest równie niedostępna jak reszta miasta.
Tuż za główną bramą jest obszerny plac, otoczony
mniejszymi i większymi pomieszczeniami mieszkalnymi. Wszystkie
przejścia do wyżej położonych partii zamku są starannie
zatarasowane. Nieśpieszne obejrzenie wszystkiego, zajęło nam nie
więcej aniżeli godzinę. Odebraliśmy z recepcji plecaki i
wyszliśmy na parking. Nikogo na nim nie było. Nigdy dotąd widok
pokrytego asfaltem placu, nie sprawił mi takiej przyjemności.
Przecięliśmy go i wyszliśmy na drogę. Zatrzymaną tam taksówką
podjechaliśmy pod terminal autobusowy. Jadąc tam kierowca chciał
nas wysadzić w okolicy skrzyżowania, od którego zaczęła
się nasza przygoda w Bam`ie, ale my, z uporem godnym lepszej sprawy,
zażądaliśmy kursu na dworzec. Kiedy tam dotarliśmy, budynek i
otaczająca go przestrzeń, sprawiały wrażenie dotkniętych jakimś
kataklizmem. Nie było tam ani autobusów ani podróżnych.
Weszliśmy do klimatyzowanego hallu i z trudem, w jednym z biur
znaleźliśmy człowieka, który oświadczył nam, iż nigdzie
stąd nie odjedziemy. Autobusy, przyjeżdżają i odjeżdżają z
pętli, na której już trzykrotnie tego dnia byliśmy.
Zapewne, to właśnie chciał nam powiedzieć kierowca taksówki,
który nas tu przywiózł, lecz brak znajomości języka
skutecznie temu przeszkodził. Tak więc nie pozostało nam nic
innego, jak pomaszerować drogą, którą przed chwilą
przejechaliśmy. Idąc do stacji paliw, przy której
zatrzymywały się autobusy jadące na wschód, musieliśmy
minąć zadaszony postój taksówek. Po raz kolejny
stanęliśmy przed wizją spotkania z naszymi adwersarzami. Z
niepokojem zbliżałem się do grupki mężczyzn stojących pod
wiatą. Na szczęście nic się nie wydarzyło. Odczekaliśmy prawie
godzinę i uwalniając się od nagabujących nas ludzi, wsiedliśmy
do autobusu. Zaskakujące było żądanie okazania paszportu przed
wydaniem biletu, ale uznaliśmy to za przejaw ciekawości załogi. Na
pierwszej rogatce policyjnej, to co dotychczas było czystą
formalnością, zamieniło się w skrupulatną kontrolę. Zanim
dojechaliśmy do Zahedanu kontrolowano nas jeszcze trzykrotnie.
Podczas dwóch ostatnich kontroli cały autobus musiał
odczekać, aż mundurowi przebrną przez zawiłości naszych nazwisk
a ich programy komputerowe wykażą, iż nie stanowimy zagrożenia.
Odzyskiwanie paszportów przez siatkę płotu w kompletnych
ciemnościach, w których połyskiwały lufy Kałasznikowów,
nadawało sytuacji swoistego posmaku zagrożenia. Dopiero teraz
uświadomiliśmy sobie, iż jesteśmy tuż przy granicy
pakistańskiej, a i Afganistan jest całkiem blisko. Wszystko to
sprawiło, iż spodziewaliśmy się zasieków, opustoszałych
ulic, po których, co najwyżej, poruszają się uzbrojone po
zęby patrole wojskowe. Tymczasem wysiedliśmy w pobliżu parku, w
którym mimo późnej pory pełno było ludzi. Dzieci
bawiły się świecącymi zabawkami, młodzież grała w ping-ponga,
a liczne grupki rodzinne biwakowały w najlepsze na każdym skrawku
trawy. Z ulgą przyjęliśmy tą zmianę nastroju. Nie bez trudu,
gdzieś na peryferiach parku, znaleźliśmy wolny kawałek trawnika.
Kiedy dyskutowaliśmy o zaletach i wadach wybranego miejsca, podszedł
do nas chłopak i uprzejmie, szkolnym angielskim zapytał czy może z
nami porozmawiać. Oczywiście zgodziliśmy się i przez kilkanaście
minut „przerabialiśmy” standardowe tematy z podręcznika do
nauki języka angielskiego. Zanosiło się na dłuższe posiedzenie
więc powiedziałem naszemu rozmówcy, że możemy kontynuować,
ale jednocześnie będziemy rozstawiać namiot, bo mamy za sobą
dosyć męczący dzień. Przy okazji zapytałem, czy w tym miejscu
nie będziemy nikomu przeszkadzać. Chłopak powiedział że nie,
choć zrobił to bez przekonania. W trakcie wypakowania sprzętu
zgromadziło się wokół nas kilka osób. Wśród
nich był inny, młodszy chłopak, który wprawdzie nie mówił
po angielsku, ale najwyraźniej chciał nam przekazać jakąś ważną
informację. Z gestów i konfidencjonalnego sposobu mówienia
odniosłem wrażenie, że miejsce wcale nie jest tak całkiem
bezpieczne. Chciałem skonfrontować, to z moim poprzednim rozmówcą,
ale gdzieś zniknął w ciemnościach. Najbardziej niepokojące były
gesty przywodzące na myśl dźganie nożem. Zebraliśmy rozsypane
wkoło elementy namiotu i daliśmy się ponieść tłumowi. W każdym
kolejnym miejscu, gdzie się zatrzymywaliśmy, jedni potakiwali inni
równie energicznie protestowali. Nie mieliśmy pojęcia jakich
używają argumentów, ale czas płynął a my, mimo iż
byliśmy przedmiotem zainteresowania kilkunastu osób, nadal
nie wiedzieliśmy, gdzie spędzimy noc. Niespodziewane pojawienie się
naszego pierwszego rozmówcy przyjęliśmy z ulgą. W bardzo
ograniczonym stopniu, ale jednak mogliśmy rozmawiać. Kiedy
zapytałem go o zdanie, powiedział, że ten park jest na peryferiach
miasta i zdarzały się tu przypadki napadów rabunkowych.
Zapytał dlaczego nie skorzystamy z hotelu. Wytłumaczyłem mu, że
mamy ograniczone środki i najchętniej korzystamy z namiotu.
Zastanawiał się przez chwilę a następnie zaproponował, że
podwiezie nas do centrum miasta, gdzie jest inny, mniejszy, ale za to
bardzo bezpieczny skrawek zieleni. Uznaliśmy to za bardzo dobre
rozwiązanie. Całej tej dyskusji przysłuchiwała się nadal liczna
grupa ludzi. Kiedy już zbieraliśmy się w drogę, ktoś wetknął
mi foliową torbę. Nie zdążyłem nawet podziękować. Szybko
zapakowaliśmy się do wskazanego samochodu i ruszyliśmy w kierunku
miasta. Zatrzymaliśmy się w miejscu, które bardziej
przypominało spory skwerek po środku dużego ronda aniżeli park.
Kilkanaście drzew, płytka sadzawka i jakieś drabinki dla dzieci.
Zapytałem Daniala, bo tak nam się przedstawił nasz nowy znajomy,
czy jest pewien, że możemy się tu rozbić. Potwierdził i zaraz
dodał, jakby doszukując się w tym pytaniu ukrytej pretensji, że
bardzo przeprasza, iż nie zaproponował noclegu u siebie, ale ma
bardzo małe mieszkanie a mieszka z żoną i dwojgiem dzieci.
Wyjaśniłem mu, że miejsce jest bardzo dobre, ale nie chcielibyśmy
łamać jakiś miejscowych przepisów. Zapewnił, że możemy
być o to całkowicie spokojni. W trakcie rozmowy, w świetle latarni
stwierdziłem, że jest starszy aniżeli pierwotnie myślałem.
Szybko rozstawiliśmy namiot, ale nigdzie nie dostrzegłem toalety.
Danial powiedział, że tuż obok jest szpital i możemy tam pójść
się umyć. Zaproponował, że pokaże mi drogę. Istotnie, po
drugiej stronie ulicy mieści się szpital. Na parterze, tuż obok
recepcji jest mała łazienka i toaleta. Po powrocie zapytał czy
może nam jeszcze w czymś pomóc. Podziękowałem za wszystko
co dla nas zrobił. Przy pożegnaniu zapisał na kartce dwa numery
telefonu i zapewnił, że możemy do niego dzwonić w każdej
sprawie. Odparłem, że zrobił i tak bardzo dużo i nie będziemy mu
więcej zajmować czas. Natychmiast żarliwie zapewnił, że to dla
niego przyjemność i chętnie posłuży nam jako kierowca i
przewodnik. Mamy tylko zatelefonować.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz