DZIEŃ
PIERWSZY (23 maja 2016 roku, Bielsko – Warszawa - Ateny)
Samochód
umówiony poprzez popularny portal internetowy, nadjechał
punktualnie. Oprócz kierowcy, siedziała w nim młoda
dziewczyna, chyba blisko z nim zaprzyjaźniona, oraz szczupły,
drobny trzydziestokilkulatek. Szybko wywiązała się rozmowa
pomiędzy naszą trójką. Dziewczyna rozmawiała tylko z
kierowcą a i to bardzo zdawkowo. Właściciel samochodu po studiach
podróżował i pracował w USA i Niemczech. Drugi
współpasażer, początkowo milczący, w miarę pokonywanych
kilometrów, co raz szerzej opowiadał o sobie.
W
Warszawie byliśmy około trzynastej trzydzieści. Kierowca chyba nie
do końca jeszcze rozgryzł sieć dróg, bo trochę kluczył.
Miałem nadzieję, że dowiezie mnie na lotnisko, ale miał zbyt mało
czasu i musiałem wysiąść trochę wcześniej, choć na drodze
prowadzącej do portu lotniczego. Od ludzi oczekujących na autobus
dowiedziałem się, czym tam dojechać i wsiadłem do wskazanego
autobusu. Poprosiłem kierowcę o bilet, co ten całkowicie
zignorował. Miałem nadzieję, że to tylko na czas wpuszczania
pasażerów i grzecznie odczekałem aż ruszy, ale w trakcie
jazdy, ów ciągle ignorował mnie, i moje prośby o bilet. Nie
chciałem zaczynać podróży od konfliktu z kontrolerami więc
wysiadłem na kolejnym przystanku. W oddali zobaczyłem budynek
terminala, więc zrezygnowałem z warszawskiej komunikacji publicznej
i pomaszerowałem w stronę lotniska. Skontaktowałem się
telefonicznie z moim współtowarzyszem podróży, i
około piętnastej spotkaliśmy się w poczekalni. Na przekomarzaniu
się i rozmowach upłynęło nam oczekiwanie na wyświetlenie naszego
lotu. Kiedy zorientowaliśmy się, że możemy iść do odprawy,
zostało nam zaledwie czterdzieści minut do odlotu. Niemal w biegu
przepakowaliśmy rzeczy i po uzyskaniu karty pokładowej i kontroli
popędziliśmy do odległej, czterdziestej czwartej bramki. Start
nastąpił około siedemnastej. Zwykle, kiedy wiozący mnie samolot
odrywa się od ziemi, wypełnia mnie podniecenie związane z wizją
nowej przygody. Tym razem dominowało poczucie winy, że uciekam od
prywatnych kłopotów. W związku z tym
prawdopodobna odmowa udzielenia wizy nie wydawała się taka zła,
ponieważ wówczas mógłbym z czystym sumieniem wrócić
do rodzinnych obowiązków. Przez dłuższą chwilę
wpatrywałem się owal okienka, nie dostrzegając jednak ani finezji
natury kształtującej chmury, ani też soczystości nadwiślańskiej
zieleni, którą miały zastąpić rdzawe piaski Persji.
Myślami ciągle byłem w domu.
Nasze
miejsca były na wysokości skrzydeł, ciasno ustawione fotele
zostawiały niewielki margines swobody ruchów, więc siłą
rzeczy musieliśmy się czymś zająć. Pomyślałem, że czas
„rozpocząć” dziennik. Wydobyłem z plecaka zeszyt i napisałem
pierwsze zdanie. Wówczas tak naprawdę poczułem, że jestem w
drodze. Kiedy kila lat wcześniej postanowiłem utrwalać na papierze
przebieg podróży, nie przypuszczałem nawet jak ta, na pozór
banalna czynność, stanie się dla mnie ważnym elementem każdego
wyjazdu. Z roku na rok „celulozowa proteza pamięci” zamieniła
się w środek terapeutyczny. Przymusowe oczekiwanie, często
godzinami, na jakiś transport, albo wcześnie zapadający zmrok,
pędząc nas do ciasnego namiotu, nie były tak frustrujące dzięki
konieczności uzupełniania notatek, permanentnie spóźnionych
wobec szaleńczego tempa następujących po sobie zdarzeń. Mój
Towarzysz Podróży, jest chyba najbardziej spolegliwym i
wyrozumiałym człowiekiem, jakiego dane mi było poznać lecz jeśli
się z kimś przebywa dwadzieścia cztery godziny na dobę, w tym
kilkanaście na przestrzeni niewielkiego obrusa, to zarzewiem
konfliktu może się stać niemal wszystko. Każdy musi sobie z tym
radzić na swój sposób. Dla niego jest to dyskusja ze
Stwórcą, dla mnie dyskusja z sobą samym za pomocą długopisu
i kartki papieru. Zapisując myśli, chcąc nie chcąc trzeba je
wyważyć. Nie artykułując ich, podświadomie poszerza się margines
subiektywizmu, aż do granic absurdu. Jednak kiedy nabierają
kształtu, formują się w zdania, akapity, każdy alogizm ujada jak
kudłaty York z różową kokardką na czubku głowy. Można je
przez chwilę ignorować ale w końcu staje się to nie do
wytrzymania i trzeba coś z tym zrobić.
Po
osiemnastej rozpoczęto podawanie posiłku. Jak na dzisiejsze warunki
zupełnie niezły: makaron z mięsem i pieczoną papryką - ciepły i
smaczny. Dodatkowo mini bułeczka, serek, ciasteczko, krakersy i
sałatka owocowa. Kiedy nadjechał wózek z napojami zapytałem,
nie licząc na pozytywną odpowiedź, o wino...i dostałem butelkę.
Małą, ale jej zawartość była esencjonalna, bardzo intensywna w
kolorze i smaku. Smakosze twierdzą, że wysokość nie pozostaje bez
wpływu na wrażliwość kubków smakowych. Jeśli tak jest, to
gdybym mógł sobie tylko na to pozwolić, każdy następny
kieliszek wina unosiłbym do ust, co najmniej osiem tysięcy metrów
nad poziomem Ziemi. Ledwo uporaliśmy się z kawą, którą
zaserwowano po posiłku, a samolot podszedł do lądowania. Pół
godziny później byliśmy w Atenach. Włączyłem telefon,
odebrałem SMS-y i korzystając z wi-fi wysłałem kilka maili. Do
odlotu było sporo czasu, ale od razu przeszliśmy pod bramkę
wymienioną na bilecie. Początkowo wokół nas było sporo
pasażerów. Na monitorze wyświetlały się kolejne loty i w
miarę ich odprawiania robiło się co raz bardziej pusto. Zaczęło
nas niepokoić, że mimo upływu czasu nadal Teheran nie pojawiał
się na ekranie. Trochę z nudów a trochę dla własnego
spokoju podszedłem do pracownika lotniska i zapytałem o nasz lot. W
odpowiedzi usłyszałem, że jesteśmy w niewłaściwym miejscu.
Owszem, numer bramki się zgadzał, ale nasz samolot stał przy
terminalu A, a my byliśmy w terminalu B. Nie tracąc czasu
popędziliśmy przez całą długość lotniska we wskazanym
kierunku. Do planowanego odlotu pozostało dwadzieścia minut, a my
staliśmy w ślimaczącej się kolejce do kontroli osobistej.
Dopadliśmy bramkę niemal przed jej zamknięciem. O dwudziestej
pierwszej trzydzieści jeden czasu polskiego rozpoczęło się
kołowanie. Po półgodzinnym locie podano napoje. Poprosiłem
o białe wino. Tym razem zamiast butelki, dostaliśmy je w
papierowych kubeczkach. Było zdecydowanie gorsze od czerwonego. Po
dwudziestej drugiej podano posiłek. Zdecydowałem się na wołowinę,
ale nie był to dobry wybór: małe klopsy w kwaskowatym sosie
z grubymi frytkami. Uzupełnieniem był „kawior” z bakłażana z
oliwką i standardowe dodatki: bułeczka, serek, masło, ciasteczko.
Czerwone wino, o które poprosiłem dla poprawienia poziomu
endorfin, obsługa ponownie sprofanowała papierowym kubeczkiem. Na
dodatek steward był niezwykle oszczędny w nalewaniu. Widząc moje
rozczarowanie, Przyjaciel (mimo moich protestów) dolał mi ze
swojego kubeczka, rewanżując się za poczęstunek z poprzedniego
posiłku. Byliśmy najedzeni, ale mimo to chętnie skorzystałem z
zaoferowanej kawy. Dzięki takiej celebracji posiłku lot upłynął
bardzo szybko. O dwudziestej trzeciej czterdzieści minęliśmy
jezioro Van. O pierwszej trzydzieści czasu lokalnego wylądowaliśmy
w Teheranie.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz