DZIEŃ TRZECI - 25 maja 2016 (Kerman – Mahan).
Wymarznięci, a przy tym zaskoczeni tym faktem, z radością powitaliśmy wschodzące słońce, które błyskawicznie rozprawiało się z chłodem nocy. Chaotycznie pozbieraliśmy swoje rzeczy. Z elektrycznego samowaru ustawionym przy sklepiku „menedżera” placu nalaliśmy wrzątku do naczyń z „Mlecznym startem”. Po błyskawicznym śniadaniu i dopakowaniu plecaków ustawiliśmy się w miejscu, w którym poprzedniego wieczora wysiedliśmy z autobusu, licząc na jakiś transport do miasta. Konsekwentnie ignorowaliśmy propozycje wszelkiej maści taksówkarzy, licząc na transport publiczny. Wkrótce nadjechał pusty autobus i po krótkiej wymianie zdań z załogą, trzech wesołków zaprosiło nas do środka. Rozmowa w drodze przypominała kabaret ze śpiewem i tańcem włącznie. Panowie swoje braki językowe nadrabiali gestykulacją uzupełnianą wyrafinowaną choreografią i onomatopejami, zapoczątkowanymi przez mojego Przyjaciela, który pytając o stację kolejową sugestywnie wymawiał „czufu-czufu” i pogwizdywał jak parowóz. Naiwnie sądziliśmy, bazując na europejskich standardach, iż wszelkie dworce, punkty przesiadkowe są, jeśli nie w centrum, to w jego pobliżu. Wiozący nas pojazd przemierzał kolejne kilometry, a miasta nawet nie było widać. Załoga częstowała nas chłodzoną wodą w hermetycznie zamkniętych kubkach, a kolega rewanżował się krówkami, które pod wpływem temperatury przybrały przedziwne kształty i z trudem dawały się wyłuskać z papierków. Autobus zatrzymał się przy dużym, nowoczesnym gmachu terminala autobusowego, usytuowanego pośród... niczego. Szosa, tory kolejowe i pustynia. Wylewnie żegnani przez kierowcę i jego pomocników natychmiast wpadliśmy w ręce taksówkarzy. Dla chwili spokoju podreptaliśmy do hali dworca. Tam ustaliliśmy strategię i wróciliśmy na „pole bitwy”. Tym razem zamiast odmawiać, podawaliśmy kwotę, którą gotowi byliśmy zapłacić. Skutek był połowiczny. Wokół nas pozostało tylko kilku najwytrwalszych kierowców, lecz żaden z nich nie miał ochoty jechać za tak niską kwotę. Przeszliśmy przez jezdnię licząc na kolejny szczęśliwy traf. To sprawiło, iż jeden z taksówkarzy był gotów podjąć negocjacje, ale w tym samym momencie zatrzymał się przy nas samochód i młody mężczyzna zapytał czy może nam pomóc. Powiedziałem, że szukamy transportu do miasta, na co ten otworzył drzwi. Przezornie zapytałem o cenę na co usłyszałem: „..nothing, for free.” W trakcie jazdy dociekałem skąd ta propozycja i dowiedziałem się, że to leży w tradycji Irańczyków. Farzad – tak miał na imię nasz nowy znajomy, powiedział, że jest pilotem samolotów pasażerskich i w ubiegłym roku wiózł z Dubaju polskich aktorów na mecz z aktorską reprezentacją Iranu. Informacja ta podekscytowała Przyjaciela, którego brat, tancerz Teatru Wielkiego, był w tej ekipie. W trakcie jazdy Farzad opowiadał o miejscach, które powinniśmy zobaczyć a nawet usiłował zorganizować nam wyjazd do najgorętszego miejsca w Iranie. Niestety, cena, którą jego przyjaciel podał, nawet po uwzględnieniu wszelkich zniżek, była stanowczo za wysoka. W doskonałej atmosferze dojechaliśmy na stare miasto. Przy pożegnaniu nalegał na odnotowanie sobie jego numeru telefonu, zapewniając nas, że w każdej sytuacji możemy liczyć na jego pomoc. Wysiedliśmy przy drodze okalającej bazar. Poszliśmy nią aż do głównego wejścia i zagłębiliśmy w ludny labirynt zadaszonych straganów, sklepików i warsztatów rzemieślniczych. Marsz z ciężkimi plecakami generalnie nie jest przyjemny a przepychanie się przez tłum ludzi tym bardziej, więc weszliśmy do sklepu z dywanami i zapytaliśmy siedzącą tam dziewczynę o możliwość pozostawienia u niej naszego balastu. Brak znajomości angielskiego nie ułatwił nam zadania, ale aktorskie zdolności kolegi wypełniły tą lukę. Po chwili gestykulowania plecaki trafiły na zaplecze, a my w epicentrum lokalnego handlu.

Wszystkie wschodnie bazary mają ten sam klimat i zapach. Powietrze przepełnione jest mieszaniną woni dojrzałych owoców, aromatycznych przypraw, silnych perfum i wełnianych tkanin. Jedynie intensywność poszczególnych dominant, wskazuje czy w najbliższym sąsiedztwie sprzedawane są owoce, perfumy czy dywany. Architekturą irańskie targowiska przywodzą na myśl Wielki Bazar w Stambule. Powykręcane, niezwykle długie, wzbogacone niezliczonymi odnogami wąskie uliczki, przykryte beczkowatym sklepieniem, zdają się nie mieć końca. Co jakiś czas w mrocznych wnętrzach pojawiają się plamy słońca wpadającego przez liczne świetliki. To, co często wydaje się być wyjściem okazuje się jedynie ślepym podwórkiem, którego ściany oklejone są wąskimi schodkami prowadzącymi na tarasy z małymi drzwiami zamkniętymi na skoble lub kłódki. Placyki wypełnia stukot maszyn do szycia lub młotków wyklepujących z olbrzymich arkuszy miedzianej blachy kociołki i garnki.

Mijając zabytkową łaźnię dotarliśmy do Meczetu Piątkowego. Widniejący przy wejściu napis: Wejście tylko dla Muzułman, sprawił iż przez moment wahaliśmy się, ale doszliśmy do wniosku, że w najgorszym razie zostaniemy wyproszeni. Nic takiego nie nastąpiło i bez przeszkód obejrzeliśmy go ze wszystkich stron. Przewodnik sugerował zwiedzenie biblioteki i „Domu Lodowego”. Oba miejsca leżały obok siebie a na planie dystans od bazaru wydawał się niewielki. Naiwnie sądziliśmy, że jeśli tylko ktoś nam wskaże kierunek, to dojdziemy tam na piechotę. Zabrawszy swoje „brzemię” ze sklepu z dywanami wyszliśmy na ulicę. Zaczepiłem pierwszego z brzegu przechodnia, pytając o bibliotekę. Mężczyzna najwyraźniej chciał nam pomóc, ale nie umiał wyartykułować klarownych wskazówek w zrozumiały dla nas sposób. W takich sytuacjach zwykle dziękuję i pytam kogoś innego, ale Irańczycy nie rezygnują z udzielenia pomocy, nawet kiedy sytuacja wydaje się beznadziejna. Nasz nowy przewodnik machną ręką żebyśmy poszli za nim. Przeszliśmy przez bramkę i znaleźliśmy na dziedzińcu medresy. Po chwili otoczyła nas grupka kilkunastoletnich chłopców. Każdy usiłował o coś zapytać lub choćby się przywitać. Wyglądało na to, że zamiast biblioteki, zwiedzimy szkołę koraniczną. Mężczyzna wraz z kilkoma starszymi chłopakami poszedł na podwórko, na którym stał stary pick up z wielkim gorącym garnkiem na pace. We czterech zdjęli go z samochodu a nam polecił zająć miejsce w szoferce. Bramę z zewnątrz blokowały zaparkowane samochody, ale nie wiedzieć jak, mężczyzna manewrując wyprowadził pojazd na ulicę i popędził przez miasto. Biblioteka wcale nie była tak blisko, jak nam się wydawało. Na piechotę zabrało by nam dotarcie do niej półtorej godziny. Przed otwartą bramą odmówił przyjęcia pieniędzy, uścisnął nam dłonie i odjechał. Weszliśmy do parku, w którym młodzież jadła kanapki i plotkowała. Usiedliśmy na trawniku i zjedliśmy bułki przywiezione jeszcze z Polski. Zrobiliśmy trochę zdjęć, ja na chwilę wszedłem do środka, a następnie poszliśmy szukać „Domu Lodowego”. Na przeciwległym końcu parku, za murem, zobaczyliśmy budowlę przypominającą zigurat. Wnętrze wyremontowanego obiektu zostało zaadoptowane na czytelnię. Półki były jeszcze puste, ale dwie miłe dziewczyny na mój widok przywitały nas i zapytały w czym mogą pomóc. Odparłem, że chciałbym jedynie się rozejrzeć i odpocząć (wprawdzie nigdzie nie było lodu, ale temperatura, mimo otwartych drzwi, była wyraźnie niższa). Nie byłem pewien jak powinienem się zachować, wszak przewodnik wyraźnie nakazywał unikania kontaktów z obcymi kobietami, ale obie dziewczyny najwyraźniej go nie czytały i mimo, że usiadłem najdalej jak się dało chętnie konwersowały. Zostałem poczęstowany czekoladkami, proponowały mi też wodę. Po chwili dołączył do mnie kolega i korzystając z tego, że rozmówczynie znają angielski zapytał o pocztę. Dziewczyny lekko się strapiły ale po chwili, korzystając ze smartfona, napisały na kartce nazwy ulic. Podziękowaliśmy i ruszyliśmy zgodnie z wytyczoną trasą. Po raz kolejny okazało się, że nasze pojęcie dystansu ma się nijak do irańskich realiów. Maszerowaliśmy w palącym słońcu już godzinę a pytani o pocztę przechodnie wzruszali ramionami. Wielu z nich chcąc pomóc, na własną rękę wypytywali innych, tamci następnych i w ten sposób nieustannie otaczała nas grupka ludzi, z której ktoś podprowadzał nas kilkaset metrów, żeby wskazać nam a to hotel pocztowy, a to coś innego z pocztą w nazwie. Często były to miejsca, które kompletnie nic nie miały wspólnego z szukaną przez nas placówką, a jedynie brzmienie angielskiego słowa „poczta” przypominało wyraz w Farsi. Byliśmy zmęczeni i gotowi zrezygnować z dalszych poszukiwań, tym bardziej, iż obietnicę Przyjaciela, złożoną znajomym, można było spełnić w innym mieście, kiedy podjechał do nas starszy, szczupły mężczyzna i gestem zachęcił do zajęcia miejsca w jego samochodzie. Rozpoznaliśmy w nim osobę, która kilka minut wcześniej zaprowadziła nas do Hotelu Pocztowego. Przekonani, iż w międzyczasie ów mężczyzna zdobył jakąś kluczową informację, chętnie ulokowaliśmy się w zdezelowanym pojeździe. Dla pewności podaliśmy kierowcy kartkę z planem rozpisanym przez uczynną bibliotekarkę z Domu Lodowego. Po chwili, ze zdziwieniem skonstatowałem, że jedziemy w kierunku, z którego przyszliśmy. Oczywiście istniało spore prawdopodobieństwo, że przeoczyliśmy jakiś szczegół i minęliśmy pocztę, do której teraz wracamy. Po przejechaniu kilometra, może dwóch zażartowałem, że za moment znajdziemy się pod biblioteką i słowo stało stało się ciałem – samochód zatrzymał się przez efektowną bramą, spod której wyruszyliśmy. Kierowca, nie wypuszczając naszej kartki z dłoni, podbiegł do jakiegoś przechodnia, wymienił kilka zdań po czym, nie zwracając na nas uwagi, pojechał dalej. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się przy przechodniach lub stojących na światłach samochodach. Kierowca przez otwarte okno zadawał pytanie i jechał dalej. Samochód pokonywał kolejne kilometry a my zupełnie straciliśmy orientację. Sytuacja stawała się tragikomiczna. Byliśmy na swój sposób ubezwłasnowolnieni. Determinacja kierowcy sprawiała, iż nie chcieliśmy my mu powiedzieć, iż dotarcie na pocztę przestało nas już interesować i że najchętniej pojechalibyśmy na dworzec kolejowy lub autobusowy. W międzyczasie znaleźliśmy się gdzieś na peryferiach miasta. Nie wiedzieć czym powodowany kierowca zatrzymał się pod zamkniętą bramą jakiejś podmiejskiej wilii. Podszedł do niej i zastukał. Po chwili pojawił się młody człowiek w mundurze. Przez chwilę rozmawiali spoglądając raz po raz na kartkę i na nas. Chcąc przerwać tą niezręczną sytuację wysiadłem i podszedłem do rozmawiających mężczyzn. Przywitałem się w Farsi i zapytałem, czy ktoś tu mówi po angielsku. Chłopak w mundurze pokręcił przecząco głową, wycofał się za bramę, ale po chwili wrócił w towarzystwie innego mundurowego. Teraz on tłumaczył coś koledze, a kierowca potakiwał lub przeczył. Chcąc przerwać tę groteskę, szybko ustaliliśmy z towarzyszem podróży, że cokolwiek wyniknie z ich rozmowy, nie jedziemy dalej. Podziękujemy kierowcy, a za jego bezowocne, ale jednak zaangażowanie, damy pięćdziesiąt tysięcy riali. Kolega przerwał nadal trwającą rozmowę trójki Irańczyków i na migi przekazał naszą decyzję. Kończąc, wsunął w dłoń kierowcy czerwony banknot z portretem Chomeiniego. Jego (kierowcy, nie ajatollaha oczywiście) reakcja nas całkowicie zaskoczyła. Nerwowo wcisnął przyjacielowi zmięty pieniądz i szeroko gestykulując, zaczął coś wykrzykiwać. Zrobiło się nieprzyjemnie. Starszy strażnik?, żołnierz? Posiłkując się kilkoma z angielska brzmiącymi słowami dał nam do zrozumienia, iż nasz „dobroczyńca” chce za swoje usługi pół miliona riali. Absurdalność tego żądania przez chwilę pozbawiła nas głosu. Kiedy doszliśmy do siebie, zapominając, że nasi rozmówcy nie mówią po angielsku, nieco podniesionym głosem powiedziałem co o tym myślę i zakończyłem zdaniem: „...call the police”. Miało to podkreślić nasze przekonanie o bezzasadności roszczeń, a nie być sposobem rozwiązania problemu. Mój rozmówca jednak natychmiast wyjął telefon i wybrał numer, po czym podał mi urządzenie. Kompletnie tym zaskoczony wybąkałem przywitanie i wspinając się na wyżyny mojej znajomości języka powiedziałem kim jestem i w czym leży problem. Kiedy skończyłem, w słuchawce przez moment panowała cisza, po czym delikatny, damski głos zapytał po angielsku jak można mi pomóc. Zrozumiałem, że zamiast z policją zostałem połączony ze znajomą mundurowego, mówiącą po angielsku. Nieco uspokojony tym faktem poprosiłem ją o przetłumaczenie na Farsi, iż nie zamawialiśmy kursu, nie ustalaliśmy żadnych warunków przejazdu, nie zostaliśmy też zawiezieni w interesujące nas miejsce, a zatem nie widzimy powodów płacenia za tak wątpliwej jakości usługę. Dziewczyna powtórzyła to swojemu znajomemu, a ten pozostałym. Wywołało to kolejną falę wzburzenia u kierowcy, który wykrzykiwał argumenty, odwołując się do Allaha. Kiedy skończył, znacznie już spokojniej powiedział coś, co po przetłumaczeniu sprowadziło się do obniżenia żądań do trzystu a potem dwustu tysięcy riali. Obaj z Przyjacielem uznaliśmy, że w ten sposób do niczego nie dojdziemy i czas na przerwanie tej farsy. Podziękowałem tłumaczce prosząc, żeby oświadczyła w naszym imieniu, że zabieramy rzeczy i odchodzimy a jeśli ktoś z obecnych uzna to za stosowne, niech wezwie policję. Następnie, przy gwałtownych protestach kierowcy, wyciągnęliśmy plecaki. Uścisnęliśmy dłonie obu panom w mundurach, którzy sprawiali wrażenie zadowolonych z takiego obrotu sprawy, po czym kolega ponownie wepchnął rozeźlonemu kierowcy oferowany wcześniej banknot i nie oglądając się ruszyliśmy przed siebie, kompletnie nie wiedząc dokąd idziemy. Zdążyliśmy trochę ochłonąć, kiedy zza zakrętu wyjechał radiowóz na sygnale. Byłem pewien, że za moment będziemy mieli okazję zobaczyć irański areszt. Zatrzymałem się, żeby nie dać pretekstu do gwałtownych reakcji policji i czekałem na rozwój wypadków. Wyjący i błyskający niebieskimi światłami samochód minął nas i pojechał dalej. Przypomniałem sobie o konieczności oddychania, zaczerpnąłem powietrze ale nadal nie byłem pewien, czy to koniec przygody. Policjanci mogli nas nie zauważyć, ale nie wykluczone, że jechali z naszego powodu. Czekanie na nich jednak nie miało sensu. Zapytałem przechodniów o sposób dostania się na dworzec i skierowaliśmy się na wskazany przystanek autobusowy. Po chwili wsiedliśmy do zatłoczonego pojazdu, którego kierowca oświadczył, że ...nie jedzie tam, gdzie chcieliśmy. Wysiedliśmy w pobliżu stacji paliwowej. Zaczepiłem ruszającego spod dystrybutora starszego pana pytając o znajomość angielskiego. Oboje z kobietą siedzącą obok wahali się nad odpowiedzią, kiedy przejeżdżający obok samochód zatrzymał się i z za szyby padło: „May I help you?” Podziękowałem rozmówcą i podszedłem do drugiego samochodu. Za jego kierownicą siedział trzydziestoparoletni mężczyzna. Powiedziałem, że chcemy dostać się na dworzec autobusowy, ale nie wiemy jak. Odparł, że może nas podwieźć. Po ostatnim incydencie natychmiast zapaliła się mi lampka ostrzegawcza, więc zapytałem: „za ile?” Tamten, nieco zaskoczony, odparł że za nic. Po prostu chce nam pomóc. Już w samochodzie przeprosiłem, tłumacząc się, że mieliśmy przykre zdarzenie i chciałem uniknąć kolejnego. W trakcie jazdy tradycyjnie opowiadałem skąd jesteśmy, dokąd jedziemy i jak nam się podoba w Iranie. Przejechaliśmy spory kawałek, kiedy kierowca przejechał na przeciwległy pas drogi szybkiego ruchu i pojechał ponownie w stronę miasta. Obaj z przyjacielem spojrzeliśmy na siebie znacząco, ale samochód po chwili skręcił w jedną z bocznych ulic i ponownie skierował się w stronę gór widniejących na horyzoncie. Kiedy dostrzegliśmy znajomy budynek terminala zaczęliśmy się przymierzać do wysiadania, ale kierowca zatrzymał się przy grupie taksówkarzy, zapytał ich o coś po czym powiedział nam, że do Mahan, gdzie chcieliśmy jechać, nie ma teraz żadnego połączenia w związku z czym możemy z nim jechać dalej. Wprawdzie nie jedzie do interesującej nas miejscowości, ale wysadzi nas na tyle blisko, że znajdziemy jakiś minibus lub taksówkę. Istotnie, po przejechaniu jeszcze kilkudziesięciu kilometrów, zatrzymaliśmy się na peryferiach jakiejś małej mieściny, przy grupie taksówkarzy. Nasz kierowca wysiadł, przez chwilę rozmawiał z nimi a następnie wrócił do nas i powiedział bez skrępowania pokazując palcem, że człowiek w kraciastej koszuli będzie jechał do Mahan. Mamy mu zapłacić nie więcej aniżeli pięć tysięcy. Przy pożegnaniu wpisał mi, z braku kartki, na okładce przewodnika imię i nazwisko, numer swojego telefonu oraz ...numer alarmowy policji. Wpakowaliśmy plecaki do bagażnika żółtej taksówki, sami usiedliśmy z tyłu. Wewnątrz było duszno i gorąco, a kierowca nadal zawzięcie dyskutował z kolegami, zupełnie nie zwracając na nas uwagi. Po kilkunastu minutach dosiadł się do nas jakiś mężczyzna, ale i to nie zmieniło nastawienia kierowcy. Po kolejnych kilkunastu minutach odpalił silnik, przejechał na drugi koniec placu i zatrzymał się przy kobiecie z dzieckiem. Rozmawiał z nią, po czym wyłączył silnik i poszedł w kierunku sklepików. Wrócił z karta telefoniczną, którą wręczył kobiecie. Ta podeszła do aparatu telefonicznego i przez chwilę prowadziła rozmowę. Kiedy skończyła, podeszła do taksówki i znowu wdała się w rozmowę z kierowcą. Czas płynął a my nadal tkwiliśmy w rozgrzanym pojeździe. Nasza radość z ponownego uruchomienia silnika nie trwała zbyt długo, bo znowu przejechaliśmy zaledwie kilkadziesiąt metrów. Ponownie podeszła do nas ta sama kobieta i po nieśpiesznej wymianie zdań z taksówkarzem usiadła z przodu. Wyjechaliśmy na drogę ekspresową i z nadmierną, jak na stan techniczny samochodu, pojechaliśmy przed siebie. Przenoszenie polskich wyobrażeń przestrzeni na Iran prowadzi do zaskoczeń. Według kierowcy miejscowość Mahan miała być bardzo blisko. Po pół godzinnym pędzeniu szeroką, wielopasmową drogą, zjechaliśmy szerokim łukiem w kierunku wyłaniających się z za drzew minaretów. Kierowca, wskazał na nie mówiąc: „Mahan”. Zatrzymał się tuż przy ładnym parku przylegającym do kompleksu mauzoleum. Na widok banknotu pięciotysięcznego zrobił minę, jakby zobaczył wieprzowinę i dał do zrozumienia, że mamy dopłacić. Lekko zniecierpliwiony nieporadnym grzebaniem w portfelu, obsłużył się sam wyciągając banknot pięćdziesięciotysięczny. Tak oto w praktyce zostaliśmy nauczeni, jak funkcjonuje nie mająca fizycznej formy, ale jak najbardziej realna waluta „tuman”. Najczęściej podawana wartość liczbowa, określająca cenę usługi czy towaru, jest dziesięciokrotnością wartości wyrażonej w obowiązującej irańskiej walucie. W przyszłości, nawet pisanie kwot na kartce, nie ustrzegło nas przed zaskoczeniami wynikającymi z zastosowania tej wirtualnej waluty. Przysiedliśmy na chwilę w parku, przyglądając się rozległemu kompleksowi budowli składających sie na mauzoleum Szacha Nematollaha Vali. W ciepłych odcieniach żółcieni, popołudniowego słońca majolikowa kopuła z oryginalnym, gwieździstym ornamentem wyglądała niezwykle interesująco. Po przeciwległej stronie pięły się ku niebu dwa identyczne, równie jak kopuła zdobne, minarety. Robiąc zdjęcia zaczęliśmy z wolna iść wzdłuż piaskowożółtego muru. Nigdzie nie widać było bramy, czy drzwi. Dopiero za rogiem, pomiędzy wieżami, dostrzegliśmy ażurową bramę ze stalowych prętów. Niestety, była na głucho zamknięta na zardzewiałą, olbrzymią kłódkę. Byłem bardzo rozczarowany ponieważ wszystko wskazywało, że obiekt jest niedostępny, kiedy na wewnętrznym dziedzińcu zauważyłem ludzi. Dwoje osób spacerowało nieśpiesznie, w typowy dla zwiedzających sposób. Kontynuując marsz wzdłuż murów zauważyłem, że z małych, ledwo widocznych drzwi wychodzi grupa mężczyzn. Nie czekając na towarzysza, który obserwował mnie z dużej odległości zagłębiłem się w mroczny, wąski korytarz. Kiedy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, dostrzegłem dwoje drzwi. Przy tych po lewej leżały różnej wielkości buty a odgłosy wskazywały wyraźnie, że wewnątrz toczy się życie rodzinne. Podszedłem do uchylonych z lekka drzwi na wprost i dyskretnie je pchnąłem, mając nadzieję, że nie narobią hałasu. Przede mną ukazał się spory dziedziniec z sadzawką i bujną roślinnością. Zastanawiałem się czy wejść, czy też wrócić po przyjaciela, ale ciekawość zwyciężyła. Kiedy stojąc w centralnym punkcie, rozglądałem się dookoła, z za drzwi, którymi wszedłem, wysunęła się najpierw głowa, a potem cała postać mojego kolegi. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że po prawej ręce jest sporych rozmiarów, na oścież otwarte główne wejście do kompleksu. Naprzeciw niego także otwarte drzwi do mauzoleum zwieńczonego kopułą, którą podziwialiśmy z parku. Ciągle przygniatały nas plecaki, z którymi nie chcieliśmy wchodzić do wewnątrz. Nie wiem czy to zwróciło na nas uwagę, w każdym bądź razie podszedł do nas starszy mężczyzna, szerokim gestem wskazał na budynki i pokazał plik z biletami. Na każdym widniały arabskie cyfry oznaczające sto tysięcy, ale z gestów i słów naszego rozmówcy wynikało, że możemy wejść, płacąc za jeden a nie dwa bilety. Na potwierdzenie tego, schował wyciągnięty z portfela zielony banknot i energicznie pokierował nas w stronę wejścia. Zatrzymałem go pytając o możliwość złożenia gdzieś plecaków. Kiwnął głową i poprowadziła nas do wąskich drzwi. Za nimi zobaczyliśmy niedużą komórkę. Zostawiliśmy w niej bagaż i weszliśmy do opalizującego na zielono wnętrza sanktuarium. Przestrzeń podzielona jest przechodzącymi w łukowate ściany kolumnami. Pokręciliśmy się trochę po wnętrzach zadzierając głowy, żeby podziwiać pokryte ornamentami sklepienia a następnie wyszliśmy na kolejny dziedziniec. Na jego końcu była zamknięta brama otoczona minaretami. Podobnie jak widziana wcześniej para turystów, bez pośpiechu przespacerowaliśmy się wzdłuż krużganków. Kiedy ponownie znaleźliśmy się przy drzwiach głównej części mauzoleum przykrytego kopułą, podszedł do nas ów starszy pan i przymykając skrzydła drewnianych drzwi zachęcał do fotografowania. Najwyraźniej czuł się w obowiązku przekazać nam jakieś istotne informacje, lecz jego angielski był zbyt ubogi, więc musieliśmy poprzestać na podziwianiu wskazywanych dłonią miejsc. Przy sarkofagu mistyka i poety pokazał nam wspaniałe polichromie, które urywały się na wysokości około metra osiemdziesięciu i wyjaśnił, że resztę zniszczyła woda. Kiedy znowu zostaliśmy sami, korzystając z panującej wkoło ciszy i chłodu usiedliśmy na dywanie pod ścianą i obserwowaliśmy jak ludzie z nabożnym szacunkiem dotykają kamienny sarkofag. Po chwili obok nas przeszedł starszy mężczyzna, podszedł do wnęki w ścianie i nie zasuwając do końca kotary przystąpił do pełnej skupienia modlitwy. Przy drugim filarze, podobnie jak my usiadło dwóch mężczyzn. Starszy, niski, z krótkim zarostem i znacznie młodszy i wyższy od niego gładko ogolony. Rozmawiali półgłosem. Potem przez chwilę milczeli. Kiedy ów starszy znowu się odezwał, nie od razu zorientowałem się, że tym razem zwrócił się do nas. Tamten, myśląc że go nie słyszymy powtórzył głośniej pytanie skąd jesteśmy. Przyzwyczajony już, że angielskie słowo „ Poland” albo jest nieznane albo, w najlepszym razie, rozumiane jako „Holand” dodałem do niego słowo „Lahostan”, co w Farsi znaczy „Polska”. Mężczyzna jednak w bardzo przyzwoitym angielski powiedział: „Tak, wiem. Byłem niedawno w Waszym kraju.” Było to dość zaskakujące, więc z autentycznym zainteresowaniem podjęliśmy rozmowę. Okazało się, że dr Amir Kavussi jest wykładowcą akademickim na wydziale inżynierii dróg i niedawno gościł w Warszawie i Gdańsku, na sympozjach naukowych. Niestety, przy tej okazji boleśnie przekonałem się jak wiele jest prawdy w powiedzeniu, że zadając pytanie należy się liczyć z tym, iż usłyszy się odpowiedź. Co więcej odpowiedź może odbiegać od naszych oczekiwań. Niepomny owej życiowej mądrości, oczekując standardowych zachwytów nad urodą kraju i gościnnością mieszkańców, zapytałem czy się panu doktorowi podobało w ojczyźnie Papieża - Polaka i Elektryka – Noblisty. Amir, z zastanawiającą jak Persa wstrzemięźliwością, powiedział że owszem, choć nie wszystko. Rozsądek nakazywał zmianę tematu, lecz coś mnie podkusiło do drążenia tej kwestii. Tak więc, na własne życzenie, usłyszałem jak to irański naukowiec, przybyły na zaproszenie polskiej uczelni, został okradziony i zwyzywany od „arabów”, przez prawdziwie patriotycznie nastawioną młodzież, która zapewne ma w głębokiej pogardzie subtelną różnicę pomiędzy Persami i Arabami. Po tym wyznaniu wydawało mi się, że pozostaje mi tylko przeprosić za rodaków i czym prędzej pożegnać się ale rozmówca zapytał, gdzie nocujemy, chcąc nas podwieźć do hotelu. Kiedy powiedziałem, że mamy namiot, ale jeszcze nie wiemy, gdzie go możemy postawić, obaj panowie zaangażowali się w wyszukiwanie najbardziej optymalnego miejsca. Kiedy zakończyliśmy wspólny obchód okolicy mauzoleum, zaproponował nam objazd miejscowości połączony z wizytą w miejscowych ogrodach. Wsiedliśmy do samochodu, w którym na desce rozdzielczej stały pojemniczki z orzechami owocami i słodyczami. Zostaliśmy poczęstowani i zaproponowano nam, do wyboru kawę lub herbatę. Wiedziony czystą ciekawości dotyczącą sposób podania napoju w tak niecodziennych warunkach poprosiłem o kawę a mój Przyjaciel o herbatę. Młodszy z panów uruchomił samochód i wyjechał na drogę, a Amir nasypał do jednej szklanki kawę, do drugiej herbatę i zalał je wrzątkiem z termosu. Wówczas wydawało mi się to niezbyt wygodne, ale w trakcie następnych kilkunastu dni, przekonałem się, iż przyrządzanie i popijanie gorących napojów w trakcie prowadzenia samochodu należy do standardowego zachowania kierowców. Rodzaj drogi, pora dnia czy prędkość nie mają na to żadnego wpływu. Wolno objechaliśmy co ciekawsze uliczki miejscowości a następnie zatrzymaliśmy się przy murze, zza którego wystawały gęsto rosnące drzewa. Przeszliśmy jeszcze kawałek gruntową drogą i zatrzymaliśmy się przy morwowcu. Nie przestając rozmawiać objadaliśmy się słodkimi, kapiącymi sokiem owocami. Potem weszliśmy wgłąb ogrodu. Niewątpliwie byliśmy w celowo założonym sadzie, lecz wszystko wskazywało na to, iż od lat nikt o niego nie dba. Owocujące drzewa obrosły dzikimi winogronami i bluszczami. Gałęzie, samosiejki i wysoka trawa tworzyły miejscami bariery nie do przebycia. Przedzierając się przez tą „dżunglę” i objadając się śliwkami, wiśniami, czereśniami usiłowałem dowiedzieć się jak to się stało, że tak bogate w owoce miejsce jest pozostawione same sobie. Jeśli właściwie zrozumiałem, to dawni właściciele porzucili swoje domostwa i ogrody i przenieśli się w inne regiony kraju. Wydawało się to dziwne, zważywszy na skalę i obszar obecnych nieużytków, ale nie chciałem być zbyt nachalny i poprzestałem na tym wyjaśnieniu. Czas mijał, zaczynało się ściemniać, kiedy wyszliśmy na drogę, gdzie stał zaparkowany samochód. Zamiast jednak wsiąść do niego, zostaliśmy poprowadzeniu do drewnianej furtki, którą znowu weszliśmy do zarośniętych sadów. Ta część różniła się od poprzedniej tym, że pocięta była rozgałęzioną siecią kanałów, w których z szumem wartko przepływała woda. Chwilę wcześniej dołączyli do nas dwaj chłopcy z wiatrówką. Odniosłem wrażenie, że podobnie jak nas, obu naszych towarzyszy widzą po raz pierwszy w życiu, ale zachowywali się bardzo swobodnie, choć podczas rozmowy wyczuwało się respekt i szacunek. Gdzieś po drodze musieliśmy zmienić kierunek ze względu na agresywne psy. Znowu jedliśmy świeżo zerwane owoce, choć już z mniejszą zachłannością. Dr Kavussi od przypadkowo napotkanego człowieka kupił niewielką foliówkę zielonych śliwek, wręczając mu banknot z wieloma zerami, mimo gorących protestów ofiarodawcy. Już w samochodzie, kiedy wracaliśmy pod mauzoleum, obaj panowie coś przedyskutowali w Farsi a następnie Amir zaproponował nam w imieniu swojego młodego towarzysza nocleg w jego mieszkaniu. Zabrzmiało to bardzo kusząco, lecz kiedy uściślił, iż mieści się ono w Kermanie, wydało nam się bezsensowne wracanie kilkadziesiąt kilometrów tylko po to, żeby po przenocowaniu ponownie jechać do Mahan. Następnego dnia mieliśmy poznać kolejną zasadę podróżowania po Iranie, ale tego wieczoru, w błogiej nieświadomości, podziękowaliśmy naszym przewodnikom za urozmaicenie wieczoru i po wymianie wizytówek poszliśmy odzyskać nasze plecaki. Liczyliśmy się z tym, że jeśli zastaniemy mauzoleum otwarte, to usłyszymy pretensje za pozostawiony na wiele godzin bagaż. Nic takiego nie nastąpiło. W niemal kompletnych ciemnościach umyliśmy się brodząc w zimnej wodzie płynącej z gór betonowym kanałem w bezpośrednim sąsiedztwie zabytkowej budowli, a następnie rozstawiliśmy namiot na zadbanym trawniku parku, vis a vis kopuły mauzoleum. Zasypialiśmy zatopieni w zielonej poświacie meczetu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz