DZIEŃ JEDENASTY 2
czerwca 2016 roku (Yazd)
Ze
snu wyrwał nas tubalny głos konduktora. Rozespani, półprzytomni
poskładaliśmy pościel, zebraliśmy swoje rzeczy i pożegnawszy się
z samozwańczym opiekunem wyszliśmy na peron. Staliśmy jeszcze
przy pociągu, kiedy nasz znajomy mijając nas w pośpiechu uścisnął
nam dłonie życząc powodzenia. Było jeszcze całkiem ciemno. W
bezpośrednim sąsiedztwie dworca jest dom modlitwy, łaźnia i
toalety. Usiedliśmy na ławce żeby się trochę ogarnąć i zjeść
śniadanie. Jedliśmy chleb, kiedy niespodziewanie znowu zobaczyliśmy
współtowarzysza podróży. Szybkim krokiem wracał z
domu modlitwy w stronę pociągu. Po raz trzeci przyszło nam się
obściskiwać na pożegnanie. Szybko dniało. Założyliśmy plecaki
i wyszliśmy przed dworzec. Upewniliśmy się co do kierunku i
pomaszerowaliśmy przed siebie. Kawałek za dworcem zapytałem
jednego z mężczyzn stojących przy samochodzie o Świątynię
Ognia. Potwierdził kierunek i określił odległość na trzy, może
cztery kilometry. Przeszliśmy nie więcej aniżeli półtorej,
kiedy ktoś na nas zatrąbił. Za kierownicą samochodu, który
się nieopodal zatrzymał, siedział mężczyzna widziany w okolicy
dworca. Wpakowaliśmy się do wewnątrz razem z plecakami, mimo iż
siedziało tam jeszcze dwóch ludzi. Na szczęście do celu
było niedaleko. Przeoczyliśmy jednak bardzo wczesną porę. Do
otwarcia pozostały „zaledwie” dwie godziny. Nie było sensu
tkwić w miejscu. Pomaszerowaliśmy w kierunku starego miasta. Trochę
to nam zajęło, bo jak wszędzie dotychczas, także i tu plan nie
oddawał właściwych dystansu za to weszliśmy wprost na plac Amir
Czokhmaq z meczetem o tej samej nazwie. W jego krużgankach trochę
odpoczęliśmy i dokończyliśmy resztę chleba. Kawałek dalej
zobaczyliśmy jakieś zamieszanie. Na chodniku, przed wejściem na
plac jakiegoś meczetu stała grupa mężczyzn w odświętnych
ubraniach. Co chwilę zatrzymywały się samochody, z których
wysiadali szyiccy duchowni i w asyście wchodzili na plac. Weszliśmy
tam także i my, ale kilku rosłych panów w dobrze skrojonych
garniturach poprosiło nas grzecznie, żebyśmy wrócili za
dwie, trzy godziny. Wychodząc zauważyliśmy, iż w meczecie jest
tłum mężczyzn z uwagą słuchających jakiegoś przemówienia.
Najwyraźniej trafiliśmy na wiec lub coś podobnego. Nie uszliśmy
daleko, kiedy naszą uwagę przyciągnął głos płynący z
głośników kolejnego meczetu. Ten był znacznie mniejszy z
wejściem wprost na chodnik. Tuż przy schodkach stał staruszek. W
jednej ręce trzymał zawiniątko, drugą dał nam do zrozumienia, że
powinniśmy wejść. Nie do końca przekonani, czy właściwie
zrozumieliśmy jego gesty, niepewnie zajrzeliśmy do środka. Także
i tu było tłoczno jednak kiedy nas dostrzeżono, siedzący przy
wejściu poprzesuwali się robiąc nam miejsce. Zostawiwszy w
przedsionku buty i plecaki weszliśmy pomiędzy siedzących. Kiedy
tylko usiedliśmy na wytartym dywanie podano nam po szklaneczce
gorącej herbaty i podsunięto miseczkę z kostkami cukru. Siorbiąc
aromatyczny napar obserwowaliśmy sąsiadów. Część z nich
pogrążona była w zadumie. Inni słuchali głosu wylewającego się
z głośników i przesuwali palcami paciorki różańca.
Jeszcze inni jedli, wydłubując coś palcami z pakunków,
takich jak ten widziany u staruszka przy wejściu. Zanim
dopatrzyliśmy się zawartości, ktoś podał i nam zapakowane w
folię dwa pakieciki. Z zainteresowaniem uchyliłem folię. Wewnątrz
był poskładany na cztery części chleb, garść ziół i
nieduży kawałek sera. Trudno było o lepsze śniadanie. Starszy pan
i kilkunastoletni chłopak, na zmianę dolewali nam herbatę, w miarę
jak opróżnialiśmy szklaneczki. Ser był znakomity podobnie
jak chleb. Ze smakiem zjedliśmy wszystko, mając nadzieję na
dokładkę. Niestety, w przeciwieństwie do herbaty poczęstunek był
jednorazowy. Najedzeni, wypoczęci wyszliśmy z meczetu jako ostatni.
Kręcąc się po starym mieście, w oddali dostrzegliśmy dwie wieże
minaretów. Jeszcze wówczas nie wiedzieliśmy do jakiego
meczetu „należą”, ale postanowiliśmy zobaczyć je z bliska.
W
każdym mieście, dużym czy małym, można być pewnym, że znajdzie
się „meczet piątkowy”. W Jaździe jego wyjątkowość mierzona
jest wysokością minaretów. Mają niemal pięćdziesiąt
metrów i są najwyższe w Iranie, a może i na świecie. Robią
ogromne wrażenie, jak z resztą cała budowla, choć (Allahu bądź
miłosierny) pierwsza rzecz jak przyszła mi na myśl, na jego widok,
to ...elektrownia Battersea z okładki czarnej płyty Pink Floyd
„Animals”. Zanim to jednak nastąpiło kluczyliśmy w wąskich
uliczkach wypatrując zza wysokich glinianych murków
charakterystycznych kształtów. Co chwila traciliśmy je z
oczu, aż w końcu wyszliśmy na ulicę, do której dochodzi
długa aleja. Na jej odległym końcu, w blaskach porannego słońca
wystrzeliwały w niebo minarety. Szliśmy w ich kierunku po
przeciwległych stronach alei. Usiłowałem „wepchnąć” w kadr
całą wieżę, kiedy usłyszałem wołanie przyjaciela. Odwróciłem
się i zobaczyłem go w towarzystwie jakiejś dziewczyny.
Zrezygnowałem z planowanego ujęcia i poszedłem w ich stronę.
Dziewczyna była odwrócona do mnie tyłem. Na moje „salam”
odwróciła się i wykonując delikatny skłon powiedziała: „
Och, więc jesteście Irańczykami?”. To zaskakujące
stwierdzenio-pytanie bardzo mnie rozbawiło. Brano nas już za
Rosjan, Australijczyków, czy Anglików, lecz nigdy za
Persów. Powiedziałem skąd przyjechaliśmy i zapytałem o jej
pochodzenie, bowiem rysy twarzy wskazywały na daleki wschód,
ale dla mnie równie dobrze mogła być Chinką, Wietnamką czy
Japonką. Uśmiech na okrągłej, sympatycznej buzi rozszerzył się
jeszcze bardziej. Ponowiła skłon i odparła, że jest Koreanką.
Wraz z koleżanką chcą skorzystać z oferowanej im dwudniowej
wycieczki i szukają dodatkowych dwóch osób. Zabrzmiało
to interesująco więc zapytaliśmy o szczegóły. To co
usłyszeliśmy było tak nieprawdopodobne, że poprosiłem o
powtórzenie. Ponownie usłyszeliśmy o wyjeździe na pustynię,
zwiedzaniu karawanseraju, noclegu w oazie z oglądaniem gwiazd i
transporcie w obie strony. Wszystko za dziesięć dolarów.
Nasze dotychczasowe doświadczenia z kierowcami taksówek
sprawiły, że nie mogłem uwierzyć w realność kosztów
przejazdu na takiej trasie. Nic ponad to. Najuprzejmiej jak
potrafiłem poprosiłem ją, żeby upewniła się co do zakresu, a
przede wszystkim ceny oferowanej wycieczki. Dziewczyna w
charakterystyczny dla postaci z japońskich filmów pobiegła
drobnym truchtem w stronę hotelu. Kilka minut później
pojawiła się w taki sam sposób i z widocznym zakłopotaniem
powiedziała, że istotnie cena wynosi dwadzieścia pięć dolarów
i nie obejmuje jedzenia, ale one nadal chciałyby pojechać i liczą
na nasze towarzystwo. Szybko ustaliliśmy między sobą, że jeśli
chcemy zrealizować nasze plany, to musimy trzymać się założonego
budżetu. Bardzo zmartwiło to naszą rozmówczynię. Usiłowała
jeszcze nas przekonać używając jako głównego argumentu
...noclegu pod gołym niebem. Kiedy usłyszała, że my niemal każdej
nocy mamy gwiazdy nad głowami była
bardzo zaskoczona. Wydawało jej się bowiem, że jak wszyscy
korzystamy z hoteli. Pokiwała ze zrozumieniem głową. Na pożegnanie
ponownie ślicznie się ukłoniła i zapytała czy może sobie z nami
zrobić „selfie”. Zrobiliśmy kilka ujęć i wróciliśmy
do przerwanego niespodziewanym spotkaniem oglądania meczetu.
Obejrzeliśmy go ze wszystkich możliwych stron. Z tak bliska, jak
tylko było to możliwe a także z zaułków bazaru, w które
zagłębiliśmy się wracając w miejsce, skąd nas „relegowano”.
W związku z tygodniowymi obchodami rocznicy śmierci ajatollaha
Chomeiniego bazar był zamknięty. Jedynie piekarnia funkcjonowała
wypełniając opustoszałe korytarze pobudzającym kubki smakowe
zapachem świeżego chleba. Podeszliśmy ponownie pod mauzoleum
Sayed Rokn Addin. Niestety, nic się nie zmieniło od poprzedniej
bytności - przemówienia, tłum ludzi, patrole policyjne.
Pomimo to weszliśmy na plac i starając sie jak najmniej rzucać w
oczy usiedliśmy w cieniu budowli. Po dziesięciu minutach „wykryto”
naszą obecność. Pierwsza interwencja rozbiła się o barierę
językową. Oczywiście wiedzieliśmy o co chodzi panom w
garniturach, ale udawaliśmy, że nie mamy o niczym pojęcia. Krótko
trwał nasz triumf. Wezwane posiłki władały angielskim i w tym
właśnie języku, nadal bardzo uprzejmie, oświadczono nam, iż
względy bezpieczeństwa zmuszają ich do poproszenia nas o
odwiedzenie mauzoleum później. Na nic się zdało
tłumaczenie, że niebawem opuszczamy miasto, że chcemy tylko
popatrzeć i odpocząć w cieniu świętego przybytku. Panowie byli
niewzruszeni. W asyście kilku rosłych dżentelmenów
wyszliśmy na ulicę, budząc powszechne zainteresowanie licznie tam
zgromadzonych osób. Żałowałem, iż nie dane mi było
zrozumieć ich szeptów i domysłów. Żartując
dotarliśmy ponownie na plac Amir Czokhmaq. Zauważyliśmy, iż w
budynku na lewym jego rogu jest sklep ze słodyczami. Nie byłoby w
tym nic niezwykłego, słodycze sprzedaje się tu niemal wszędzie,
ale właśnie dlatego nigdzie nie ma kolejek. Nigdzie a tu była.
Zaintrygowani podeszliśmy bliżej. Jednolite, eleganckie opakowania
wskazywały na to, iż jest to sklep firmowy. Wewnątrz, gdzie udało
nam się wcisnąć, ściany zdobiły zdjęcia powszechnie znanych
postaci, które albo przyjmowały od innych słodycze albo je
jadły. Obawiałem się, że jeśli jest to tak ekskluzywne miejsce,
jak nam się wydawało, to ceny przekroczą nasze możliwości.
Obszerna witryna zawierała pełną ofertę, lecz ceny były podane w
Farsi. Jedna z klientek zaoferowała nam swoją pomoc i okazało
się, że bez rujnowania budżetu możemy sobie pozwolić na
najmniejszy, choć prawie półkilowy zestaw ciasteczek.
Obsługa działała niezwykle sprawnie i mimo obligatoryjnych dwóch
kolejek, po ciastka i do kasy, szybko dokonaliśmy zakupu.
Usatysfakcjonowani wpakowaliśmy się do pierwszej wolnej taksówki
i zapytaliśmy o cenę kursu na dworzec autobusowy. Wesołkowaty
kierowca, który przedstawił się jako Ali Baba(?!), pokazał
trzy banknoty po pięćdziesiąt tysięcy. My pokazaliśmy jeden.
Pokręcił przecząco głową, lecz kiedy chcieliśmy wysiąść,
machnął pojednawczo, co uznaliśmy za akceptację zaoferowanej
stawki. Zadowoleni z przebiegu dnia, zakupu, po raz nie wiedzieć
który zaniedbaliśmy elementarnej zasady ograniczonego
zaufania. Ali Baba bawił nas całą drogę. Trącał w ucho,
dowcipkował. Niestety, przy płaceniu dobry humor prysł jak bańka
mydlana. Kiedy wręczyliśmy mu banknot o ustalonym nominale, zrobił
minę jakbyśmy chcieli go okraść. Dyskusja była bezcelowa. Przez
moment liczyłem, że dokładając kolejny pójdziemy na
kompromis, lecz kierowca zapominając o negocjacjach na postoju,
zażądał pierwotnej stawki. Wściekli bardziej na siebie, aniżeli
na niego, poszliśmy szukać autobusu. Tu wszystko odbyło się bez
zaskoczeń. Za dwa bilety na ponad trzystukilometrową trasę
zapłaciliśmy dwieście dwadzieścia tysięcy. Czekając na odjazd
sfotografowaliśmy grupę młodych mężczyzn z Beludżystanu. Ich
ciemna karnacja i charakterystyczne elementy ubioru zwracały uwagę
nawet tu, wśród zróżnicowanych pod tym względem
Irańczyków. Panowie chętnie pozowali. Mieli też wielką
ochotę na rozmowę, lecz brak znajomości, choćby kilku wspólnych
dla obu stron słów, całkowicie to uniemożliwił. Przyjaciel
wypatrzył też na peronie uzbrojonego w „kałacha” żołnierza.
Postanowił się z nim sfotografować. Pamiętając zalecenia
konsularne odradzałem, ale nie dość skutecznie. Okazało się, że
zasady zasadami a próżność próżnością. Mundurowy
nawet nie usiłował oponować, pozował przybierając marsowe miny.
Zapewne, gdyby Witek zechciał „potrzymać sobie” jego broń, też
by się zgodził. Podróż do Esfahanu niczym się nie
wyróżniała. Dopiero pod jej koniec, usłyszeliśmy
skierowane w naszą stronę : „Dzień Dobry! W ten oto banalny
sposób, poznaliśmy niebanalną postać.
Sześćdziesięcio-siedmioletni Torunianin, Artur Anuszewski, nie
tyle był zainteresowany nami, co zaprezentowaniem siebie. Nie mniej
jednak już sama liczba krajów, przez które przejechał
była imponująca (ponad 147) i nie umniejsza tego fakt, że kiedyś
prowadził biuro turystyczne. Obecnie, jak głosi jego wizytówka,
jest fotografem i wydawcą. Podróżował z jednym, skromnym
plecakiem z Emiratów Arabskich do Turkmenistanu i jak się nie
omieszkał pochwalić, wydał zaledwie pięćdziesiąt dolarów.
Być może istotnie jego koszty były tak niewielkie, gdyż
przemieszczał się od jednego do drugiego couchsurfera a Ci, nawet
po za Iranem oferują oprócz darmowego noclegu jakiś posiłek.
Nasz nowy znajomy, bez najmniejszego zażenowania opowiedział nam
też, że jeśli nie udaje mu się z nikim umówić przez
internet, to chodzi po ulicach z kartką, na której w
miejscowym języku ma napisaną prośbę o przenocowanie. Obaj z
przyjacielem uznaliśmy tą metodę za być może skuteczną a z
pewnością bardzo oszczędną, lecz żaden z nas nie widział się w
takiej roli, natomiast jego skuteczność posługiwania się
tabletem, GPS-em oraz mapami Google`a skłoniły mnie do ponownego
zastanowienia się nad zmianą telefonu na smartfon z nawigacją i
szybkim modemem przy planowaniu kolejnej podróży.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz