DZIEŃ SIÓDMY 29 maja 2016 (Wyspa Hormoz – Rainbow Vally)
Ze snu wyrwało nas pukanie do jednych z wewnętrznych drzwi. Poprzedniego wieczora zamknąłem je na klucz, ponieważ miały tendencję do samoistnego otwierania się a zauważyłem, że prowadzą wprost do mieszkania gospodarzy. Byliśmy jedynie w gatkach a w Iranie, nawet mężczyźni unikają pokazywania się bez ubrania, więc zawołałem: „...one minute, please” i zaczęliśmy w pośpiechu nakładać ubranie. Zanim skończyliśmy pukanie się ponowiło, tym razem do drzwi zewnętrznych. Kiedy je uchyliłem zobaczyłem sporą metalową tacę z wiktuałami trzymaną przez Hasana. Byliśmy ogromnie zaskoczeni. Co prawda w hotelach śniadanie często jest w cenie, ale standard naszego oraz cena raczej na to nie wskazywały. Wiedząc, że nasz gospodarz nie zna angielskiego wyjaśnienie tej kwestii wymagałoby poproszenia jego żony, więc przejąłem tacę świadom dużego prawdopodobieństwa wzrostu kosztów. Ochoczo zasiedliśmy do śniadania, na które składała się jajecznica, słodkie placki przypominające racuchy, tyle że bez jabłek i lawasz. Chwilę później Hasan wrócił z herbatą. Spałaszowaliśmy wszystko do ostatniej kruszyny, spakowaliśmy rzeczy jak do wyjazdu acz uzależniając to od ostatecznej kwoty jaką przyjdzie nam zapłacić i atmosfery negocjacji postanowiliśmy zostawić tu plecaki a może nawet zostać na kolejną noc. Pozbieraliśmy naczynia i wyszliśmy na podwórko. Nikogo na nim nie było, więc zastukaliśmy do drzwi. Otwarła nam starsza kobieta, której wcześniej nie widzieliśmy. Wymieniłem imię gospodarza, fatalnie go przekręcając ale i tak po minucie pojawił się Hasan z żoną. Oddałem naczynia, chwaląc jedzenie i zapytałem o cenę. Usłyszałem, z lekką nutą zdziwienia w głosie, że trzysta riali. Podałem banknoty obserwując reakcję, ponieważ na tym poziomie komunikacji istniało prawdopodobieństwo, iż mówiąc „rial”, myśli się „tuman” a to dziesięć razy więcej. Pieniądze jednak zostały przyjęte bez żadnego komentarza więc z ulgą przystąpiłem do dalszej części planu. Prośba o możliwość pozostawienia rzeczy a także prawdopodobieństwo ponownego skorzystania z noclegu, zyskały aprobatę. Przy tak korzystnym obrocie sprawy zapytałem jeszcze o transport do Tęczowej Doliny. Kobieta powiedziała, że mąż zaraz zatelefonuje po kogoś, kto nas tam zawiezie, a sama przyniosła trochę sfatygowany, ale szczegółowy plan doliny. Upewniłem się czy mogę go zatrzymać i wyszliśmy z Hasanem przed bramę. Chwilę czekaliśmy kryjąc się przed palącym słońcem w wąskim skrawku cienia. Zza zaułka wyjechał trójkołowy pojazd na bazie motocykla. Wskoczyliśmy na „pakę”. Przezorność nakazywała ustalenie warunków usługi, lecz ciemnoskóry kierowca na pytanie o angielski przecząco pokręcił głową, więc założyliśmy, iż szacowana przez żonę hotelarza kwota stu osiemdziesięciu riali jest prawdopodobna, tym bardziej iż myśleliśmy że zostaniemy tylko dowiezieni do miejsca, gdzie zaczyna się dolina i dalej pójdziemy pieszo. Ruszyliśmy w drogę. Zadaszenie wehikułu wykonane z resztek koców skutecznie osłaniało nas przed słońcem a pęd powietrza chłodził nas siedzących na wąskich ławeczkach wewnątrz ażurowej konstrukcji. Szybko minęliśmy zabudowania i jadąc, zaskakująco dobrej jakości drogą, wzdłuż wybrzeża, skierowaliśmy się na zachód. Po kilku kilometrach kierowca wskazał na lewą stronę, gdzie za krzewami pobłyskiwało oślepiającą bielą słone jezioro, kawałek dalej zatrzymał się gwałtownie, ponieważ przez drogę przebiegły górskie gazele. Kilka minut później zjechaliśmy z szosy i podskakując na wybojach pojechaliśmy w stronę wzgórz. Pojazd zatrzymał się przed prowizorycznym szlabanem, a towarzyszący nam mulat dziarsko pomaszerował ledwo widoczną ścieżką. Po kilku metrach zatrzymał się i machnął w naszą stronę. Poszliśmy za nim. Z widoczną znajomością terenu poprowadził nas najpierw pod skalną ścianę, której wyraźne zróżnicowane warstwy przypominały przekrojony tort czekoladowy. Zaskoczeniem było to, że grube, żółte pasy były połyskliwe i półprzeźroczyste. Przewodnik potarł o najbliższy palec, potem polizał go i powiedział coś, co zabrzmiało jak „sol”. Zrobiliśmy to samo. Bez wątpienia była to sól. Obchodząc urwisko zobaczyliśmy pofałdowane zbocze o niemal białych ścianach. Po prawej stronie wąskiej ścieżki prowadził w tamtą stronę głęboki na trzy, cztery metry rów miejscami poprzecinany „mostkami”. Kiedy podeszliśmy do ściany, zauważyliśmy że jedno z zgłębień jest w istocie wąskim wejściem do wnętrza góry. Nie mieliśmy latarek ale przy pomocy skąpego światła telefonu komórkowego wcisnąłem się za przewodnikiem do środka. Początkowo trzeba było przesuwać się na kolanach, z głęboko pochyloną głową lecz wnętrze było obszerniejsze. Nadal było dosyć wąsko ale nad głową zrobiło się na tyle przestrzennie, iż można było wrócić do pozycji pionowej. Panował tu ożywczy chłód. Spływająca po ścianach solanka pokryła je kryształkami, które w świetle połyskiwało niczym żółte szafiry. Drogę powrotną przebyłem widzianym wcześniej rowem, przeciskając się pod „mostkami”. Wybojami wróciliśmy na asfaltową drogę i pojechaliśmy dalej. Kolejnym miejscem, które kierowca uznał za godne polecenia była długa i obszerna jaskinia. Poszedłem nią tak daleko, jak pozwoliło mi światełko telefonu. Ściany sprawiały wrażenie pobielonych wapnem z wyraźnymi naciekami w intensywnie czerwonym kolorze. Po zajęciu miejsca w ławeczkach, motor z wyraźnym trudem począł wspinać się na wzniesienie. Wjechaliśmy miedzy wzgórza, które sprawiały wrażenie ogromnego placu budowy, na którym giganci zgromadzili pryzmy zróżnicowanych kruszców. Wchodzące na siebie, kilkudziesięciometrowe kopce diametralnie różniły się kolorystyką i granulacją. Od niemal gładkiej, śnieżnobiałej kredy, przez z lekko porowatą, o czekoladowej, miejscami czekoladowej ochrze i żółtych kwarców do błękitnego kordunu. Wszystko wokół wyglądało jak ze snu geologa-marzyciela. Zaparkowaliśmy na skraju drogi. Kierowca, ku naszemu całkowitemu zaskoczeniu, z pilota włączył... alarm i zadowolony z efektu pomaszerował w stronę brązowych skał. Szliśmy spory kawałek szeroką doliną przypominającą afrykańską sawannę. Gdyby przy mijanych akacjach pojawiły się żyrafy czy słonie, byłbym mniej zaskoczony, aniżeli zabezpieczeniem motorowej rikszy naszego przewodnika. Kiedy dotarliśmy do skał, dostrzegliśmy, iż ich ostre, zwietrzałe krawędzie układają się w fantazyjne kształty. Ścieżka stała się wąska do tego stopnia, iż miejscami trzeba było się przeciskać między skałami. W występach pomiędzy nimi, niczym machnięcie pawiego pióra, pojawił się i zniknął ocean. Chwilę później stanęliśmy nad urwiskiem. Widok zapierał dech w piersiach: brunatne, ażurowe skały z lewej zdawały się porywać do skoku w przepaść, pod stopami majestatycznie falowała szafirowa woda rytmicznie pochłaniając i oddając słońcu żółty piasek plaży. Po prawej stronie, aż do zatracenia w błękitnym powietrzu, niczym finezyjna draperia układały się fałdy brązowo-żółtych skał. Podmuchy wiatru dawały złudne wrażenie chłodu, lecz wystarczyło stanąć w niszy, żeby boleśnie odczuć skwar. Usiedliśmy w zagłębieniach skał, i ciesząc się widokiem, poddawaliśmy się podmuchom bryzy. Doskonale widoczna plaża kusiła kąpielą, ale kilkusetmetrowa przepaść wykluczała dotarcie tam, wiec z żalem wróciliśmy do pojazdu. Tym razem oczekiwany dźwięk wyłączanego alarmu wywołał szeroki uśmiech na twarzach. Na naszych – z rozbawienia, a właściciela – z nieukrywanej dumy. Wkrótce wyjechaliśmy zza wzgórz i znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni. Z wysokiego klifu, aż po horyzont rozciągała się Zatoka Perska. Pomiędzy urwiskiem a drogą teren był rozkopany. Najwyraźniej pozyskiwano tu ochrę, ponieważ wszystko w koło przypominało olbrzymie brownie z wiśniami. Intensywnie czekoladowa gleba w świetle słońca przechodziła w buraczkowo-wiśniowe odcienie. W okolicach wzgórz, w których dominowały żółcienie i biel, wyrastały nieliczne akacje z jaskrawozielonymi liśćmi i to zestawienie było szczególne. Gdybym nie widział tego w naturze, uznałbym taki widok za przesadną, wręcz kiczowatą interpretację autora obrazka. Pochodziliśmy chwilę po poszarpanym klifie, uważając, żeby przez nieostrożność „nie pofrunąć”, po czym bez odpalania silnika zjechaliśmy ze wzgórza w okolice plaży, z której widać było tunele wypłukane przez wodę w zboczu. Wiedzieliśmy, że nie doceniliśmy zakresu wykupionej usługi, lecz i to, że objedziemy wyspę dookoła, ponieważ z miejsca, gdzie się znaleźliśmy, powrót nie miałby sensu. W istocie, zatrzymaliśmy się jeszcze w dwóch miejscach: w obszernej dolinie, gdzie dostrzegliśmy dwa stada gazel oraz na piaszczystym brzegu tysiące krabich norek. Pokazując palcem gazele, kierowca z błogą miną pogładził sie po brzuchu i zamlaskał. Podchodząc do jamek w piasku zauważyłem, jak spora ryba, która dotychczas najwyraźniej „opalała się”, na nasz widok niezgrabnie, choć całkiem szybko „pobiegła” na płetwach do dołu zalanego wodą i zniknęła nam z oczu. Gruntowa droga w buraczkowym kolorze ponownie nabrała cywilizacyjnego sznytu przejawiającego się asfaltową gładzią a wzgórza ustąpiły miejsca zabudowaniom. Ich stan wskazywał, że albo są dopiero budowane, albo ulegają sukcesywnej dewastacji. Kiedy w oddali dostrzegliśmy znajome budowle z portugalskim fortem na końcu cypla, postanowiliśmy wysiąść. Mieliśmy w planie kąpiel w oceanie a pobliska plaża wydawała sie być do tego odpowiednia. Pokazałem kierowcy, że tu skończymy wycieczkę i podałem mu dwieście tysięcy riali. Ten popatrzył na banknoty i pokazał ciągle otwarty portfel. Kiedy uchyliłem go, bezceremonialnie wyjął kolejne trzy, banknoty po sto tysięcy a na mój gest zdziwienia wygrzebał u siebie i podał mi mocno sfatygowane papierki o niskich nominałach. Kiedy odjechał poskładaliśmy je i wyszło nam, iż zapłaciliśmy około czterystu sześćdziesięciu tysięcy riali. Zważywszy poświęcony nam czas i zaangażowanie nie było to dużo. Uderzyła nas jednak spora dysproporcja w odniesieniu do ceny noclegu ze śniadaniem. 

 
Weszliśmy na plażę. Z piasku wystawały resztki murowanych słupów, na których kiedyś zapewne wspierało się molo lub przystań. Na jednym z nich złożyliśmy swoje rzeczy i ubrania. Jedynie buty zostawiłem na piasku. To, co brałem za nierówności piasku i kamienie, okazało się ostrymi muszelkami. Z wielką ostrożnością brnąłem w kierunku wody. Kiedy zanurzyłem stopy w wodzie, okazała się być tak gorąca, że w pierwszym odruchu chciałem je wyjąć. W miarę wchodzenia do głębszej wody, stawała się ona chłodniejsza, lecz i tak, nawet jak dla mnie, była bardzo ciepła. Stojąc zanurzony po kolana, usłyszałem jak mój przyjaciel pyta, czy celowo zostawiłem buty w wodzie. Nie zastanawiając się odparłem, że nie i poprosiłem go żeby postawił je na słupie. Kiedy po kilkudziesięciu minutach postanowiliśmy wyjść z wody i pójść do twierdzy, stwierdziliśmy, że wysoki postument z naszymi rzeczami, stojący na plaży, teraz zaledwie wystaje ponad wodę. Przypływ w zaskakująco szybkim tempie pochłaniał kolejne metry plaży. Zabraliśmy plecaki i raniąc sobie stopy o niewidoczne teraz muszle wyszliśmy z wody. Skracając sobie drogę przez jakieś podwórko zobaczyliśmy jak przy śmietniku spore zwierzę o wyglądzie kuny zjadało sporego tuńczyka. Na nasz widok, z wyraźnym żalem porzuciło zdobycz i wskoczyło miedzy śmieci. Dotarcie do fortu zajęło nam niewiele czasu, choć marsz w palącym słońcu był uciążliwy. Nie widząc wejścia, postanowiliśmy dostać się do środka posuwając się po wąskim gzymsie muru. Wprawdzie pod nami było kilka metrów, ale ewentualny upadek byłby niegroźny, ponieważ woda w tym miejscu miała co najmniej trzy może cztery metry głębokości. Ściana, której się czepialiśmy zbudowano z dużych, porowatych kamieni, tak że nie było to specjalnie wielkie wyzwanie. Po chwili byliśmy w twierdzy. Kiedyś zapewne była miejscem turystycznym, o czym świadczyły skorodowane tablice informacyjne i wystające z okien lufy dział, lecz obecnie wszystko przedstawia dosyć żałosny widok. Spora część wewnętrznego dziedzińca zalana jest wodą, w której oprócz ryb, głównie pływają śmieci. Fragment murów został wykorzystany na skład łodzi i warsztat remontowy, przez który, wyszliśmy na nabrzeże, niezaczepiani przez nikogo. Wracając do „hotelu” najpierw minęliśmy spacerującą kobietę z dzieckiem. Zaskoczyła nas jej zasłona twarzy. Dotychczas w Iranie widywaliśmy kobiety w różnego rodzaju chustach i czadorach, lecz żadna nie zasłaniała twarzy. Starsze kobiety mają w zwyczaju trzymać krawędzie chusty zębami, ale służy to nie tyle zasłanianiu, co uwalnia ręce. Mijana kobieta była ubrana na czarno, twarz jednak zakrywała bogato zdobiona złotymi ornamentami czerwona maska. Wyraźnie, celowe jej załamanie na całej wysokości dodawało jej oryginalności i przywodziło na myśl karnawałowe maski weneckie. Byliśmy w trakcie komentowania tej ozdoby kiedy z naprzeciwka zbliżyli sie dwaj mężczyźni, których twarze były także całkiem zasłonięte. Chusty, znane u nas jako „arafatki” były tak owinięte wokół głowy, iż pozostała bardzo wąska szpara na oczy. Obaj szli spokojnie, jakby wracali z pracy, lecz ich niecodzienny sposób noszenia chusty natychmiast wywołał z pamięci obraz palestyńskich terrorystów. Po dotarciu do pokoju, włączyliśmy klimatyzację, i poszliśmy się przepłukać pod prysznicem. Korzystając z okazji wyprałem spodnie i koszulkę. Odpoczywając ustaliliśmy, że przedostaniemy się na stały ląd i noc spędzimy w autobusie. Postanowiliśmy także dopłacić naszym gospodarzom. Wydało nam się, iż w ten sposób najlepiej wyrazimy naszą wdzięczność. Pozbieraliśmy nasze rzeczy i z plecakami na grzbiecie zastukaliśmy do drzwi. Wyszli do nas oboje. Powiedziałem, że opuszczamy wyspę i chciałem wręczyć właścicielowi banknot, ale ten odmówił. Kiedy nalegałem wskazał ręką drzwi, w których stała starsza pani i dał nam do zrozumienia, że jeśli istotnie chcemy, to powinniśmy dać pieniądze jego matce. Tak też uczyniłem. Tradycyjnie, zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć, a następnie Hasan podprowadził nas kawałek w stronę portu, pokazując na palcach, że statek odpływa o osiemnastej. Dochodziła szesnasta trzydzieści, więc bez pośpiechu poszliśmy we wskazanym kierunku. W okolicy terminala było kilkanaście osób, minęliśmy budkę, którą wzięliśmy za portiernię i weszliśmy do klimatyzowanego budynku. Wewnątrz jednak nikogo nie było. Odczekaliśmy około czterdziestu minut. W tym czasie usiadło w poczekalni kilka osób, a na zewnątrz kilka innych dołączyło do już tam czekających. Zbliżała się osiemnasta, a w w kasie nadal nikt się nie pojawił. Zauważyliśmy jednak, że przed zlekceważoną przez nas budką ustawiła się kolejka. Dołączyliśmy do stojących w niej ludzi i po kilku minutach kupiliśmy dwa bilety. Idąc za innymi weszliśmy na molo, do którego sporo po czasie dopłynęła łódź motorowa. Nie była to ta sama, którą przypłynęliśmy na wyspę, ale różnice były „kosmetyczne”, a mimo to, wrażenie było zasadniczo inne. W świetle słońca wszystko wyglądało znacznie pogodniej. Pokład i siedzący ludzie bardziej przypominali pasażerów dalekobieżnego autokaru, aniżeli uchodźców. Nawet wodą z rozbijanych dziobem fal, zalewająca szyby, nie budziła żadnych złych skojarzeń. Przycumowaliśmy z zapadającym zmierzchem. Wychodząc z terminala natknęliśmy się na grupę taksówkarzy. Jeden z nich, starszy mężczyzna przywitał nas wołając: „...how much?”. Rozbawił nas ta nietypową formą a że i tak musieliśmy skorzystać z tej formy transportu wsiedliśmy do pojazdu. Jeszcze na placu, po podaniu kierowcy gdzie chcemy jechać, zapytałem „How much?”, ale ten zamiast podać kwotę powtórzył jak papuga „...how much?” i uśmiechnął się szeroko. Zapewne na tym kończyła się jego znajomość języków obcych. Przyjaciel jednak postanowił niczego nie pozostawiać przypadkowi. Zakrzyknął „STOP!, STOP!”, a kiedy zdziwiony kierowca zatrzymał się powtórzył: „...how much?” i pokazał banknoty w portfelu. Tamten pokazał sto pięćdziesiąt tysięcy i po potaknięciu ruszyliśmy dalej. Przed dworcem autobusowym, wprost z samochodu zostaliśmy przejęci przez ubranego w białą koszulę z pagonami i dystynkcjami przedstawiciela jednej z kompanii transportowych. Doprowadził nas do kontuaru, za którym królował rubaszny mężczyzna władający sprawnie angielskim. Dopasowując się do jego stylu, przekomarzając się kupiliśmy dwa bilety do Shiraz za sześćset tysięcy riali. Autobus miał odjechać o dwudziestej więc usiedliśmy tak, żeby być widocznym przez sprzedawcę biletów. Po dwudziestej pomachałem do niego i zapytałem gdzie autokar. Odparł, że wszystko jest w porządku i ktoś nas powiadomi w odpowiednim czasie. Istotnie, pół godziny później podszedł do nas jakiś mężczyzna i zachęcił do pójścia za nim. Zaprowadził nas na peron i pokazał pusty i zamknięty pojazd. Po kolejnych kilkunastu minutach zjawiła się obsługa i po opisaniu i zdeponowaniu bagaży usiedliśmy wewnątrz. Kilkadziesiąt kilometrów za miastem, jak w niemal wszystkich autobusach dalekobieżnych, zostaliśmy obdarowani soczkiem w kartoniku i paczką biszkoptów. Noc w autobusie, nawet tak nowoczesnym jak te w Iranie, nie należy do przyjemności. Wyszukiwanie najmniej uciążliwej pozycji i drzemka do czasu, kiedy ból lub drętwienie nie zmusi do jej zmiany wypełnia podróż. Tak też było i tym razem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz