DZIEŃ
ÓSMY 30 maja 2016 roku (Shiraz - Marvdasht)
Rozespany
i „połamany” wywlokłem się z wychłodzonego autokaru wprost na
chłód poranka w Shiraz. Pluton taksówkarzy natychmiast
przystąpił do ataku, musieliśmy poprosić o zawieszenie broni i
przegrupować siły. Rozpoznanie możliwości dotarcia do centrum nie
przyniosło oczekiwanego efektu. Byliśmy zdani na kolejną
konfrontację z taksówkarzami. Po raz pierwszy w życiu
przyszło mi kupować bilet na taksówkę. Z wydrukiem w ręku
podszedłem do żółtego samochodu ozdobionego pasami z
drobnej, czarnej szachownicy. Kierowca przyjął kwitek opiewający
na sto pięćdziesiąt tysięcy riali, zapakował nasze plecaki do
bagażnika i wyjechał z parkingu. Przecięliśmy kompletnie suche
koryto rzeki i po chwili podjechaliśmy pod ...hotel. Już przy
płaceniu wskazałem w przewodniku miejsce, które nas
interesowało. Następnie to samo zrobiłem w taksówce, ale
najwyraźniej tutaj turysta plus ranek równa się hotel.
Powstrzymałem kierowcę przed wypakowaniem plecaków, ponownie
pokazałem mu punkt na mapie, lecz i to go nie przekonało. Dopiero
przypadkowy przechodzień, który włączył się do dyskusji,
rozwiązał problem. Taksówkarz przytaknął i pojechaliśmy z
powrotem. Na szczęście nie daleko a na dodatek, bez dodatkowych
roszczeń finansowych. Nasza „Żółta Łódź
Podwodna” przycumowała pod drzewem, na wprost bramek wejściowych
do mauzoleum. Tuż obok, w kontenerze, była przechowalnia bagażu,
co niezwykle nas ucieszyło. Z trudem przepchnęliśmy przez małe
okienko nasze plecaki i pomaszerowaliśmy w kierunku bramek.
Mauzoleum Mira Sajjeda Ahmada z zewnątrz wygląda niepozornie, ale
strzeżone jest lepiej, aniżeli niejedno lotnisko. Już pobieżne
oględziny wypadły dla mnie niekorzystnie. Zakwestionowano długość
moich nogawek. Wprawdzie sięgały za kolana, lecz najwyraźniej
niewystarczająco. Nie było wyjścia. Wróciłem pod okienko i
poprosiłem o swój plecak. Mężczyzna wewnątrz, zaproponował
mi, żebym wszedł do środka, co niezwłocznie uczyniłem. Jak
zwykle, w pośpiechu nie mogłem doszukać się pakunku ze spodniami.
Kiedy wreszcie je znalazłem, bezmyślnie zwinąłem te, w których
przyjechałem, razem z zawartością kieszeni. Tym razem kontrola
przebiegła pomyślnie i mogliśmy przekroczyć wejście,
przeznaczone wyłącznie dla mężczyzn. Oczywiście kobiety także
mogą wejść na teren kompleksu, ale mają oddzielne wejście
podobnie jak w każdym meczecie. Przekroczenie bramek, nie
oznaczało całkowitej swobody poruszania się. Polecono nam zaczekać
i dopiero kiedy pojawił się odpowiedni „asystent”, pozwolono
nam iść dalej. Uprzedzony o zakazie używania aparatów
fotograficznych, swój zostawiłem w plecaku. Pozostał mi
jedynie telefon, którym można było bez przeszkód
fotografować. Asystujący nam mężczyzna upewniwszy się, że
rozumiemy zasady obowiązujące w tym miejscu wrócił do
wejścia a my, zdjąwszy buty weszliśmy do imponującego niezwykłą
fasadą obiektu. Wnętrze również było zaskakujące.
Tradycyjnie wieloelementowa i bardzo złożona konstrukcja
sklepienia, a także ściany, pokrywają misternie przycięte lustra.
Transparentne i barwione szkło, powoduje, że całe wnętrze skrzy
się i mieni wieloma odcieniami zieleni. Z głośników sączy
się stonowany śpiew, a liczna obsługa, ubrana w garnitury,
przesuwając się bezgłośnie po dywanach zmiata niewidoczne kurze,
przeciera ściereczkami miejsca, które pielgrzymi zwykli
całować i rozpyla wodę różaną z atomizerów.
Wszystko to tworzy podniosłą i uduchowioną atmosferę, której
ulegają nie tylko wierni. Po dłuższym kontemplowaniu wyszliśmy na
zewnątrz i powolnie posuwając się zgodnie z ruchem wskazówek
zegara, obchodziliśmy rozległy plac. Na jego przeciwległym,
krótszym boku, pod kolumnadą rozległego pawilonu
natrafiliśmy na szyicką placówkę agitacyjną. Ugrzeczniony,
starszy pan zapytał czy mamy ochotę na herbatę i szerokim gestem
zaprosił nas do środka. Wnętrze było klimatyzowane, herbata
aromatyczna, a podane do niej ciastka ... takie sobie. Rozmawialiśmy
o zawiłościach w pojmowaniu Koranu. My z pozycji otwartych na
wiedzę laików, on dobrotliwego mędrca, który
rozświetla mroki ignorancji. Delikatnie zahaczyliśmy też o kwestię
polityki zagranicznej państwa, które musi godzić ze sobą
pragmatyzm i mistycyzm. Zapewne moglibyśmy spędzić tak kilka
godzin, lecz tak tematyka jak i znajomość języka tworzyły co raz
silniej widoczne bariery. Na koniec zostaliśmy obdarowani kilkoma
broszurkami oraz bardzo dobrze wydanym planem miasta. Ten ostatni
bardzo nas ucieszył, ponieważ dysponowaliśmy jedynie bardzo
schematyczną i ograniczoną do ścisłego centrum mapką w
przewodniku. Dokończyliśmy obchód placu i wyszliśmy na
zewnątrz. Kierując się przewodnikiem i planem, postanowiliśmy
obejrzeć twierdzę Karim Chana z drugiej połowy osiemnastego wieku.
Budowla zwraca uwagę swoją rozległością i z lekka nachylonymi na
zewnątrz narożnymi basztami. W dziewiętnastym wieku, nad
bramą centralną, wykonano ogromne kolorowe malowidło na kaflu,
które jest ilustracją do słynnego poematu wschodniego
„Szach-Name”. Wyrazisty rysunek na białym tle jest poświęcony
bitwie głównego bohatera poematu Rustama z Białym Dewom,
bitwa ta uosabia wieczną walkę dobra ze złem. Cena biletów
za wejście do środka, jest stanowczo zawyżona. Czterysta tysięcy
riali umożliwia relaks w gęstym cytrusowym gaju (z dwoma obszernymi
sadzawkami), wypełniającym centralny dziedziniec. Można też
przejść się po nielicznych wykończonych, acz niewyposażonych
wnętrzach. Widać, iż trwają pracę, które zapewne
zaowocują udostępnieniem kolejnych pomieszczeń. W jednym ze
skrzydeł jest zaaranżowana komnata audiencyjna, a sklepowe manekiny
z doklejonym zarostem i przyodziane w historyczne stroje odtwarzają
przyjmowanie przez Chana zachodniego poselstwa. Więcej w tym kiczu
niż dostojeństwa, o jakie zapewne twórcą tego „dzieła”
chodziło. Resztę wyremontowanych pomieszczeń zajmują sklepy z
pamiątkami, w których można podpatrywać rzemieślników
przy pracy. Dla mnie najciekawszym miejscem był hammam. Już sama
architektura i rozplanowanie tradycyjnej wschodniej łaźni jest
interesujące. Na dodatek pomieszczenia są ciekawie zdobione.
Właśnie tam, kiedy dosyć swobodnie komentowaliśmy zwiedzane
miejsce, usłyszeliśmy „Dzień Dobry! Miło usłyszeć polski
język w takim miejscu”. Tuż za nami stał chłopak, z bardzo
dobrym aparatem fotograficznym. Przysiedliśmy na chwilę, żeby
porozmawiać. My, w wielkim skrócie, opowiedzieliśmy trochę
o sobie, on zrewanżował się tym samym. Pochodzi z Sosnowca, ale od
kilku lat mieszka i pracuje w Norwegii. Przyleciał na tydzień do
Shiraz, żeby pozwiedzać miasto. Mieszka w hotelu i nie wybiera sie
nigdzie dalej. Zaskoczeniem dla niego było to, że podróżujemy
z namiotem, a z autentycznym podziwem dopytywał o już pokonaną
trasę i dalsze plany. Uścisk dłoni zakończył spotkanie. Nieco
rozczarowani wyszliśmy na rozgrzany plac przed twierdzą. Bilety
znacznie uszczupliły i tak kończące się zasoby gotówki.
Uznaliśmy, że czas najwyższy poszukać kantoru. Pytani przechodnie
wskazywali pobliski ciąg sklepików i punktów
gastronomicznych, ale nie mogliśmy go wypatrzeć. Wprawdzie w
maleńkiej cukierni zaoferowano nam dokonanie wymiany i podano
zupełnie satysfakcjonujący kurs, lecz pomni przestróg
woleliśmy przeprowadzić tę operację w miejscu bardziej
wiarygodnym. Poszukując kantoru przeszliśmy ruchliwą arterię i
weszliśmy do pierwszego z brzegu baru, żeby zapytać o kantor. Tuż
przy wejściu siedziała korpulentna kobieta. Kiedy zapytałem czy
mówi po angielsku, zamiast odpowiedzieć, sama zapytała czy
jesteśmy Rosjanami. Było to dla mnie zaskakujące i odruchowo,
nieco alergicznie, zapytałem dlaczego tak sądzi i czy wyglądamy na
Rosjan. Ona nie zrażona ani tonem, w jaki to powiedziałem, ani miną
jaką zapewne zrobiłem, z wyczuwalna nadzieją w głoście odparła:
„..ale mówicie po rosyjsku?” Było to raczej stwierdzenie,
głębokie przekonanie, aniżeli pytanie. Wiedziałem, że jest w tym
coś więcej aniżeli ciekawość, więc znacznie łagodząc ton
odparłem, że trochę mówimy. Jej twarz rozświetlił szeroki
uśmiech. Przeszła natychmiast na śpiewny język naszych sąsiadów
i zapytała w czym może nam pomóc. Nadal po angielsku
powiedziałem, że szukamy kantoru. Mój przyjaciel szturchnął
mnie i konfidencjonalnie powiedział: „ ...mów po rosyjsku.”
Chciałem, ale z trudem wygrzebywałem z pamięci pojedyncze słowa.
Nasza rozmówczyni w tym czasie zawołała kilkunastoletniego
chłopaka o wyraźnie perskich rysach i rosyjskim imieniu i zwracając
się ponownie do nas powiedziała: „On was zaprowadzi. Może
jesteście głodni?” powiedziałem, że owszem, lecz najpierw
musimy wymienić pieniądze, bo nie mielibyśmy czym zapłacić.
Wówczas jeszcze nie byłem pewien, czy istotnie będziemy
jedli coś w tym barze, ale uznałem, że tak wypada. Poszliśmy za
naszym przewodnikiem. Chłopak przeprowadził nas przez kładkę nad
droga, którą właśnie przyszliśmy i kilka metrów od
niej wszedł do małego biura. Pokazał nam, że jesteśmy na
miejscu. Odczekał, aż dokonamy wymiany i poszedł w kierunku
przejścia. Poszliśmy za nim. Na nasz widok, kobieta ponownie sie
uśmiechnęła i zapytała co zjemy. Powiedziałem, że najchętniej
coś smacznego i taniego, bo podróżujemy z namiotem i
plecakami i musimy oszczędzać. No to kebab, zawyrokowała. Weszła
za ladę i zaczęła coś przygotowywać. W tym czasie przyjaciel
dopytywał się dlaczego nie rozmawiam z nią po rosyjsku.
Wytłumaczyłem mu, że nie mogę się przestawić, choć chciałbym
i że będę próbował. Po kilku minutach, przed nami pojawił
się półmisek z podłużnymi kawałkami podsmażonego,
mielonego mięsa wołowego oraz przypieczone pomidory. „Chljeb
chotjetje?” - zapytała stawiając talerz. „Kanieczno”
odparłem, zadowolony, że cokolwiek pamiętam. Przy okazji
stwierdziłem, że nie mam problemu z rozumieniem, ale formułowanie
sensownych zdań jest trudne. W trakcie jedzenia a właściwie
pochłaniania jedzenia usiłowaliśmy kontynuować rozmowę. Teraz my
zadawaliśmy pytania, bo trwało to krótko, a jej opowieści
mogliśmy słuchać jedząc. W ten sposób dowiedzieliśmy się,
że nasza rozmówczyni jest moskwianką. Przyjechała za mężem.
Mówi w czterech językach. Kiedy zapytałem czy nie tęskni za
Moskwą, odparła w typowy dla Rosjan sposób: „ ...dlaczego
nie miałabym tęsknić?! Oczywiście, że tęsknię.” Oczy jej się
zaszkliły, ale mimo to zauważyła, że błyskawicznie uporaliśmy
się z kebabami i skrupulatnie wycieramy talerze chlebem. Bez słowa
wstała i dołożyła nam jeden kebab i kilka pomidorów.
Zawstydzony wybąkałem „bolsze spasiba”. „Jeszcze trochę, a
nam poleje samogonu” - cicho powiedział mój przyjaciel.
Istotnie, musztardówki wypełnione wódką byłyby jak
najbardziej na miejscu. Zbierając się do wyjścia zapytaliśmy, ile
jesteśmy winni. Pani odpowiedziała, że sto pięćdziesiąt
(tysięcy riali) „chwatit”. Była to symboliczna kwota. W innych
okolicznościach zapewne wystarczyłaby może na chleb i pomidory.
Za rogiem zatrzymaliśmy się, żeby uzgodnić co robimy. Najbliżej
było do tzw. „Bramy Koranu”. Nie jest to zbyt wartościowy
obiekt. Jedyna pozostała a właściwie zrekonstruowana brama
miejska. Nazwano ją tak, ponieważ pierwotnie przechowywano w jej
szczytowej partii cenny egzemplarz świętej księgi muzułman. W
1937 roku został on przeniesiony do muzeum, skąd go ...skradziono.
Zdecydowaliśmy się iść w tamtą stronę także i dlatego, że
tamtędy biegnie droga do Persepolis, do którego zamierzaliśmy
się dostać. Przeszliśmy most nad wyschniętym korytem rzeki
Rudchaneje Khoszk,
uchodzącej do słonego jeziora Maharlu. Na jednym ze straganów
kupiliśmy melon i posiłkując się planem, szliśmy na północny
wschód. Po drodze mijaliśmy liczne mini parki z kilkoma
drzewami, toaletą i skromnym trawnikiem. Zatrzymaliśmy się na
chwilę w takim właśnie miejscu. Skorzystałem z okazji, żeby się
trochę przepłukać a kiedy wróciłem kolega siedział wśród
kilku irańskich kobiet. Widząc mnie machnął ręką żebym
dołączył. Jak szybko się dowiedziałem, panie czekały na wnuki
uczące się w pobliskiej szkole. Same zagadnęły mojego przyjaciela
i mimo problemów językowych wypytywały go o różne
sprawy, także i o to, ...jak się mu podobają Iranki (?!). Było
miło, ale musieliśmy iść. Kawałek dalej, zupełnie
nieoczekiwanie natknęliśmy się na pocztę. W twierdzy kupiliśmy
kartki, ale pamiętając nasze poszukiwania poczty w Kermanie, nawet
nie pytaliśmy tutaj nikogo o tą instytucję. Weszliśmy do środka.
Długie obszerne pomieszczenie rozdzielał na pół ciąg
okienek. Usiedliśmy na krzesłach i zabraliśmy się do pisania.
Mając jeden długopis, musieliśmy to robić pojedynczo. Kiedy
skończyłem, podszedłem do okienka. Nie wiem czy bardziej my, czy
może wpisany adres wywołał zainteresowanie obsługi. Wdałem sie w
rozmowę z kilkoma osobami odpowiadając na typowe pytania. Po chwili
podszedł do nas postawny mężczyzna i zapytał czy mam ochotę na
herbatę. Wiedząc, że jest to zazwyczaj pretekst, do bliższego
poznania się, potwierdziłem. Zostałem zaproszony na „drugą
stronę”. Dostałem filiżankę herbaty i wskazano mi krzesło.
Niebawem do herbaty dodano coś słodkiego, a w międzyczasie niemal
wszyscy urzędnicy otoczyli mnie zwartym kołem. Nie zauważyłem kto
poszedł po mojego przyjaciela, ale wkrótce obaj byliśmy w
centrum zainteresowania. Mężczyzna, który zaproponował
herbatę, był chyba kimś w rodzaju naczelnika. Nam się przedstawił
jako pisarz i historyk. Dosyć nieoczekiwanie zapytał, czy
zjedlibyśmy u niego lunch. Spojrzałem na Witka a kiedy ten potaknął
powiedziałem, że chętnie. To co później nastąpiło nadal
jest dla mnie zagadką. Bez wątpienia doszło do jakiegoś
niezrozumienia, lecz kiedy i przez kogo, nie wiem do teraz. Jeszcze w
trakcie prowadzenia dyskusji z pracownikami poczty, podszedł
ponownie i powiedział, że idzie się modlić, ale wróci za
jakieś czterdzieści minut. Istotnie, zniknął nam z oczu. Nie
chcąc dezorganizować pracy powiedzieliśmy, że poczekamy na
naczelnika w miejscu przeznaczonym dla klientów. Usiedliśmy
na krzesłach. Od czasu do czasu odpowiadaliśmy na jakieś pytania,
trochę rozmawialiśmy o dziwnych zrządzeniach losu. Po jakimś
czasie zauważyliśmy zapraszającego nas mężczyznę w jego
gabinecie, więc czekaliśmy na rozwój wypadków.
Niestety, nic sie działo a sytuacja robiła sie trochę niezręczna.
Po jakimś czasie ów pan przeszedł koło nas mówiąc,
że idzie zapalić fajkę. Założyliśmy, iż w ten sposób
dał nam do zrozumienia, że zaraz potem pojedziemy na ów
„lunch”, lecz kiedy po chwili znowu koło nas przechodził, nic
nie powiedział, tylko zajął się pracą. Posiedzieliśmy jeszcze
chwilę ale nic się nie wydarzyło. Głupio nam było pytać, bo
istniało prawdopodobieństwo, iż owe zaproszenie było
nadinterpretacją jakieś niezobowiązującej formy grzecznościowej.
Z drugiej strony przyjęcie zaproszenia i wyjście bez słowa byłoby
przejawem arogancji. Sytuacja była patowa. Zdecydowaliśmy się
wyjść, ale na wszelki wypadek wpisałem na kartce mój adres
i telefon i przekazałem ją jednemu z urzędników mówiąc,
że jeśli szef zechce się z nami skontaktować, to może
zatelefonować. Niemal do samego celu marszu omawialiśmy wszelkie
warianty zdarzenia i żaden nie wydał się być tym najwłaściwszym.
Nikt też nie zadzwonił.
Marsz
był uciążliwy, mimo iż obciążał nas tylko niesiony w foliówce
melon. Żar lał się z nieba, co przy zupełnym braku wiatru
odczuwało się z podwójną siłą. Kiedy po lewej stronie
wyłonił się pięciogwiazdkowy hotel „Shiraz”, wiedzieliśmy że
i „Brama Koranu” jest blisko. Kilkadziesiąt metrów dalej
zobaczyliśmy tę budowlę. Niewielka to atrakcja turystyczna. Można,
a właściwie należy ją obejrzeć „z marszu”. Tak też
uczyniliśmy. Kawałek dalej postanowiliśmy przenieść ciężar z
ręki, na dwa żołądki. Usiedliśmy w cieniu i wydobyliśmy melon.
Łatwiej jednak coś postanowić aniżeli wykonać. Mój
scyzoryk został w spodniach a te w przechowalni bagażu. Mijając
„Bramę” widziałem biwakujących tam ludzi, a ci zapewne mają
coś, czym można pokroić owoc. Pomaszerowałem w tamta stronę. Pod
prawym przęsłem siedziała kilkuosobowa rodzina. Wśród
wielu wiktuałów był również pokrojony arbuz, a obok
leżał nóż. Podszedłem, pokazałem melon i wskazałem na
narzędzie. Mężczyzna podał mi nóż, którym
rozkroiłem żółtą kulę na cztery części. Jedną z nich
podałem dzieciom i wróciłem na naszą ławkę. Zjedliśmy
soczysty owoc. Skórki i opakowanie trafiły do kosza, ale ręce
aż po łokcie mieliśmy wysmarowane sokiem, który
błyskawicznie zamienił się w słodką skorupę. Nieopodal ogrodnik
podlewał trawniki. Umyliśmy się i poszliśmy na szczyt wzniesienia
gdzie przy bardzo ruchliwej szosie stał minibus. Zaczęliśmy
wypytywać wsiadających do niego ludzi o transport do Persepolis.
Powstało zamieszanie, bo ustępowano nam miejsca a my usiłowaliśmy
wytłumaczyć, że musimy wrócić do miasta po plecaki.
Wówczas uświadomiłem sobie, że całe przedsięwzięcie nie
ma sensu. Z plecakami nie przyjdziemy tu na piechotę a zatem musimy
szukać transportu, gdzieś w centrum. Wróciliśmy do
przechowalni i odebrawszy nasze „homonta” poczęliśmy wypytywać
ludzi o minibusy do Persepolis. Szło nam jak po grudzie. Każdy, kto
cokolwiek zrozumiał z pytania, wskazywał taksówki. My z
uporem maniaka mówiliśmy: „No taxi, minibus!”. Odpowiedzi
zazwyczaj były niezrozumiałe ale ich sens sprowadzał się do
jednego. Stąd nie ma żadnych minibusów. Ostatecznie, jeden z
kierowców, używając trzech, czterech wyrazów po
angielsku wytłumaczył nam, że z terminala autobusowego jeżdżą
minibusy do miejscowości Marvdasht, która leży na trasie do
Persepolis. Stamtąd musimy wziąć taksówkę. W rewanżu
zabraliśmy sie z nim na dworzec. Kosztowało nas to kolejne dwieście
tysięcy riali lecz kiedy byliśmy na miejscu, wskazał nam
odpowiedni pojazd a nawet „zaanonsował” nas kierowcy. Ten, w
asyście bardziej wykształconego językowo kolegi usiłował
przekonać nas, że nie mamy po co jechać bo Persepolis jest już
zamknięte. Tłumaczyłem mu jak umiałem, że nic nie szkodzi, bo
wybieramy się tam dopiero jutro na co on (jak idiocie) mówił,
że bus jedzie dzisiaj. Sprawę zakończyło oświadczenie, że
...nie jedziemy do Persepolis. Wprawdzie powstał w głowach
Irańczyków dylemat po co jedziemy do Marvdasht, ale zapewne
wytłumaczył to sobie dziwactwem europejczyków. Kilkunasto
miejscowy pojazd był prawie pełen. Kierowca jednak zachęcił nas
do wsiadania, więc z plecakami w rekach przepychaliśmy się do
samego tyłu. Siedzący tam ludzie pościskali się trochę i
powstała luka, w której od biedy dało się usiąść.
Usiłowaliśmy upchnąć plecaki za fotelami, lecz wszedł zaledwie
jeden. Kierowca doszedł do wniosku, że otworzy bagażnik więc
znowu, przez całą długość pojazdu, taszczyliśmy plecaki
obijając nimi ludzi. Na zewnątrz okazało się jednak, iż do
bagażnika zmieści się jeden. Po raz kolejny bąkając „sorry,
sorry, sorry” musiałem przepychać się na tył. Zanim ruszyliśmy
zapytałem o cenę. Usłyszałem „pięćdziesiąt”. Nawet w
tysiącach, wydało mi się to niewiarygodnie mało więc uznałem,
iż będą to „tumany”. Jeśli tak, to cena była wygórowana
i mogliśmy jechać taksówką wprost do celu, ponieważ jej
koszt określono nam wcześniej na sześćset tysięcy riali. Było
jednak za późno, pojazd mknął w kierunku „Bramy Koranu”.
Czytając przewodnik wywnioskowałem, iż Marvdasht to mała wioska i
cieszyła mnie wizja noclegu wśród glinianych domostw. Po
cichu liczyłem, że uda nam się kupić od pasterzy ser, który
zjemy z lawaszem upakowanym w plecaku. Po kilkudziesięciu
kilometrach zatrzymaliśmy się na obrzeżach jakiegoś blokowiska.
Wprawdzie wszyscy wysiedli, lecz my nie zamierzaliśmy się ruszać,
wszak jechaliśmy do końca trasy. Niestety, to właśnie był koniec
trasy a Marvdasht okazało się sporym miastem, stolicą regionu
Fars. Tuż za nami był ogrodzony stadion miejski, lecz po
przeciwległej stronie drogi, zza drzew widać było spory, pusty
plac. Na jego końcu stały dwa murowane baraki, a z prawej strony
coś, co mogło uchodzić za toalety. Z przodu, tuż przy drodze był
„barosklep”. Miejsce wydawało się bardzo dobre na nocleg.
Poszliśmy tam. Z bliska nie wyglądało to już tak dobrze. Plac
służył do manewrowania samochodami ciężarowymi. Poszliśmy
kawałek dalej, gdzie pomiędzy kamieniami widać było intensywnie
żółte i zielone plamy, które wzięliśmy za piach i
trawę. Kolejne rozczarowanie. Żółte fragmenty terenu
okazały się wyschniętymi trawami a przerastające je zielone
„roślinki” miały dwucentymetrowe kolce. Szliśmy dalej, aż do
ziemnego wału i muru, za którym były jakieś uprawy. Jedyne
wolne od kolców miejsca zalegały ostre kamienie. Witek
znalazł dwa metry kwadratowe, które po oczyszczeniu, od
biedy, nadawały się pod namiot. Właśnie zamierzaliśmy się za to
zabrać, kiedy pojawił się mocno zdezelowany samochód.
Wysiadł z niego mężczyzna w kombinezonie mechanika samochodowego.
Umorusane smarem i brudem ręce wskazywały, iż istotnie mógł
się parać tym zajęciem. Zacięta mina, gwałtowność ruchów
nie wróżyły najlepiej. Jeszcze zanim podszedł zaczął
mówić coś w Farsi. Nie zrozumieliśmy ani słowa, lecz
sposób mówienia korelował z gestami i wyrazem twarzy.
Wyraźnie dawał nam do zrozumienia, iż to jego teren. Kiedy w
czytelny sposób mój przyjaciel pokazał, że chcemy
spędzić tu jedną noc jeszcze bardziej się zaperzył. Uznając
jego prawo do dysponowania swoją własnością usiłowałem
przekonać towarzysza podróży do wycofania się, lecz on
postanowił użyć minisłownika i jakoś się porozumieć. Jak na
złość, z potrzebnych nam słów, znalazł „noc” i
„jeden”. Pokazał ich zapis w Farsi. Reakcja zaskoczyła nas obu.
„Nerwus” wyjął mu przewodnik z rąk i zaczął go kartkować.
Pomyślałem a może nawet powiedziałem to głośno: „Gratuluję,
z pewnością poradzisz sobie z polskim lepiej niż my”. Tymczasem
on wskazał coś brudnym paluchem i podsunął nam książkę. Nie
było wątpliwości. Tłusty ślad zaznaczył słowo „złodziej”.
Tego było już za wiele. Mógł być zły za wtargnięcie na
jego pole, ale wyzywanie nas od złodziei, przy pomocy naszego
przewodnika?! Gwałtownym gestem pokazałem zaznaczone słowo i
siebie z wirtualnym znakiem zapytania. Tamten gwałtownie potrząsnął
głową i zatoczył ręką wkoło. Jego twarz jakby złagodniała.
Znowu mówił szybko gestykulując. W wykonanej pantomimie
dopatrzyłem się skradania, zaboru mienia, ucieczki, krzesania ognia
i pożaru. Kończąc otworzył drzwi samochodu i wskazał na
siedzenie. Z przodu siedział umorusany dziesięcio, może
dwunastoletni chłopiec. Uznaliśmy że, w geście pojednania
wywiezie nas na drogę, więc wpakowaliśmy się do środka. Chłopak
przyglądał nam się uważnie z poważną miną, w której
trudno było się dopatrzeć sympatii, ale i niechęci. Czysta,
dziecinna ciekawość. Wyjechaliśmy na plac, lecz zamiast przy
drodze, samochód zatrzymał się przed jednym z baraków.
Metalowe drzwi były uchylone. Za nimi widać było niewielkie
pomieszczenie wyłożone zużytą wykładziną dywanową. Mister
Mardoni, bo tak o sobie mówił nasz nowy znajomy, otworzył
szerzej drzwi i zaprosił nas do środka. Dostrzegliśmy jeszcze
okno, gigantyczny acz bardzo stary, klimatyzator i wypłowiały
obrazek brodatego mężczyzny na ścianie (Husajna ibin Alego).
Wyglądało na to, że zamiast miejsca pod namiot, dostaliśmy
„pokój”. Mister Mardoni mówił bez przerwy aż do
odjazdu. Nie wiedzieliśmy czy się jeszcze pojawi, czy w zamian
czegoś oczekuje, co mamy zrobić wychodząc. Zaczęliśmy się
rozpakowywać, kiedy za drzwiami usłyszeliśmy jakieś głosy.
Wyjrzałem i zamarłem. Zgromadziło się tam kilku mężczyzn, a
inni najwyraźniej zmierzali w tą stronę. W całej tej gromadzie,
tylko jeden mężczyzna, wyglądający na urzędnika, mówił
trochę po angielsku. Początkowy niepokój o „cel tej
niezapowiedzianej wizyty” zastąpiło rozbawienie. Panowie
dowiedziawszy się o naszej obecności chcieli ...pogadać. Z
ogólnego harmideru „tłumacz” wybierał według sobie
znanych kryteriów, pytanie i tłumaczył go na angielski.
Staraliśmy się odpowiadać tak, jak umieliśmy najlepiej po czym
nasze słowa były zamieniane na Farsi. Reakcja zgromadzenia dawała
powody sądzić, iż „tłumacz” dodawał coś od siebie albo nie
zupełnie nas rozumiał. Istniała też trzecia ewentualność, choć
chyba najmniej prawdopodobna, iż to co dla nas było banalne tutaj
stawało się egzotyczne, zabawne lub zaskakujące. Sam też
usiłowałem się czegoś dowiedzieć, lecz siły były nierówne.
Mój bezpośredni rozmówca był księgowym w szpitalu
klinicznym. Pozostali, w większości to kierowcy lub ich pomocnicy.
„Audiencja” się przeciągała. Słońce chyliło się ku
zachodowi a w „apartamencie” nie było żarówki. Podobnie
z resztą jak w umywalni, co zdążyliśmy sprawdzić jeszcze przed
wizytą. Ambitne plany zrobienia prania i wykąpania się stawały
się mało realne. Żeby załatwić to, co najpilniejsze
zaproponowałem przyjacielowi, żeby poszedł się umyć, a ja będę
sobie radził sam. Potem się wymienimy. Tak też się stało. Nasi
goście pojedynczo się wykruszali. Ktoś z pozostałych
zaproponował, że możemy spać u niego. Była to kusząca
propozycja, ale podziękowałem, ponieważ Witek był nieobecny a
nasze rzeczy porozrzucane wkoło. Kilka osób odchodząc
zostawiło nam swoje numery telefonów zapewniając, że jeśli
czegoś byśmy potrzebowali... Kiedy zrobiło się ciemno, jeden z
kierowców przyniósł nam żarówkę, dzięki
czemu mogliśmy przygotować sobie posłania. Po powrocie kolegi,
zostawiłem go z najwytrwalszymi dyskutantami i poszedłem się umyć.
Kiedy wróciłem nikogo już nie było. Zagotowaliśmy wodę i
zrobiliśmy sobie kolację. Ledwo ją zjedliśmy, pojawił się
Mister Mardoni z rodziną. Moment nie był najlepszy, ponieważ
przyjaciel był już rozebrany i okryty jedynie cienkim, workowatym w
formie, prześcieradłem. Początkowo jedynie nasz gospodarz wszedł
do środka a pozostali jedynie zaglądali przez otwarte drzwi, lecz w
trakcie wizyty stopniowo się „oswajali” i po dwudziestu,
trzydziestu minutach wszyscy siedzieli lub kucali wokół nas.
Mister Mardoni, po mistrzowsku posługiwał się naszym słowniczkiem.
Pomagając sobie gestykulacją usiłował namówić nas na
odwiedziny. Kiedy wymigaliśmy się od tego, tłumacząc się
zmęczeniem, zaproponował nam herbatę, na co chętnie przystaliśmy.
Popijając „czaj” zapytaliśmy o sposób dotarcia do
Persepolis. Nasz gość i gospodarz zarazem zaoferował, że nas tam
zawiezie. Brak znajomości jakiegokolwiek wspólnego języka w
niczym nie stanowił przeszkody. Wprawdzie od gadania bolały już
nas ręce, ale bawiliśmy się doskonale. Wizyta przeciągnęła się
do pierwszej w nocy. Rozstaliśmy się jak na przyjaciół
przystało – męskim uściskiem (bardzo brudnej) dłoni.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz