DZIEŃ SZÓSTY 28 maja 2016 (Rudan)
Eksan zatelefonował i po chwili przyjechała taksówka. Po przejechaniu kilku, może kilkunastu kilometrów zatrzymaliśmy się przed wysokim murem z metalową bramą. Nasz irański znajomy zniknął, żaby po chwili wrócić z pękiem kluczy. Pojechaliśmy dalej. Za oknami przesuwały się szeregi niskich bloków na różnych etapach budowy. Zatrzymaliśmy się przed jednym z ukończonych. Winda jeszcze nie działała, ale mieszkanie do którego zmierzaliśmy było na drugim piętrze. Jak na mieszkanie studenta, miało ono standard bardzo wysoki. Schludne, nowoczesne, bardzo zadbane. Za zgodą gospodarza skorzystaliśmy z prysznica oraz Internetu. Oferował także zrobienie prania, lecz nie wiedząc jak będą wyglądały najbliższe godziny, uznaliśmy to za zbyt „ryzykowne”. W tym czasie on przygotował dla nas napój o bardzo interesującym smaku. Woda różana z lodem i nasionami, które w połączeniu z wodą żelowały się. Popijaliśmy go z wolna i rozmawialiśmy. Za oknami wstawał świt. Kiedy zrobiło cię już prawie całkiem jasno, Eksan zasugerował, żebyśmy się trochę przespali. Skwapliwie skorzystaliśmy z tej propozycji i położyliśmy się na rozścielonych na dywanie materacach. Po dwóch godzinach wstaliśmy i bardzo cicho, żeby nie budzić gospodarza dokończyliśmy toalety. Gospodarz pojawił się po chwili i od razu zabrał się do przygotowania śniadania. Na środku dywanu, w miejsce uprzątniętych materacy, położył ceratowy obrus a na nim miód, ser, masło i powidła. W trakcie smażenia jajek powiedział, że za chwilę zostanie dowieziony chleb. Istotnie, po kilku minutach ktoś zadzwonił do drzwi i wszedł nieco starszy od niego mężczyzna z torbą pełną pachnących i gorących placków. Okazało się, że „dostawca” jest przyjacielem Eksana i będzie nam towarzyszył. Usiedliśmy wkoło obrusu i z ochotą zabraliśmy się do jedzenia. Gospodarz podał świeżo usmażone jajka i usiadł z nami. Jedzenie popijaliśmy aromatyczną herbatą i kontynuowaliśmy przerwaną drzemką rozmowę. Kolega Eksana głównie słuchał, ponieważ jego angielski był słabszy od naszego. Soczysty i mocno schłodzony arbuz zakończył posiłek. Byliśmy wypoczęci, najedzeni i bardzo mile zaskoczeni tak wszechstronną i serdeczną gościnnością. Pomogliśmy posprzątać po jedzeniu, i zostawiwszy w mieszkaniu plecaki, zeszliśmy na parking, gdzie wsiedliśmy do stojącego tam samochodu. Nasz gospodarz zapewne już wcześniej ustalił program wycieczki, ponieważ jego kolega bez zbędnych słów szybko wyjechał z miasta i skierował się na północ. Tuż za sporym mostem zjechaliśmy z szosy i wzniecając tumany kurzu na gruntowej drodze pojechaliśmy jeszcze kilka kilometrów wzdłuż kanionu rzeki Rudan. W najwyraźniej znanym im miejscu zostawiliśmy samochód i zeszliśmy do rzeki. Zejście było zarośnięte krzewami, ale łagodne jednak kilkaset metrów dalej ściany kanionu gwałtownie wznoszą się w górę, tworząc malowniczy w swej surowości widok. Rzeka o tej porze roku szeroka ale bardzo płytka jednak z opowieści snutych przez obu panów, wczesną wiosną ma głębokość kilku metrów a suche, pożółkłe w maju wzgórza są pokryte bujną soczystą trawą i mienią się niezwykłą paletą barw, wielu odmian kwiatów. Z kanionu wyszliśmy na brzeg i wśród zarastających go chaszczy, nasi przewodnicy wskazywali na rośliny, które z jakiś powodów są ważne lub interesujące. Część z nich, mimo starań z obu stron, nie byliśmy w stanie skojarzyć. Inne, tak jak hennowiec, oglądaliśmy z zainteresowaniem, brudząc się przy okazji niemiłosiernie. Ta część brzegu bardziej przypominała Afrykę aniżeli Azję. Palmy daktylowe, pożółkły step, a na horyzoncie góry falujące w rozgrzanym do granic możliwości powietrzu. Kolejnym etapem były pobliskie pola uprawne. Dopiero idąc pomiędzy sprawiającymi wrażenie zwiędłych krzewów papryki i bakłażanów, udawało nam się je odróżnić od reszty porośniętej trawą. Zadziwiające było to, że na wpół martwych roślinach wisiały małe jarzyny oraz nowe kwiatostany. Eksan zachęcił nas do spróbowania bakłażanów. Z pewną dozą nieufności nadgryzłem małą, filetową „gruszkę”. Wprawdzie typowa goryczka była wyczuwalna, to wbrew obawom dało się ją zjeść na surowo. Kolejnym zaskoczeniem było zielone mango, prosto z drzewa. Okazało się, że w Iranie jada się je także niedojrzałe i to ze skórką. Są kwaskowate i zdecydowanie twardsze od znanych nam dojrzałych owoców, ale bardzo orzeźwiające. Zastanawialiśmy się jak nasze żołądki zareagują na tę dawkę „nowalijek”, ale skoro „...dla towarzystwa cygan dał się powiesić”. Mango rosło tam na bardzo starych, wysokich drzewach, otaczających głęboki betonowy kanał, w którym, w krystalicznie czystej i zimnej wodzie kłębiły się ryby. Rolnik, pracujący na pobliskim polu powiedział, że jest ich tak dużo, bo nikt tu ich nie łowi. Z jakiegoś powodu, który okazał się zbyt trudny do wytłumaczenia, są traktowane z czcią. Użył nawet określenia, które w tłumaczeniu na angielski zabrzmiało jak „święte”. Zaskakująco zimna, jak na panujący wokół skwar woda, od „zawsze” płynie tutaj z gór. Nie dociekaliśmy skąd tam się bierze, skoro widziane z oddali wzgórza wyglądały na całkowicie pozbawione życia kopce, usypane z wysuszonego na wiór kruszywa. Spływając potem wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy w stronę miasta. Zatrzymaliśmy się przy jednym z pierwszych sklepów, Eksan kupił kilka soków, wodę, którymi nas obdzielił. Chwilę później zatrzymaliśmy się przed bramą, którą widzieliśmy w nocy. Okazało się, że rodzina naszego młodego gospodarza zaprosiła nas wszystkich na tradycyjny świąteczny obiad. Zapytałem jakie to święto? W odpowiedzi usłyszałem, że nasza wizyta jest tego powodem. Drzwi w bramie otworzył ojciec Eksana. Tuż za nim stał jego młodszy brat Mahmud. Po prezentacji zostaliśmy zaproszeni do domu. Przechodząc z hallu do pokoju zauważyliśmy, że zza drzwi dyskretnie przyglądają nam się dwie kobiety. W pierwszym odruchu chciałem się ukłonić, ale doszedłem do wniosku, że skoro nie wyszły się przywitać, to zapewne lepiej będzie udać, że je nie zauważyliśmy. Pokój, do którego zostaliśmy wprowadzeni był spory, ale skromnie wyposażony. Zwracała uwagę wnęka na ślepej, krótszej ścianie ozdobiona misterną konstrukcją z kolorowej wełny. Przyjaciel Eksana, pod jego nieobecność wyjaśnił, że to pozostałość dekoracji z jego ślubu. On sam, wraz z bratem, po rozścieleniu ceratowego obrusu na dywanie, zaczął zapełniać go talerzami i półmiskami z ryżem, piklami, mięsem w zielonkawym sosie, smażonymi krewetkami i kebabami. Zasiedliśmy wokół. Myślałem, że zaraz dołączy do nas reszta rodziny, ale ze zdziwieniem dowiedziałem się, że tylko Mahmud zje z nami. Nie chciałem dociekać powodów takiej decyzji. Wszystko było bardzo smaczne, choć spodziewałem się, że potrawy będą mocniej przyprawione. Mnie najbardziej przypadły do gustu krewetki z mango. Byliśmy głodni, ale także ciekawi nowych smaków, więc pałaszowaliśmy nie odmawiając kolejnych dokładek. Kiedy gospodarz upewnił się, że jesteśmy najedzeni przyniósł owoce i herbatę. Chętnie napiłbym się kawy, ale w przeciwieństwie do krajów arabskich a także Turcji, ten trunek nie cieszy się w Iranie chyba specjalną popularnością. Wprawdzie podana nam w Zahedanie była smaczna, to pozostałe były parzone z rozpuszczalnej Neski. Nie wiedząc nawet kiedy, neutralne tematy podryfowały w stronę polityki. Jak wszyscy dotychczasowi (a także i późniejsi) rozmówcy, obaj panowie byli zdecydowanie krytycznie nastawieni do kierunku, w jakim podąża Iran. Próbowałem trochę tłumaczyć rządzących, przypominając, o zmianie nastawienia do kontaktów z zachodem, ułatwieniach wizowych i zniesieniu embarga, ale jednogłośnie uznano to za jedynie koniunkturalizm i działanie na pokaz. Nie czułem się wystarczająco kompetentny a na dodatek nie miałem powodów obstawać przy usprawiedliwianiu poczynań ajatollahów, więc przywołując przykład Polski z końca lat osiemdziesiątych powiedziałem, że jeśli większość Irańczyków odczuwa potrzebę zmian, to zapewne te zmiany nastąpią. Nie wiem czy byłem wystarczająco przekonywujący, tym bardziej, iż pamiętałem że to co w teorii jest proste, w życiu wcale takim nie jest a w kraju wyznaniowym i policyjnym jednocześnie, wszelkie działania opozycyjne mają swoje bardzo poważne konsekwencje. U ulgą przyjąłem przejście na kwestie obyczajowe i rodzinne. Po raz kolejny miałem okazję przekonać się jak ważnym elementem wyposażenia niemal każdego Irańczyka jest smartfon. Nie tylko wypełniał luki w słownictwie, wyjaśniał zawiłości nomenklaturowe, ale także był nośnikiem zdjęć rodzinnych. Kiedy zapytano nas o Polskę, nasze rodzinne miejscowości, z pewnym zażenowaniem musiałem skorzystać z ich sprzętu, ponieważ żaden z nas nie miał nie tylko porównywalnego zaawansowaniem technicznym sprzętu, ale nawet dostępu do Internetu. W preferowanym w Iranie Istagramie, strony o mojej rodzinnej miejscowości sprowadzały się do ofert sprzedaży domów lub prymitywnych wpisów i równie niewyszukanych zdjęć nastolatków. Miasto Przyjaciela wypadło nieco lepiej, ale i tu nie bardzo było czym się chwalić. Robiło się co raz później i czas był najwyższy, żeby zdecydować, co dalej robimy. Podobnie chyba myślał nasz gospodarz, bo zasugerował, iż wprawdzie pierwotnie mieliśmy jeszcze tego samego dnia jechać dalej, to on chętnie nas przenocuje. Przez krótką chwilę pomyślałem jak miło jest spać w klimatyzowanym pomieszczeniu z dostępem do łazienki, ale natychmiast uświadomiłem sobie, że nawet jeśli ta propozycja jest podyktowana autentyczną chęcią, a nie tylko nakazem gościnności, to i tak z naszego powodu obaj młodzi ludzie nie poszli do pracy a Eksan, po powrocie z uczelni nie miał okazji nawet zobaczyć się ze swoją, poślubioną zaledwie kilka miesięcy wcześniej, żoną. Podziękowaliśmy zatem za wszystko, co dla nas zrobił i zgodnie oświadczyliśmy, że choć z żalem, musimy jechać dalej. Zostało to przyjęte ze zrozumieniem. Przed wyjściem poproszono nas o zgodę na wspólne zdjęcie. Tym razem dołączył do nas senior rodziny i zmieniając się miejscami, przy użyciu i naszych aparatów i smartfonów gospodarzy, zrobiliśmy serię zdjęć. Na koniec poprosiłem Eksana, żeby tłumacząc na Farsi podziękował rodzicom za wspaniały obiad oraz podkreśliłem jak bardzo jesteśmy zaszczyceni zaproszeniem do ich domu. Chciałem jeszcze dodać coś o stole, ale szybko sobie uświadomiłem, iż z braku w ich życiu tego mebla, nawet przenośne znaczenie tego słowa mogłoby wywołać nieporozumienie, więc zrezygnowałem. Wychodząc z pokoju, zastaliśmy czekające tam na nas obie Panie. Mama i żona Eksana pozwoliły się przedstawić, ale poprzestały na delikatnym ukłonie okraszonym dyskretnym uśmiechem. Senior i najmłodszy mężczyzna w rodzinie odprowadzili nas do samochodu, którym wróciliśmy do mieszkania gospodarza. Pakując się zapytałem czy może nam wskazać sposób dojechania na dworzec autobusowy, na co on odparł, iż nie ma takiej potrzeby, ponieważ do Bander-a-Bas zawiezie nas taksówka. Trochę mnie wystraszyła ta grzeczność, choć wówczas jeszcze nie wiedziałem, że przed nami ponad sto kilometrów. Taksówki w Iranie są dosyć drogie, a dla nas, będących jeszcze na początku podróży wiele kwestii, także tych finansowych stało pod znakiem zapytania. Zastanawiałem się jak dyplomatycznie wybrnąć z tej sytuacji, kiedy w drzwiach pojawiła się żona Eksana. Wdała sie trochę zmieszana ponownym spotkaniem. Zapewne była przekonana, iż zdążyliśmy już wyjechać. Szybko zebraliśmy rzeczy i ponownie żegnając się z nią zeszliśmy na parking, gdzie czekał już na nas samochód. Kiedy wsiadaliśmy, zapytałem go, ile powinniśmy zapłacić. Usłyszałem, że nic, ponieważ taksówkarz jest jego znajomym. Co więcej, wysadzi nas przed terminalem pasażerskim portu, z którego odpływają promy na Hormoz. Trochę oponowałem wiedząc, iż jeśli nawet istnieją jakieś powody do świadczenia sobie grzeczności, to i tak za nasz przejazd ktoś musi coś zapłacić. Eksan był jednak stanowczy więc ograniczyłem się do wylewnych podziękowań. Tuż przed odjazdem dostaliśmy jeszcze reklamówkę z owocami i zmrożoną wodą. Kierowca, poza kilkoma słowami nie znał angielskiego, więc ponownie przeszliśmy na ogólnie zrozumiały język gestów. W taki sposób dowiedzieliśmy się, że zabieramy jeszcze jakieś osoby, więc ścisnęliśmy się na tylnym fotelu. W centrum miasteczka dosiadł się do nas młody chłopak. Zdziwiłem się, że wolał się tłoczyć z nami, zamiast usiąść z przodu, ale powód dla którego tak zrobił wyjaśnił się kilkanaście minut później. Samochód wyjechał z miasta i skierował się najpierw na północ, co było kolejnym zaskoczeniem, a po przejechaniu kilkunastu kilometrów skręcił w w stronę widocznych przed nami gór. Kilka kilometrów dalej zatrzymał się przed jakimś domem, przed którym czekała młoda kobieta. Kiedy zajęła miejsce obok kierowcy ponownie wjechaliśmy na drogę przelotową i tym razem zgodnie z przewidywaniem popędziliśmy na południe. Z jednej z nielicznych w dającym się nam zrozumieć tablic informacyjnych dowiedziałem się, iż od celu naszej podróży dzieli nas ponad sto kilometrów. Po raz kolejny poczułem wdzięczność za nieodpłatne zapewnienie nam transportu. Dziewczyna niemal od razu po zajęciu miejsca wyjęła telefon i rozpoczęła rozmowę, która trwała prawie do samego końca podróży. Przerywała ją tylko na chwilę, odpowiadając na pytania kierowcy, lub drugiego współpasażera. Ten odzywał się bardzo rzadko. Głównie wypytywał o nas, a kiedy jego ciekawość została zaspokojona poprosił nas o złożenie podpisów na kartce. W pierwszym odruchu zrobiliśmy to, ale po niewczasie przyszła refleksja. Zastanawialiśmy się po co siedemnasto-osiemnastolatkowi nasze imiona i nazwiska z odręcznymi sygnaturami. Wiedzeni podejrzliwością wysnuliśmy spiskową teorię o niecnych zamiarach młodziana. Szybko sami doszliśmy do wniosku, że jest ona bardzo mało prawdopodobna, ale cień niepokoju pozostał. Poprosiłem go więc o zwrot kartki, na której dopisałem, iż widniejące tam podpisy są nieważne a złożone zostały jedynie w celu wypróbowania długopisu. Chłopak wysiadł przed dworcem autobusowym w Bander-a-Bas, ale zanim się pożegnał, poprosił o możliwość zrobienia sobie z nami fotografii. Kiedy stało się za dość i tej prośbie pojechaliśmy do portu. Kierowca zatrzymał się przy bardzo ruchliwej, dwupasmowej drodze ale nawet w takich warunkach nie obyło się bez wspólnej fotografii, tym razem z dziewczyną. Zabrawszy plecaki poszliśmy prosto do nowoczesnego budynku morskiego terminala. W przestronnej, klimatyzowanej hali siedziało kilkanaście osób. Większość oglądała jakiś film na ogromnym monitorze. Na nasz widok wstała jedna z dziewcząt, podeszła do pustego biurka i zapytała w czym może pomóc. Zapytaliśmy o prom na Hormoz. Panienka powiedziała, że ostatni wypływa o dwudziestej i ma jeszcze dwa miejsca. Skwapliwie potwierdziliśmy chęć ich nabycia i płacąc po pięćdziesiąt tysięcy riali dostaliśmy komputerowy wydruk. Usiedliśmy na ażurowych fotelach. Postanowiłem wykorzystać czas do zaokrętowania na uzupełnienie notatek. Tak mnie to pochłonęło, że dopiero po powtórnym potrząśnięciu odwróciłem głowę w stronę kolegi. Hall opustoszał. Na szybko spakowawszy rozłożone rzeczy, popędziłem za przyjacielem na nabrzeże do przycumowanego tam stateczku. Zamiast spodziewanego promu była to niewielka jednostka przypominająca zabudowany tramwaj wodny. W mrocznym, ponurym wnętrzu było tłoczno i duszno. Trochę beznadziejnie rozglądaliśmy się w poszukiwaniu wolnego miejsca. Wyglądało na to, że rejs przyjdzie nam przebyć na stojąco, kiedy gdzieś w ostatnich rzędach podniosła się ręka i machnęła w naszą stronę. Nie byłem pewien czy właściwie zinterpretowałem ten gest, ale zacząłem się przepychać w tamtą stronę. Istotnie, machający do nas mężczyzna rozsuwał współpasażerów robiąc nam miejsce. Problemem było wepchnięcie się tam z plecakami, ale postawienie ich na kolanach rozwiązało sprawę. Teraz mogłem przyjrzeć się współpasażerom i kabinie. Na ciasno umieszczonych fotelach siedziały najczęściej całe rodziny. Większość osób miała ciemną karnację i rysy twarzy z wyraźną domieszką afrykańskich genów. Dzieci wiły się jak młode małpki pomiędzy starszym rodzeństwem a rodzicami. Niemowlęta gaworzyły lub popłakiwały uspokajane przez matki. Mężczyźni drzemali lub tempo patrzyli przed siebie. Pod fotelami zauważyłem pomarańczowe pakiety z kamizelkami ratunkowymi. Kiedy podłoga gwałtownie drgnęła pod stopami, a jednostajnie buczący silnik wszedł na wysokie obroty, na okna, za którymi właśnie zapadała noc, chlusnęła z rozmachem woda. Nie było żadnych powodów do niepokoju, a jednak wszystko to sprawiło, iż moje myśli potoczyły się w stronę jeszcze świeżych historii o uchodźcach pokonujących morskie trasy w przeładowanych pontonach. Doskonale zdawałem sobie sprawę z różnicy w okolicznościach, warunkach i sprzęcie pomiędzy tymi sytuacjami. Mimo to tłok, ciemność i zalewająca okna fala nie pozwalały mi pozbyć się natrętnych skojarzeń. Po ponad godzinnym rejsie, w ciemnościach pojawiły się rozbłyski na kroplach wody spływających po szybach. Z bardzo lakonicznej notatki o wyspie w moim przewodniku wywnioskowałem, że jest ona nie tylko bardzo mała, ale także pozbawiona jakiejkolwiek infrastruktury technicznej. Do tego stopnia byłem przekonany o jej zacofaniu, że zastanawiałem się czy są tam jakieś drogi i pojazdy mechaniczne. Co raz liczniejsze światła wyłaniające się z mroku sprawiły, iż zacząłem powątpiewać w rzetelność (lub słuszność interpretacji) przewodnika. Kiedy przybiliśmy do sporego i całkiem nowoczesnego terminala, byłem już tego absolutnie pewien. Nabrzeże tętniło życiem przejawiającym się głównie w intensywnym ruchu wszelkiej maści pojazdów. Dominowały motocykle, których bardzo młodzi kierowcy oferowali transport tak osób, jak i bagaży. Klucząc pomiędzy stojącymi w korku taksówkami zaczepiali każdego, kto sprawiał wrażenie potrzebującego i niektórzy znajdowali klientów. Odmawiając wszystkim na prawo i lewo przebiliśmy się przez tłum i wyszliśmy na drogę biegnącą wzdłuż nabrzeża. Nie znając topografii wyspy, nie wiedzieliśmy gdzie iść. Kierowani intuicją a może zaledwie impulsem, skierowaliśmy się w lewą stronę, choć przeciwległy kierunek wówczas wydawał się równie dobry. Słabo oświetlona ulica z wyglądu mogła znajdować się w którymś z krajów Magrebu. Niskie, zaniedbane budynki z płaskimi dachami, wąskimi zaułkami i uliczkami, z których co rusz wyłaniały się pojedynczo i stadami koty. Szum uderzających o brzeg fal od czasu do czasu przecinał jazgot nieoświetlonego motoru, którym nastoletni chłopcy wzniecali kurz na pulsującej gorącem minionego dnia drodze. Z otwartych na oścież okien i drzwi dochodziły odgłosy mieszkańców i odbiorników telewizyjnych zasysających świat przez pordzewiałe, talerze anten satelitarnych. Tu i ówdzie bawiły się dzieci, przerywając zabawę, kiedy się zbliżaliśmy. W milczeniu, przyglądały się nam z otwartymi buziami ale później doganiały nas i z bezpiecznego dystansu wołały: „Hello!” Nie czekając na reakcję, odbiegały rozbawione swoją śmiałością. Tak dotarliśmy do ciemnego zakrętu oddalającego nas od morza. Pomiędzy nim a drogą pojawiły się masywne, choć mocno wygryzione zębem czasu mury. Domyśliliśmy się, że nie szukając, znaleźliśmy jedyny obiekt zabytkowy wyspy – portugalską twierdzę z XVII wieku. Minęliśmy ją, zakładając, że obejrzymy ją w świetle dnia i poszliśmy dalej. Droga ponownie zbliżyła się do nabrzeża, które w tym miejscu zostało zagospodarowane na przystanie rybackie. Jedyne światło pochodziło z rzadko rozmieszczonych latarni ulicznych, więc brzeg musieliśmy wyłuskiwać z mroku. To, co udało nam się dostrzec nie zachęcało do rozbicia namiotu. Zdezelowane, niekompletne konstrukcje stojące na lub obok żelbetowych, w równie kiepskim stanie podestów. Pozostałe miejsca wypełniały głazy a nikłe spłachetki plaży miały dziwny kolor i zapach. Trudno nam było dociec co to jest, ale mnie kojarzyło się z bardzo starą ślusarnią, której wszystkie zakamarki pokrywa gruba warstwa tłustego od smarów, rdzawego pyłu. Penetrowaliśmy każdy zakamarek, niemal wymacując go rękoma, z co raz silniejszym przeświadczeniem, że tutaj nie uda nam się rozstawić namiotu. Kilkukrotnie usiłowaliśmy zapytać bardzo nielicznych przechodniów o bardziej dogodne miejsce do biwakowania, lecz bez efektu. Jeden z wcześniej indagowanych mężczyzn, który oferował nam wskazanie hotelu pojawił się ponownie na drodze i siedząc na motocyklu przyglądał nam się z uwagą. Podeszliśmy do niego a on, zanim zdążyliśmy cokolwiek powiedzieć, gestem pokazał głowę złożoną na poduszce i dodał coś w swoim języku. Założyliśmy, że skoro już raz wytłumaczyliśmy mu, iż szukamy miejsca pod namiot a nie hotelu, to zapewne bierze to pod uwagę. Przytaknąłem i ruszyliśmy we wskazanym kierunku. My maszerowaliśmy, on podjeżdżał kilkadziesiąt metrów po czym czekał aż się z nim zrównamy. Po kilkuset metrach zsiadł z motoru i prowadząc go zagłębił się w jedną z ciemnych uliczek, która z wąskiej zrobiła się bardzo wąska. Nic nie wskazywało na to, że gdzieś na jej końcu znajduje się trawnik nadający się pod namiot. Kiedy zatrzymaliśmy się przed metalową bramą łudziliśmy sie jeszcze, że zaproponuje nam gościnę w swoim ogródku lub mieszkaniu. Istotnie, za bramą było obszerne, wybetonowane podwórko. Z otwartych drzwi wyszła trzydziestokilkuletnia kobieta. Zapytałem czy mówi po angielsku. Odparła, że trochę. Powiedziałem jak tu dotarliśmy i czego szukamy. Wysłuchała z uwagą i wskazując na mężczyznę, który nas przyprowadził powiedziała, że to jej mąż. Oboje prowadzą hotel i podała mi bardzo przyzwoicie wydrukowaną wizytówkę. Niestety, mimo dwustronnego kolorowego druku, jedynym elementem dającym sie przeczytać było nazwisko: Hasan Daryapeyma. To, co zastaliśmy na wyspie, późna pora, zmęczenie sprawiły, iż postanowiliśmy skorzystać z oferty, tym bardziej, że podana cena trzystu tysięcy riali wydała nam się atrakcyjna. Wprost z betonowego podwyższenia, na którym staliśmy, zostaliśmy wprowadzeni przez usytuowane po prawej stronie drzwi do pomieszczenia, które nawet z dużą dozą tolerancji, trudno by uznać za hotelowe. Był to prostokątny pokój wyłożony bardzo zużytymi, choć chyba czystymi dywanami. Po lewej stronie drzwi stał spory, kuchenny piec na gaz z butli, który wypełniał cały narożnik. Dalej było dwoje drzwi a w następnym rogu duża, brzęcząca japońska lodówka. Na kolejnej ścianie wisiała lampa. Ściana z dłuższego boku wyróżniała się subtelną grafiką zacieków i plam oraz ustawionymi wzdłuż czystymi poduszkami. Ostatni narożnik a właściwie wąski kawałek ściany po prawej stronie drzwi wejściowych wypełniał ogromny klimatyzator, który po uruchomieniu przez właściciela metalicznie zazgrzytał. Jego śmigło miało chyba w młodości aspiracje lotnicze, bo obracając się w tempie godnym wirnika samolotu sprawiało wrażenie, że za chwilę wyrwie się z obudowy i odleci na kontynent. Pod sufitem bezczynnie wisiał wentylator. Nie zdążyliśmy jeszcze rozpakować plecaków, kiedy przez jazgot klimatyzacji przebiło się pukanie do drzwi i pojawił się Hasan z termosem, szklaneczkami i cukrem. Nalaliśmy sobie herbaty, zasiedliśmy na dywanie i dokładniej przyjrzeliśmy się naszemu „apartamentowi” dochodząc do wniosku, że ma wszystko, czego moglibyśmy potrzebować. Prysznic z toaletą był na przeciwległym końcu podwórka a mała umywalka na zewnętrznej ścianie. Po szybkiej kąpieli i przepierce rozłożyliśmy śpiwory i poddaliśmy się wpływom Morfeusza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz